Przygoda reżysera z Służbą Bezpieczeństwa w tle

Obrazek użytkownika Leopold
Blog

17 lipca br. media podały smutną wiadomość o śmierci Andrzeja Strzeleckiego – reżysera, aktora , i człowieka ..."implementującego" w Polsce grę w golfa, który który stał się centralną postacią pewnego wydarzenia w ponurym, schyłkowym okresie PRL-u. Rzecz miała miejsce w Koszalinie podczas stanu wojennego.
Warto od czasu do czasu przypominać czym był stan wojenny, zwłaszcza że trafiają się osobnicy (także wśród tzw. "legendarnych opozycjonistów"), którzy bezczelnie ośmielają się twierdzić, że "teraz jest gorzej niż w stanie wojennym". Ponieważ wielka rzesza młodszych ludzi (co gorsza – wyborców) nie pamięta tamtych czasów, mogą oni dojść do wniosku, że "dyktatura satrapy Kaczyńskiego" i dyktatura Jaruzelskiego, to w gruncie rzeczy zjawiska podobne, różniące się nieco szczegółami. Tylko ludzie urodzeni przed 1970 rokiem pamiętają te rozstawione na ulicach koksowniki, przy których ogrzewali się żołnierze, łoskot czołgowych gąsienic po bruku, godzinę policyjną, patrole legitymujące przechodniów i sprawdzające im torby, zakaz podróży poza miejsce zamieszkania, tekst "rozmowa kontrolowana" w słuchawce telefonicznej.
Dodając uciążliwości dnia codziennego - kompletnie puste sklepy, kartki na żywność, kilometrowe kolejki po benzynę, codzienne wyłączenia prądu, wiadomości o aresztowaniach i zwolnieniach z pracy – wszystko to tworzyło naprawdę przygnębiającą atmosferę. Przed jednostką wojskową w Koszalinie utworzono stanowiska ogniowe z artylerią (!) chronione workami z piaskiem. Ponoć mieszkaniec pobliskiego bloku prosił, aby przesunąć lufę trochę w lewo, bo mierzy prosto w jego okno... Później dowiedziałem się od pewnego oficera, że krążące po mieście w celu zastraszania ludności opancerzone transportery (tzw. "BTR-y") faktycznie stanowił jeden wóz, któremu codziennie przemalowywano numery. Ale dla nas, solidarnościowców nie był to czas błazeńskiej maskarady, lecz grozy – codziennie spodziewaliśmy się rewizji, zatrzymania czy zwolnienia z pracy.

Pracowałem wówczas jako kierownik muzyczny w Bałtyckim Teatrze Dramatycznym. Ponieważ wszelkie imprezy kulturalne przez 2 miesiące były odwołane, nie graliśmy przedstawień, więc teatr nie ponosił związanych z tym kosztów. Dlatego nasza instytucja uzyskała znakomite efekty finansowe – to jeden z paradoksów gospodarki socjalistycznej. Wypłacono całej załodze "trzynastkę" i "czternastkę". Mimo to wszyscy przyjęli z ulgą "odmrożenie" działalności teatru, choć jego wnętrze wyglądało już inaczej – zamiast biuletynów "Solidarności" na zapleczu, propagandowe plakaty zohydzające związek. Ktoś (antysocjalista?) systematycznie zrywał te plakaty.
W tych okolicznościach zjawił się w teatrze Andrzej Strzelecki, by reżyserować własną sztukę pt. "Clowni". Było to przedstawienie bardzo nietypowe – z małą obsadą, w konwencji ni to kabaretu, ni to wygłupów cyrkowych, lecz pełne aluzji i podtekstów politycznych.
Pamiętam reżysera Strzeleckiego jako błyskotliwego i bardzo dowcipnego człowieka, który potrafił wzbudzić wielki entuzjazm do pracy w całym zespole. Aktorzy spotykali się na nocne próby po wieczornym przedstawieniu i nikt nie pytał o nadgodziny. Spektakl odniósł sukces i był później nagradzany na rozmaitych festiwalach. Aktorzy bawili się znakomicie i tak też reagowała widownia.
Jednym z najprzyjemniejszych wydarzeń dla ludzi teatru są bankiety po udanej premierze. Niestety w bankiecie po premierze "Clownów" nie uczestniczyłem, gdyż jako szczęśliwy posiadacz pojazdu samochodowego m-ki "Syrena" właśnie naprawiałem ów pojazd gdzieś na poboczu drogi. "Syreny" były znane z awaryjności i każdy użytkownik woził ze sobą komplet narzędzi i musiał mieć pojęcie o podstawowych naprawach. Ponieważ miejsce, gdzie mój pojazd się "zawiesił" nie było zbyt odległe od teatru, udałem się tam, by umyć ręce. Wówczas zauważyłem naszego "resortowego" nadzorcę kpt. Izydora Jakubowskiego jak wchodził do pokoju sekretarza partii. Równocześnie spostrzegłem, że wszystkie korytarze są dosłownie oblepione plakatami propagandowymi, wśród których był taki zatytułowany "Czy i Ty zarabiałeś tyle w związku?" z kopią listy wypłat z Regionu Łódzkiego NSZZ Solidarność. Kwoty były rzeczywiście spore, ale manipulacja polegała na tym, że to było wyrównanie wstecz z kilku miesięcy. Związek miał dużo pieniędzy (składki 10 mln ludzi!) i podjęto uchwałę o zwiększeniu wynagrodzeń w regionach powyżej 100 tys. członków. Chciałem to nazajutrz kolegom wyjaśnić.

