Wrzesień 1939 na Pomorzu. Wspomnienia Antoniego Tarnowskiego
Rozdział 1
Jestem z zawodu rolnikiem, zamiłowanie swoje podzieliłem sprawiedliwie pomiędzy rolnictwo i wojsko, toteż z pełnym zadowoleniem jechałem na 4–tygodniowe ćwiczenia dla oficerów rezerwy, które miałem odbyć w 11-tym Pułku Ułanów Legionowych w Ciechanowie. Dnia 27 kwietnia 1939 r. rano zameldowałem się u d–cy pułku płk. Mączewskiego. Byłem wtedy podporucznikiem i otrzymałem przydział do 2–go szwadronu jako d–ca plutonu. Mając za sobą pięć odbytych ćwiczeń w tej jednostce i znając dobrze całą zawodową kadrę a nawet wiele koni, łatwo i szybko włączyłem się w życie i w pracę pułku.
Atmosferę znalazłem podniosłą i bojową, w nastrojach wojny którą przewidywał cały kraj. Starsi oficerowie oczekiwali jej ze spokojem, w pełnym zaufaniu do własnych sił i pomocy potężnych aliantów, młodsi wręcz jej pragnęli, widząc dla siebie pole do odznaczeń i awansów; podoficerowie i ułani wierzyli w nas, oficerów.
Szwadrony ćwiczyły właśnie intensywnie szyki zwarte i robiły w obejściach generalne porządki, czekała nas bowiem 3–Majowa defilada i wielka uroczystość w dniu 18 maja, dwudziestolecie pułku, na którą obiecał swój przyjazd nasz honorowy szef pułku Marszałek Śmigły–Rydz.
Święto nasze wypadło bardzo okazale. Od samego rana bramą koszarową płynął potok ludzi: prawie wszyscy mieszkańcy Ciechanowa, całe gromady Kurpiów z puszczy, wiele starych pułkowych rezerwistów z całej Polski i zaproszonych gości wyższych oficerów ze sztabów. Mszę polową odprawił biskup Gawlina, pułk wysłuchał jej w konnym szyku, Marszałek siedząc w fotelu naprzeciwko ołtarza. Dowodząc plutonem sztandarowym, miałem możność obserwować Go z bliska. Ciągłe, niespokojne ruchy Jego rąk robiły wrażenie, iż jest zdenerwowany i myślami gdzie indziej. Było przewidziane w programie, że pozostanie u nas na obiedzie żołnierskim i wieczorem weźmie udział w bankiecie w kasynie oficerskim, zaraz jednak po odebraniu defilady przeprosił pułkownika Mączewskiego za zawód i tłumacząc się pilnymi sprawami, odjechał do Warszawy w towarzystwie gen. Głuchowskiego i majora Rodziewicza.
Defiladę odbyliśmy w galopie rozwiniętymi plutonami. Widok był porywający, tłumy nas oklaskiwały entuzjastycznie, posypały się składki na FON (Fundusz Obrony Narodowej).
Kurpie zostawili nam w darze dla świetlicy ułańskiej piękny komplet mebli własnej roboty, ręcznie inkrustowany. Hasło „wojsko z Narodem, Naród z wojskiem” nie było wówczas pustym sloganem, naród kochał swoją armię i wierzył w nią.
Osobiście starałem się na zimno oceniać wartość bojową naszego wojska, a zwłaszcza kawalerii w której służyłem. Lance z proporczykami były wielce dekoracyjne, uważałem je jednak za broń przestarzałą i raczej przeszkadzającą. Gdy zwierzyłem się ze swej opinii byłemu naszemu dowódcy płk. Klepaczowi ten odpowiedział mi: „Lanca w ręku naszego ułana zawsze pozostanie groźną bronią, o czym przekonasz się najlepiej, gdy wśród stukotu kopyt naszych koni będziemy wjeżdżać w ulice Berlina”. Był to stary beliniak pięknie odznaczony, z wielką odwagą cywilną i wojskową.
