Odchodzą świadkowie historii

Obrazek użytkownika Leopold
Blog

9 września 2020 roku zmarł ostatni żyjący uczestnik Powstania Poznańskiego 1956 roku, który walczył z bronią w ręku – Jerzy Grabus.
Wśród "polskich miesięcy", podczas których stopniowo wyrywaliśmy coraz więcej podmiotowości, te 3 dni w czerwcu 1956 roku, zwane w PRL jako "wypadki poznańskie" były cezurą chyba najważniejszą. Było to ostatnie zbrojne wystąpienie Polaków po II Wojnie Światowej. Równocześnie przemiany będące konsekwencją tych wydarzeń zakończyły okres nieformalnej powojennej okupacji sowieckiej, a późniejsza ułomna i zwasalizowana Polska Rzeczpospolita Ludowa była jednak formą państwowości polskiej.
W 2015 roku miałem okazję zarejestrować długie, bardzo interesujące wspomnienia członków poznańskiego Klubu Gazety Polskiej, będących bezpośrednimi uczestnikami Poznańskiego Czerwca – Zofii Bartoszewskiej i Jerzego Grabusa (film pt. "Poznański Czerwiec 56 w relacji uczestników" dostępny jest na YT).

Zofia Bartoszewska była pielęgniarką w szpitalu im. Raszei położonym w sąsiedztwie siedziby Urzędu Bezpieczeństwa. Nawet po 50 latach jej głos się łamie, gdy mówi o ciężko rannym 17- letnim chłopcu, który całą noc wołał matkę i zmarł rano, 20 minut przed jej przybyciem...
Natomiast Jerzy Grabus mówił bez emocji o swych przeżyciach, choć były bardzo dramatyczne. Karabin "odziedziczył" po ciężko rannym powstańcu, któremu pomagał jako amunicyjny i był świadkiem śmierci kolejno dwóch swoich amunicyjnych. Będąc dwukrotnie rannym Grabus miał wiele szczęścia – raz pocisk rozerwał mu marynarkę i oparzył bok (kula opuszczając lufę jest gorąca), zaś rany w kostkę w ferworze walki początkowo nawet nie zauważył. Po opatrzeniu rany i wylaniu krwi z buta poszedł walczyć dalej. Ponieważ szybko po tych wydarzeniach wyjechał z miasta na praktykę studencką do Gdańska, nie "załapał" się na pierwsze, najbrutalniejsze przesłuchania, ale przez donos kolegi ze studiów został aresztowany po 2 miesiącach. Choć samo aresztowanie miało brutalny przebieg (podczas aresztowania wskutek kopniaka pękła mu nerka) w samym śledztwie nie był traktowany źle. Widocznie funkcjonariusze wyczuli już wiatr historii i nadchodzące zmiany. Grabusowi groziła kara śmierci, ale po objęciu władzy przez Gomułkę został zwolniony.
Nie znaczy to, że komuniści o nim zapomnieli – został wyrzucony ze studiów i nigdzie nie mógł znaleźć pracy, a przez 11 lat był niepokojony przez funkcjonariuszy już nie UB, lecz SB (po "Październiku" zlikwidowano Urząd Bezpieczeństwa, a jego "zasoby kadrowe" przeniesiono do milicji tworząc w niej pion bezpieczeństwa – SB).
W 1989 roku byliśmy świadkami równie kosmetycznej operacji likwidacji SB. Przezorny gen. Kiszczak przeniósł część funkcjonariuszy do milicji (wkrótce przemianowanej na policję), a resztę, po symbolicznej weryfikacji i odrzuceniu niektórych, zatrudniono w Urzędzie Ochrony Państwa.

Relacje Grabusa i Bartoszewskiej ujawniły szereg nieznanych faktów. Te "białe plamy" Powstania Poznańskiego 1956 r. ciągle czekają na rzetelne badania historyczne. Jednak wydaje się, że wciąż nie ma na to klimatu politycznego, a świadków coraz mniej...
Zarówno Grabus, jak i Bartoszewska twierdzili, że "wypadki poznańskie" zostały sprowokowane, a świadczy o tym choćby fakt, że strajk w zakładach Cegielskiego rozpoczął się podczas Targów Poznańskich, kiedy w mieście przebywała duża ilość cudzoziemców.
Nieznany jest los więźniów przetrzymywanych w piwnicach Urzędu Bezpieczeństwa – prawdopodobnie zostali wymordowani podczas oblężenia gmachu. Szkielety znalezione na poligonie w Biedrusku mogą należeć do żołnierzy, którzy odmówili strzelania do ludzi, lub przeszli na stronę powstańców. Bardzo mało wiadomo na temat aresztowań i represji wobec personelu medycznego kryjącego rannych powstańców. Chyba te obszary badawcze nie znalazły się w zainteresowaniu historyków z Wojskowego Instytutu Historycznego, którzy pierwsi zajęli się Czerwcem 56.
Oficjalnie władze "zatwierdziły" 72 ofiary śmiertelne i 230 rannych, ale nie ulega wątpliwości, że są to liczby znacznie zaniżone. Obecni podczas wydarzeń w Poznaniu francuscy dziennikarze znaleźli sprytny pomysł na zweryfikowanie liczby ofiar. Zgłosili oni do władz, że zaginął ich kolega. Powołano komisję w skład której, obok przedstawicieli ambasady francuskiej i dziennikarzy - kolegów "zaginionego", wchodził minister zdrowia Sztachelski. Przeszukano wszystkie szpitalne kostnice, Francuzi dziennikarza nie znaleźli, ale przy okazji policzyli zmarłych od ran postrzałowych. Do południa 29 czerwca było ich 115. Biorąc pod uwagę fakt, że walki trwały jeszcze następną dobę, a część ciężko rannych zmarła później, można szacować ogólną ilość ofiar śmiertelnych na ok. 150.
Mimo przerwania łączności telefonicznej, szpitale komunikowały się między sobą (pożyczano środki opatrunkowe, przemieszczano pacjentów), a służba zdrowia doskonale orientowała się o ogólnej ilości rannych, których mogło być ok. tysiąca. Ponadto wielu rannych po udzieleniu pomocy nie wpisywano do oficjalnych rejestrów z uwagi na możliwość represji.

