Ile warta jest suwerenność?

Obrazek użytkownika Leopold
Blog

Czy warta jest „ogromne pieniądze”? Może 100 miliardów? Czy opłaca się być suwerennym, mimo ryzyka z tym związanego?
My, Polacy płaciliśmy wielokrotnie najwyższą cenę – cenę krwi, a i tak często nie udawało nam się utrzymać suwerenności. Dlatego bardzo cenimy sobie możliwość samodzielnego decydowania o naszych sprawach.
W XVIII wieku rządzili naszym formalnie niepodległym krajem ambasadorowie rosyjscy, w III RP sterowaniem nawą państwową zajmowali się usłużni politycy, ale decyzje podejmował koncert rezydentów zaprzyjaźnionych wywiadów.
Gdy po 2015 roku przestaliśmy płacić w różnych formach „kryszę” zewnętrznym patronom, nagle się okazało, że pieniędzy jest całkiem sporo. Starczyło na wielkie programy społeczne, na śmiałe, wizjonerskie inwestycje i jeszcze można było stopniowo ograniczać deficyt budżetowy (gdyby nie pandemia, mielibyśmy budżet zrównoważony) I to jest najlepsza odpowiedź na pytanie o opłacalność suwerenności.

 

Żaden rząd III RP nie zrobił tyle dla Polaków, ile obecny, a w dodatku mamy największy zakres podmiotowości od 1939 roku.

Jednak tyle samo ile uzyskali Polacy, stracili inni - dlatego trudno tym innym tolerować naszą niezależność. Czy mają spokojnie czekać, aż dokończymy przekop Mierzei Wiślanej, tunelu do Świnoujścia, zbudujemy Centralny Port Komunikacyjny, lub – co gorsza – zintegrują się wokół nas kraje Trójmorza?
Całkiem niedawno odbyło się spotkanie ambasadorów USA i Niemiec na temat "wolności mediów w Polsce". Sprawa pluralizmu mediów w naszym kraju szczególnie „leży na sercu” zaprzyjaźnionym ambasadorom, bo wiedzą, że ustawa medialna jest niemal gotowa. Jest ona kopią francuskiej - już zatwierdzonej przez TSUE. Konsekwencją jej uchwalenia będzie ograniczenie wpływów zewnętrznych na opinię publiczną w Polsce. Z punktu widzenia graczy nieprzywykłych do istnienia samodzielnej Polski, sytuacja jest alarmująca, bo właśnie „Orlen” chce wykupić Polskapresse (m. in. 22 dzienników). N
ajprościej było by przeczekać rządy PiS (w następnych wyborach prawdopodobnie naród powierzy władzę siłom „demokratycznym”), ale w 2022 r. kończy się umowa gazowa z Gazpromem. Potrzebny jest kolejny Pawlak, aby ją przedłużyć…
Dlatego istnieje pilna potrzeba zmiany władzy
w Polsce na bardziej pragmatyczną, więc cała "opozycja demokratyczna" - demokraci, liberałowie, ludowcy, socjaliści, socjaldemokraci, antysystemowcy, wolnościowcy, ultrakatolicy i hurrapatrioci są zjednoczeni "ponad podziałami" w celu "wysadzenia" rządu. A czas właśnie dojrzał - ogromne protesty szalonych aborcjonistek spowodowały wzrost zakażeń i śmiertelności, nasilają się problemy gospodarcze - jest nadzieja na upragnioną destabilizację. Nasze sprzedawczyki już zacierają ręce, a sprzedawczyków ci u nas dostatek - nigdy nie brakowało w Polsce ludzi działających przeciw polskim interesom narodowym bez względu na to czy sprawowali władzę, czy znajdowali się w opozycji.
Mimo wszystko jesteśmy w nieporównanie lepszej sytuacji, niż nasi ojcowie w 1939 roku – raczej nikt do nas nie wjedzie na czołgach. Grozi nam tylko inwazja ideologiczna, przed którą mamy szansę się bronić. Najlepszą obroną przed wojną ideologiczną jest wiedza – znajomość faktów.