Pułk nasz w wypadku wojny był planowany do wkroczenia do Prus Wschodnich i prowadzenia tam walki. Na tym terenie stacjonowały wówczas cztery pułki jazdy niemieckiej, z którymi w myśl założenia powinniśmy się byli zetknąć, dlatego też płk. Mączewski na poufnej odprawie dla oficerów i podoficerów zawodowych objaśnił nam jak wygląda taki reiterregiment. Była to właściwie jednostka w 50% zmotoryzowana, wyposażona w lekkie czołgi i samochody pancerne, motocykle i rowery o takiej sile ognia, którą – jak obliczyłem – nie mogłaby zrównoważyć nasza brygada. Oczywiście miała też większą szybkość i możliwość manewru.
Rozmawiałem na ten temat przy szklance kawy z rtm. Próchnickim. Prosząc o dyskrecję wypowiedział swoje zdanie, że w ciągu dwóch tygodni Niemcy rozbiją nas na drzazgi. Inni znowu rozmówcy lekceważyli siły przeciwnika: według nich czołgi miały być z dykty, linia Zygfryda wielkim bluffem, a w państwie niedostatek wszystkiego. Konfliktu z Rosją nikt wtedy nie oczekiwał, zaś armia wschodniego sąsiada była w ogólnej pogardzie.
Nieprawdą jest, że do naszej kawalerii przeznaczono najlepszych rekrutów. Komisje werbunkowe w przydziale broni kierowały się wzrostem, ciężarem i cechami fizycznymi poborowego. Nie miała też znaczenia przynależność do którejś z mniejszości narodowych. Mieliśmy dobrą zawodową kadrę podoficerską, zdyscyplinowaną, wyszkoloną, silnie z nami związaną, ambitną i zewnętrznie dobrze się prezentującą. Młodsi oficerowie byli już prawie wszyscy wychowankami Grudziądza. Podchorążówka ta wypuszczała absolwentów z wpojonym przekonaniem, że dla ułana nie ma rzeczy niemożliwych, byleby tak jak na zawodach hippicznych zachować kierunek i mieć serce na przeszkodę. Wychodzili stamtąd podporucznicy dufni niekiedy ponad miarę we własne siły, podciągnięci fasoniarze, przeświadczeni o prymacie swojej broni. W Szkole naśladowano tradycje carskich kornetów, a rosyjska kawaleria cieszyła się największą popularnością. Ich pochodzenie społeczne było wielce zróżnicowane, jednak ze wsi był niewielki procent. Oficerowie rezerwy w większości stanowili element ziemiański, wyrosły z rodzin o tradycjach żołnierskich, tych co dobrze czują się na koniu w polu i przyzwyczajeni są do rozkazywania.
Starsi oficerowie to byli beliniacy i dowborczycy, uczestnicy pierwszej wojny światowej, szarż pod Rokitą, Krechowcami i Jazłowcem, ludzie z których wielu w siodle przemierzyło pół Europy i Azji, którzy odbyli dziesiątki bitew i zaznali wiele wspaniałych przygód. Ostatnia wojna 1918 – 20, zwycięskie walki z Budionnym – okryły ich bliznami i krzyżami, wyniosły na wysokie stanowiska i utwierdziły w przekonaniu, że zwyciężać będziemy dalej. Wszyscy – począwszy od ostatniego ułana – wiedzieli, że dla mężczyzny najpiękniejszą śmiercią jest śmierć w szarży.
Tak wyglądała nasza kawaleria i chociaż we wrześniu cofała się, osiągnęła daleko większe sukcesy niż możnaby oczekiwać, biorąc pod uwagę prymitywną broń i sprzęt i brak wszystkich innych warunków, koniecznych do prowadzenia regularnej wojny. W kilka lat później ci sami ludzie wyposażeni w nowoczesny sprzęt rozbijali wypróbowane dywizje niemieckie. Pod koniec maja powróciłem w stopniu porucznika.