Zofia Bartoszewska odwiedzając koleżankę – pielęgniarkę, której narzeczony pracował jako fotograf w UB, widziała walizkę zdjęć z demonstracji. Dowiedziała się też, że stu takich fotografów wyszło na ulice miasta podczas zajść. Zrobiono wiele tysięcy zdjęć tłumu, które potem pracowicie oglądali tajni współpracownicy z zakładów pracy, rozpoznając znajomych (taką "działalnością usługową" dla SB zajmował się "wczesny Wałęsa"). Właśnie w ten sposób został "namierzony" Jerzy Grabus. Podczas śledztwa widział on ogromne wory ze zdjęciami w pokojach przesłuchań.
Po stłumieniu oporu na miasto spadły wielkie represje – kilka tysięcy zatrzymanych osób umieszczono w obozie filtracyjnym na lotnisku Ławica. Wybrano 800 podejrzanych do bardziej wnikliwego śledztwa, w końcu do spraw sądowych zakwalifikowano 130. Wśród nich był Jerzy Grabus. Aby "przeprocesować" taką ilość, potrzebne było "wzmocnienie kadrowe" – to wówczas powiększono liczbę etatów w UB do 900, i ta "firma" stała się jednym z największych zakładów pracy w mieście. Prawdopodobnie ówczesne decyzje kadrowe tak bardzo wzmacniające protoplastów dzisiejszej "lewicy laickiej" mają wpływ na obecne preferencje wyborcze mieszkańców – to w Poznaniu na kandydata "polskojęzycznych Europejczyków" (jak siebie określają) padło 74 % głosów – więcej niż w Warszawie czy Gdańsku.

Za masakrę 1956 roku NIKT nie został ukarany.
Powołano partyjno – rządową komisję do spraw wyjaśnienia przyczyn "wypadków poznańskich", na czele której stał nieznany wówczas Edward Gierek. Komisja ustaliła, że próbę "kontrrewolucji" wywołali "agenci imperializmu amerykańskiego".
Aby opanować sytuację użyto 300 czołgów i 10 tysięcy żołnierzy pod dowództwem "sojuszniczych" oficerów oddelegowanych do polskiego wojska.
Zwycięstwo nad ludnością Poznania odniósł sowiecki wojskowy w Polsce znany jako "generał Stanisław Popławski – syn polskiego chłopa spod Mohylewa". Zdaniem wielu historyków jego prawdziwe nazwisko to Sergiej Fiodorowicz Gorochow. Po stłumieniu oporu poznaniaków został odwołany do Rosji. Do śmierci pobierał polską emeryturę, a na jego pogrzeb w 1973 roku do Moskwy pojechała delegacja partyjno – rządowa z gen. Jaruzelskim na czele. W osiemnastą rocznicę poznańskiej masakry - 28 czerwca 1974 roku - zwodowano w Gdańsku statek Ms "Generał Stanisław Popławski"...
W oficjalnym biogramie generała wymieniony jest jego "szlak bojowy" i kampanie w których uczestniczył. Jako ostatni punkt kariery zawodowej tego oficera wymienione jest "powstanie poznańskie".
Drugi sowiecki generał Jerzy (Jurij) Bordziłowski, który w Poznaniu wydał rozkaz strzelania ostrą amunicją, powrócił do ZSRR później, bo dopiero podczas kolejnego "zakrętu historii" - w roku 1968. Miał on długą historię walki z Polakami, bo debiutował w tej roli już podczas wojny polsko – bolszewickiej w roku 1920.
Po październikowym przesileniu 1956 roku wielu spośród tysięcy sowieckich oficerów oddelegowanych do służby w wojsku polskim wróciło do Rosji (na czele z marszałkiem Rokossowskim). Jednak jakaś część pozostała. Ich dzieci mówią już bez akcentu i z pewnością nie są wyborcami Prawa i Sprawiedliwości. Podczas zaborów znane były liczne przypadki polonizacji (szczególnie w zaborze austriackim) dzieci wojskowych zaborczych armii. Jednak rosyjscy oficerowie oddelegowanych do "pełnienia obowiązków Polaków" (tzw. "POP") w latach 1944 - 1945, specjalnie przygotowywani, po intensywnych kursach językowych, byli zbyt przywiązani do swej radzieckiej ojczyzny, by ulec polonizacji.
Może ich dzieci i wnuki dalej wykonują jakieś zadania?

Brak głosów