Wszyscy wiedzą, że Unia Europejska „daje nam pieniądze”, co jest miłe. Niestety nie wszystko, co miłe, jest bezpieczne.
W stanie wojennym pieniądze, które napływały z Zachodu od dobrych ludzi i związków zawodowych na pomoc „Solidarności” (były to miliony dolarów), przyniosły skutek fatalny – wręcz dewastujący solidarnościową opozycję. Kanały przerzutowe tych funduszy były kontrolowane przez SB i pieniądze te, krążąc wśród podziemnych struktur, posłużyły do dekonspirowania, korumpowania i szantażowania działaczy. Największą korzyść wynieśli funkcjonariusze SB nadzorujący operację i tu nastąpiła wstępna akumulacja kapitału, umożliwiająca wygenerowanie kapitalistów – „geniuszy gospodarczych” III RP. Całość była precyzyjnie zaprogramowana przez służby.
Kilka dni przed wprowadzeniem stanu wojennego władze „Solidarności” wysłały delegację pod kierownictwem Jerzego Milewskiego do Stanów Zjednoczonych. Milewski (TW „Franciszek”) „nie mogąc” wrócić do kraju, założył w Brukseli Biuro Koordynacyjne NSZZ „Solidarność”, które stało się rodzajem „ambasady” związku. Tu koncentrowała się cała działalność międzynarodowa „Solidarności”, tu spływały fundusze pomocowe, stąd wysyłano do kraju maszyny drukarskie i powielacze przemyślnie ukryte w transportach TiRów. Powielacze miały zainstalowany nadajnik radiowy, dzięki czemu SB docierała do drukarzy jak po sznurku. Biuro brukselskie „Solidarności” pozostawało pod 24 – godzinnym nadzorem SB. Pieniądze woził do kraju Zdzisław Pietkun (TW „Irmina”) i przekazywał je do „Bankiera”, którym był Jacek Merkel - kolega Tuska, Lewandowskiego i tym podobnych - późniejszy biznespartner wysokich funkcjonariuszy SB. Merkel – specjalista od budowy okrętów - już wiedział, że w Polsce nikt nie będzie budował okrętów. Dlatego podczas internowania w Strzebielinku pilnie studiował niewątpliwie pasjonujące prawo bankowe.
Opozycjonista Borusewicz nigdy nie rozliczył się z „podziemnych pieniędzy” tłumacząc brak dokumentacji wymogami konspiracji. Niewątpliwie istnieje związek między wysypem talentów politycznych z Trójmiasta, a tymi pieniędzmi. Czy dzięki nim zaistniała także „mała Sycylia”?
Bo Gdańsk to miejsce szczególne – tylko tu w pogrzebie prominentnego gangstera uczestniczył biskup, a człowiek tak skompromitowany, ze nawet PO nie umieściło go na swoich listach, został uroczyście pochowany w katedrze.
Z tematem „podziemnych pieniędzy” łączy się ok. 100 niewyjaśnionych zgonów w latach 90-tych działaczy „Solidarności” średniego szczebla. Temat ten do bezpiecznych nie należy - dziennikarze interesujący się sprawą okazywali się ludźmi słabego zdrowia i szybko umierali. Zaś sam konfident Milewski (TW „Franciszek”) został szefem Biura Bezpieczeństwa Narodowego u prezydenta Wałęsy (TW „Bolek”) i następnie u prezydenta Kwaśniewskiego (TW ”Alek”).
Otrzymywane pieniądze były nieszczęściem „Solidarności” i właściwie zlikwidowały ten wielki ruch społeczny i narodowo – wyzwoleńczy.
Miejmy nadzieje, że unijne pieniądze nie przyniosą nam aż takiego pecha, zwłaszcza, że dostawać ich będziemy relatywnie mniej.

„W 2021 r. Polska ma wpłacić do wspólnotowego budżetu aż 28,5 mld zł. To duży skok w porównaniu z 2019 r., gdy nasza składka wynosiła 21,7 mld zł. Polska rozwija się szybciej niż pozostałe państwa członkowskie. Rośnie więc nasz udział w unijnej gospodarce, a przez to – także udział w finansowaniu unijnych wydatków. Ciekawostką jest też to, że im lepsze efekty uszczelniania VAT, tym więcej musimy oddać na rzecz wspólnego budżetu.” („Rzeczpospolita”)