Gdy w końcu udało mi się uruchomić samochód, było już zbyt późno by wracać do teatru na bankiet. Następnego dnia dowiedziałem się, jak wyglądało zakończenie wieczoru. Okazało się, że w braku ważniejszych zadań w Koszalinie, SB postanowiła namierzyć antysocjalistę zrywającego propagandowe plakaty. Teatr został otoczony przez funkcjonariuszy SB, a przy wyjściu wszystkim kontrolowano ręce przy pomocy lampy fluorescencyjnej. Afisze były nasączone jakąś substancją i ich dotknięcie zostawiało ślad widoczny w promieniach ultrafioletowych. Esbekom udało się złapać tylko jedną osobę, a była to... żona reżysera Strzeleckiego, która na premierę przyjechała z Warszawy, nie mogła więc wcześniej zrywać plakatów. Pani Strzelecka tłumaczyła się, że podniosła zerwany afisz z podłogi i wrzuciła do kosza.

Niefortunna akcja SB wywołała ogromne oburzenie całego zespołu teatru. Domagano się natychmiastowego spotkania z autorami prowokacji. Ja zaś znałem nazwisko funkcjonariusza, który "ochraniał" teatr, bo miałem wątpliwą przyjemność poznać go już na początku stanu wojennego, gdy przeprowadzał ze mną tzw. "rozmowę profilaktyczną". Z kolei o jego nazwisku poinformował mnie tajny współpracownik SB zatrudniony w teatrze na etacie inspicjenta mówiąc, że placówki kultury w mieście nadzoruje "major Izydor Jakubowski". Taką też wiadomość "puściłem" do naszej podziemnej "Gazety Wojennej Grudzień 81". Dziś już wiem, że w ten sposób, zmieniając jeden szczegół (nie kapitan, lecz major) SB śledziła źródła i trasy przesyłu wiadomości. Dzięki temu uzyskano dowód na moje powiązania z podziemną prasą "Solidarności".


Kapitan Jakubowski przyszedł na spotkanie do teatru, podczas którego reżyser Strzelecki nie kryjąc wzburzenia mówił, że przyjechał tu działać na niwie artystycznej, a został wplątany w jakąś kryminalną awanturę. Miał pretensje do dyrekcji, która wiedząc, że w teatrze jest "kocioł" nie ostrzegła w jakiś sposób załogi."Dyrektor mógł choćby umieścić wazon w oknie" - stwierdził znany z poczucia humoru Strzelecki...
Jeden z aktorów oznajmił, że jak u niego w garderobie pojawi się taki afisz, to go zerwie, inny zapytał pod jaki paragraf "podpada" zrywanie afiszy. Kpt. Jakubowski odparł, że "coś by się znalazło – niszczenie mienia, czy śmiecenie" i dalej wyjaśnił, że wolno być przeciwnikiem politycznym, ale jeśli przeciwnik polityczny ujawni się w działaniu, to wówczas wkracza on, bo "za to mu płacą".
Kapitan przyznał, że "tym razem" akcja się nie udała, ale że na terenie teatru grasuje "przeciwnik polityczny w działaniu" i "oni go znajdą". Funkcjonariusz powiedział to takim tonem, że ciarki po plecach poszły wszystkim "przeciwnikom politycznym".
Ówcześni funkcjonariusze SB, w przeciwieństwie do swoich ledwie piśmiennych ojców z UB, byli już ludźmi wykształconymi. Jako humaniści z zamiłowania studiowali historię, psychologię i socjologię, a tytuły magistrów zdobywali w swojej "kuźni kadr" czyli w Wyższej Szkole Pedagogicznej w Słupsku.

Prowokacja z farbą fluorescencyjną świadczyła, że funkcjonariusze SB byli entuzjastami nowoczesności i innowacyjności. Przekonał się o tym także mój kolega, którego wybuch stanu wojennego zastał podczas nocnego dyżuru w biurze Zarządu Regionu. Wyłamując drzwi wpadła do biura gromada zomowców i zaczęła przesypywać do worków zawartość szaf i szuflad. Mój kolega w szoku zażądał pokwitowania "przejętego mienia" i takie pokwitowanie otrzymał. Nazajutrz kartka z pokwitowaniem rozsypała się na biały proszek...
W tym czasie w prasie i telewizji pokazywano dzidy, maczugi, kastety rzekomo znalezione w biurach "Solidarności", a literat Żukrowski powiedział "jaką krwawą łaźnię zamierzano nam urządzić !". Przestraszonym towarzyszom w partyjnych komitetach pokazano "listy osób do zamordowania przez Solidarność" i jeden z członków Komitetu Wojewódzkiego PZPR pochwalił się mojemu znajomemu, że był 17 na takiej liście. Mój znajomy odpowiedział mu: "Józio, aby wisieć, trzeba sobie zasłużyć, a kim ty jesteś?"
Kilka dni po premierze "Clownów" do mojego domu weszła grupa 8 esbeków i rozpełzła się po piętrach. Znaleziono dowody przestępstwa, "przeciwnik polityczny objawił się w działaniu" i zostałem aresztowany. Skonfiskowano mi "narzędzie przestępstwa" - maszynę do pisania, która później, mocą wyroku sądu przepadła "na rzecz skarbu państwa".
Ponieważ byłem postacią znaną nie tylko w kręgach artystycznych, moje aresztowanie wywołało spore poruszenie w mieście, a śp. Andrzeja Strzeleckiego zainspirowało do napisania sztuki pt. "Kazanie", która była wystawiana w następnym sezonie. W sztuce tej jest wątek skonfiskowanej maszyny do pisania i występuje taki dialog między bohaterem, a szpiclem:
- "Dlaczego pan za mną chodzi?"
- "A dlaczego pan chodzi przede mną?"
W ten sposób trafiłem do literatury.

Brak głosów