Urodzaje zapowiadały się wyjątkowo pomyślnie. Nadnoteckie łany falowały bogactwem kłosów. Rozmawiając kiedyś z rejentem z Łabiszyna, majorem rezerwy, wypowiedziałem opinię, że wobec groźby wojny Państwo powinno w tej części kraju zorganizować szybkie omłoty i przewieźć je do centrum. W odpowiedzi usłyszałem, że jeśli jakiś Polak przewiduje iż Niemcy mogą dojść aż dotąd, to jego miejscem jest Kartuska Bereza. Tak – były i takie mentalności.
Rozdział 2
Nadszedł sierpień, w roku tym suchy, cichy i upalny. Po znojnych dniach pracy, siedząc na tarasie w otoczeniu rodziny chłonąłem rześkie, wieczorne powietrze, ciesząc się tymi godzinami i mając pełne przeświadczenie o ich krótkotrwałości. Przyspieszyłem pracę w polu i uzgodniłem z żoną wszystkie sprawy, aby wiedziała jak zarządzać, gdy pozostanie sama.
Jakoś w dniu 24 sierpnia sołtys przywiózł mi kartę mobilizacyjną z rozkazem natychmiastowego stawienia się w Grudziądzu w 18. Pułku Ułanów Pomorskich. W ciągu kilkunastu minut byłem już w mundurze i żona domykała walizkę z żołnierską wyprawą. Już raz wyjeżdżałem na wojnę, jako szesnastoletni ochotnik latem 1920 roku. Wtedy żegnali mnie Rodzice, teraz ja żegnałem żonę i dziecko. Razem ze mną wyjeżdżali mój włodarz Michał Tralewski i oborowy. Wyjechawszy poza folwarczną bramę miałem pełną świadomość, że otwiera się przede mną nowe życie i że zaczynając je, trzeba wyrzucić za siebie wszystkie wątpliwości i zmartwienia starego życia. Odjeżdżałem w dobrym nastroju, pod wrażeniem oczekujących mnie przygód i wrażeń, bujnego życia na koniu i przy szabli, w dobrej koleżeńskiej kompanii i – daj Boże – na niemieckiej ziemi.
W Bydgoszczy zastałem niecodzienny ruch. Ludzie szybko i nerwowo poruszali się ulicami. Nie mogłem znaleźć wolnej taksówki. Wielu młodych mężczyzn z walizkami wskakiwało do przepełnionych tramwajów. Policja i jacyś cywile z opaskami posiadali już maski przeciwgazowe, przewieszone przez ramię. Kompania cyklistów w nowych mundurach wyposażona bojowo przejechała w kierunku Świecia. Na dworcu kolejowym zastałem już tłumy ludzi oczekujących na swoje pociągi, rezerwistów i odprowadzających ich rodziny, które niepotrzebnie wpuszczono na perony. Wielu było już pijanych, i ci najgłośniej krzyczeli: „na Berlin, na Berlin !...” . Któryś zgubił dokumenty i zapomniał dokąd ma jechać. Wokół płakały kobiety i dzieci. Byłem zdziwiony, że w tych dniach nie wydano zakazu sprzedaży alkoholu, przynajmniej w bufetach stacyjnych. Rozkład jazdy był normalny, w składach pociągów nie oznaczono wagonów dla wojskowych i przedziałów dla oficerów.
W Grudziądzu przed dworcem oczekiwały na rezerwistów patrole z tablicami i numeracją stacjonowanych tam jednostek, przy nich skupiali się zmobilizowani i stamtąd ich odprowadzano do koszar. Udało mi się chwycić taksówkę. W śródmieściu zobaczyłem inny patrol, idący wszerz jezdni i zatrzymujący wszystkich kolarzy. Jak zauważyłem, zabierał on lepsze i mocniejsze rowery. Niektórzy kolarze, w porę zorientowawszy się w sytuacji, pospiesznie umykali w boczne ulice.
CAŁOŚĆ: SEE
- Blog
- Zaloguj się albo zarejestruj aby dodać komentarz
- 3125 odsłon