Wzruszająca jest troska brukselskich urzędników o nasz kraj, o prześladowanych gejów i gnębionych sędziów, ale paradoksem jest, że w trosce o naszą „praworządność” jaskrawo narusza się praworządność unijną łamiąc traktaty. Wchodząc do unii zgodziliśmy się zrezygnować z jasno określonej części naszej suwerenności, ale nie wzięliśmy pod uwagę ewolucji tej organizacji w kierunku coraz większej integracji. Często mówi się „wchodziliśmy do innej Unii” i rzeczywiście – dziś jest to diametralnie inna organizacja, bo bez Wielkiej Brytanii!
Wątpię czy do takiej UE wstępowalibyśmy równie entuzjastycznie zdając sobie sprawę, że bez Anglików Unia stać się może niemieckim folwarkiem.
Jest sporo faktów przemawiających za tezą, że wypchnięcie z UE Wielkiej Brytanii odbyło się za cichą aprobatą Niemiec, a z pewnością w tym kierunku działało wielkie lobby rosyjskie na wyspach. Donald Tusk także odegrał w tym procesie swoją rolę.
Mówiąc o unijnych funduszach dla Polski, często mówi się, że „z każdego euro pomocy 80 centów WRACA do Niemiec”. To błąd. Niemcy, choć są największym płatnikiem netto, nie wpłacają 80 procent składki unijnej. Powinno się zatem mówić o transferowaniu czy „przepompowaniu” pieniędzy innych płatników netto do najsilniejszego kraju Unii, którego mieszkańcy mają głowę do interesów.
W 2001 roku było w Polsce 76 cukrowni. W ciągu dwóch lat koledzy „Bankiera” i „Franciszka” sprzedali 49 z nich. Nabywcami (po okazyjnej cenie) byli głównie Niemcy, którzy intuicyjnie wyczuli (?), że prawo unijne zostanie zmienione. I rzeczywiście – w 2006 roku Unia wprowadziła przepis, który w przypadku całkowitego demontażu urządzeń produkcyjnych, za każdą wycofaną tonę, nakazywał wypłacić rekompensatę z funduszu restrukturyzacyjnego w wysokości 730 EUR. Po zdemontowaniu wszystkich cukrowni przepis przestał działać, pomysłowi Niemcy zarobili ok. miliard euro, Mercosur bardzo sobie chwali polski rynek cukru, a z 76 polskich cukrowni ocalało 18.
Tego typu akcji było mnóstwo (np. z cementowniami), dla mnie zaś mistrzostwem świata było 200 mln z funduszy pomocowych dla ubogich krajów na promocję sklepów Lidla w Polsce.

Jak na razie cieszymy się z obecności w UE nie tylko z powodu niewątpliwych korzyści ekonomicznych i swobody podróżowania, ale mamy też poczucie więzi kulturowych z innymi Europejczykami, z którymi łączy nas wspólne dziedzictwo.

Oprócz korzyści są jednak uciążliwości - musieliśmy „wygasić” nasz przemysł stoczniowy, musimy zaprzestać wydobycia węgla, co oznacza koniec suwerenności energetycznej. W prawdzie na fuzję „Orlenu” z „Lotosem” w końcu wyrażono zgodę, ale pod warunkiem sprzedaży części stacji benzynowych. Uciążliwością już dość zapomnianą było zatrzymanie budowy obwodnicy Augustowa pod pretekstem ochrony „zasobów przyrodniczych” doliny Rospudy. Niektórzy uważają, że chodziło raczej o utrudnianie komunikacji Polski z Litwą. Musieliśmy bezsilnie patrzeć jak niszczeje wielka część Puszczy Białowieskiej i gniją ogromne ilości drewna. Decyzje o tym skandalu wydała trzyosobowa „wysoka komisja” UE o porażających kompetencjach – poeta, socjolog i aktywista „Zielonych”. Minister Szyszko domagał się odszkodowań za gigantyczne straty, ale zmarł.
Nie da się przeliczyć na pieniądze strat demograficznych jakie poniosła Polska w wyniku emigracji do krajów unijnych. Ci, co wyjechali, raczej już nie wrócą, a z pewnością nie wrócą ich dzieci. Szczególnie niekorzystna jest emigracja do Niemiec, o której Angela Merkel powiedziała, że „Polacy w Niemczech są przykładem udanej polityki integracyjnej”. Inne zdanie miał Jarosław Kaczyński: „Nie jest w naszym interesie wzmacnianie demograficzne Niemiec”.

Niewątpliwie bilans korzyści i strat z naszego członkostwa w Unii jest dla nas dodatni, ale nie powinno nas to zwalniać z czujności, bo sytuacja może się zmienić. Wstępując do Unii Europejskiej
wiedzieliśmy, jaki będzie kierunek ewolucji tej organizacji, bo nie było to tajemnicą. Przewodniczący Komisji Europejskiej Romano Prodi (wg. Mitrochina - agent KGB) w 1999 roku powiedział: “Budowanie federalnej Europy ma być celem samym w sobie (…) w procesie integracji europejskiej rozpoczął się nowy rozdział, w którym dotychczasowy kształt państwa narodowego nie ma racji bytu”.
Przewodniczący Parlamentu Europejskiego Martin Schulz w 2010 roku oznajmił, że za 10 lat, w 2020 roku Unia będzie zintegrowaną federacją.
Wygląda na to, że są opóźnienia, stąd nerwowe ruchy prezydencji niemieckiej.
"Do Europy" wprowadzali nas pryncypialni komuniści Kwaśniewski i Miller, którzy w ciągu 2 dni (27 – 31 stycznia 1990) przekonwertowali się na miłośników demokracji, wartości europejskich i praw człowieka.
Popularne powiedzenie głosi, że "dawanie daje więcej satysfakcji, niż branie" i nie dotyczy to bynajmniej tylko kociąt – na dawaniu można nieźle zarobić. Zaś darowane pieniądze mogą być narzędziem zniewolenia.

Brak głosów