Media odpłynęły?

Obrazek użytkownika kazimierz.marchlewski
Kraj

Podziału na Polskę, której się powiodło i "przegranych transformacji" nie stworzył Jarosław Kaczyński. Nic więc dziwnego, że nie zniknął on wraz ze zmianą władzy. Platformiany PR od 2005 roku oparty był w zasadniczej mierze na podważaniu podziału na Polskę liberalną i Polskę solidarną (wszystko jedno, jak go nazwiemy) i właśnie wizerunkowi partii jednoczącej, "partii miłości" - jak by się teraz nie nabijać z tego konceptu - PO zawdzięcza swój sukces w wyborach 2007. Nic dziwnego - zawsze miło jest się czuć monolityczną wspólnotą.

Prezes PiS stawiając całkiem trafną diagnozę na temat rzeczywistości społecznej III RP nie wziął pod uwagę, że wchodzi oto w rolę osoby mówiącej społeczeństwu rzeczy przykre: tym, którym się powiodło, że ich powodzenie ma wątpliwe podstawy i że odbyło się kosztem "przegranych"; tym zaś, którym się powiodło mniej, pokazywał przepaść między nimi a elitami. Jakby tego było mało, społeczeństwo po raz pierwszy od dawna musiało się nasłuchać o tym, że w PRL było pełno agentów. Takich rzeczy nie lubi się słyszeć, a Kaczyński nie wziął pod uwagę, że role polityka i "człowieka od złych wiadomości" w Polsce, nawet po Rywinie, wzajemnie się wykluczają. Oczywiście Kaczyńskiego pogrążyły też inne błędy: zbyt mała liczba osiągnięć (zwłaszcza w sferze społecznej, w której tak paraliżowało ich balansowanie między znienawidzonymi etykietkami "socjalizm" i "liberalizm"), wiadoma koalicja, wiele potknięć, na które niechętne PiS media tylko czekały. Najbardziej jednak znaczący był brak zrozumienia, że polityczna diagnoza jest po to, żeby z niej wyprowadzać swoje działania, ale nie po to, żeby ją codziennie społeczeństwu wykrzykiwać. Można to robić tylko w takich okolicznościach, kiedy ma się pewność, że słuchają tylko ci, którzy mają usłyszeć. Ostatecznie przy PiS zostali już niemal tylko (?) ci najbardziej pokrzywdzeni przez lata 80. i 90., ci, dla których złe wiadomości Jarosława Kaczyńskiego nie były niczym nowym - z ich punktu widzenia po prostu wreszcie ktoś zaczął mówić prawdę o Polsce. O ich Polsce.

W końcu, w 2007 roku wróciła normalność, a polityka do swojej roli pokrzepiania serc i usypiania niepokojów społecznych - roli, którą przyjęła jeszcze w latach 80. W masowych mediach skończył się czas walki o demokrację, oburzonych głosów pilnujących przestrzegania standardów i zatroskanych o przyszłość Kraju min. Od czasu do czasu tylko ktoś pogroził palcem, że nie można zapominać o czyhających na możliwość powrotu "watahach". Społeczeństwo (za wyjątkiem tych dwudziestu-kilku raptem procent) na to tylko czekało i odwdzięczało się "pokrzepiaczom" uśmiechem, poparciem i radosnym pozytywizmem.

Pojawił się jednak tzw. Towarzysz Kryzys (nie wiadomo do końca kiedy, zdania były od początku podzielone). Wydaje się, że mniej więcej w tym samym momencie proces oddalania się publicznej debaty od rzeczywistości nabrał tempa (nie to, żeby wcześniej był do niej jakoś szczególnie zbliżony). Firmy upadają albo zwalniają pracowników, a media w najlepsze wałkują kolejne spoty wyborcze, występy Palikota lub Wałęsy.

Ostatecznie to związkowcy stali się burzycielami medialnego ładu i spotkały ich za to surowe konsekwencje ze strony tego ładu obrońców. Od czasu demonstracji w Warszawie kolejni komentatorzy i medialne autorytety coraz mocniejszymi słowy określają zachowania stoczniowców. Zamiast zastanowić się nad tym, jakie są racje protestujących, jakie przyczyny ich desperacji, przypisuje się im inspiracje polityczne (gdzie się podziali przeciwnicy teorii spiskowych?), wyzywa od zadymiarzy, oskarża o psucie wizerunku Polski za granicą, a nawet odmawia prawa do manifestacji. Wreszcie premier dochodzi do wniosku, że jest to kolejna polityczna rozgrywka, którą wygra przy pomocy PR-owskich chwytów: ustawia "debatę ze stoczniowcami": najpierw idzie do mediów i przez parę dni odbywa się "organizowanie debaty", na którą zaproszeni są reprezentanci wszystkich związków zawodowych, także tych, które nie protestowały (w nadziei na wywołanie konfliktu między związkowcami), przy czym ignorowane są głosy sprzeciwu Solidarności i OPZZ-u. Dwa główne związki odmawiają udziału w debacie, co (teoretycznie) jest wielkim PRowym zwycięstwem Tuska. Premier bierze udział w "pokazowym" spotkaniu z posłusznymi związkami, gdzie z zasępioną miną oznajmia, że w Polsce są siły, którym zależy na konflikcie. Wszystko jest rozegrane idealnie. Przynajmniej w teorii.

Sondaże pokazane w TVN24 (63% uznało w nich, że winę za fiasko debaty ponosi rząd) mogą, choć nie muszą świadczyć, że w społeczeństwie budzi się jakaś świadomość, a przynajmniej, że od któregoś momentu rozpoznanie nastrojów społecznych ze strony władzy i mediów odpłynęło od tego, co ludzie naprawdę myślą i czują. Czy oznacza to, że Polacy uodpornili się na propagandę vel różowy PR? Czy są gotowi na "złe wiadomości" o swojej najnowszej historii i ukształtowanym przezeń status quo? Odpowiedzi przyniosą kolejne tygodnie.

Brak głosów