KRYPTONIM LIRYKA

Obrazek użytkownika Aleszumm
Kraj

KRYPTONIM LIRYKA

Ta książka to prawdziwa księga chwały. Księga chwały pisarzy żyjących w czasach komunizmu. Wszystkich, tych z peerelowskiego establishmentu, i tych związanych z opozycją. Bo i jedni, i drudzy, byli przez ówczesną władzę traktowani bardzo poważnie. Rządzący zwracali uwagę na każde ich słowo, nie tylko zapisane, ale nawet wypowiedziane, choćby po dużej wódce. W żadnym ustroju słowo nie było traktowane tak poważnie, jak właśnie w komunizmie.

Tajni wybitni

To chyba najważniejsza z prawd udowadnianych przez książkę Joanny Siedleckiej "Kryptonim >>Liryka<<. Bezpieka wobec literatów", opowiadającej o inwigilacji środowiska literackiego, o działających w nim tajnych współpracownikach Służby Bezpieczeństwa, wśród których, jak się okazuje, obok zwyczajnych grafomanów byli nawet pisarze niebezpodstawnie uważani za wybitnych. Andrzej Kuśniewicz, autor "Króla Obojga Sycylii", prawdziwy światowiec, doskonale wykształcony bywalec europejskich salonów. Włodzimierz Odojewski, późniejszy emigrant, pracownik Radia Wolna Europa, autor wydawanej w podziemiu powieści "Zasypie wszystko, zawieje", jednej z najlepszych, najważniejszych książek w polskiej prozie XX wieku. Czytając "Kryptonim liryka;" nie mogłem oprzeć się ciągłemu spoglądaniu na swe biblioteczne półki. Natrętnie powracała myśl - jak też dzisiaj odebrałbym ich książki, mając w świadomości wszystko to, co opisała Joanna Siedlecka?

Pisarze - inżynierowie dusz. Tak, za Stalinem, mawiano o nich w czasach komunizmu. Doceniając rolę, jaką pełnili w społeczeństwie budującym socjalizm. W ustroju opartym nie tylko na przemocy, ale i na kłamstwie, wyrażanym przecież przez słowa. Słowa potrafiące zaciemniać, fałszować realny świat, potrafiące jednak go także odkłamać. Pełniące ważną funkcję w czasach stalinizmu, kiedy (by pozostać tylko przy literaturze) powieści i wiersze budziły w ludziach entuzjazm dla budowy Nowego Wspaniałego Świata. I jeszcze ważniejszą od połowy lat 70. XX wieku, gdy rozwijający się podziemny ruch wydawniczy zaczął tworzyć sprzyjający grunt dla późniejszego zrywu "Solidarności".

Ze słowem, wolnym słowem, walczyła komunistyczna cenzura. Z jego nosicielami bezpieka, korzystająca z pomocy tajnych współpracowników, bez których nie osiągnęłaby żadnego sukcesu. Jak mówił przytaczany przez Siedlecką Aleksander Wat, donosiciele są istotą każdego totalitaryzmu, którego przy pomijaniu istnienia delatorów nie da się zrozumieć. Tak jak ongiś byli ważnym elementem rzeczywistości, tak dziś są ważną częścią spisywanej od podstaw historii ostatnich kilkudziesięciu lat. Chcąc zrozumieć to, co działo się w PRL-u, nie da się ich pominąć. Dlatego więc nie wolno zamykać archiwów, nie można dawać przyzwolenia na kolejne postkomunistyczne kłamstwo.

Bezpieka inwigilowała nie tylko swych wrogów. Także sojuszników, związanych z nią na śmierć i życie. Siedlecka przytacza chociażby donosy na Jarosława Iwaszkiewicza, pochodzącego z namaszczenia władz wieloletniego prezesa Związku Literatów Polskich, uważanego w środowisku za symbol oportunizmu. Można w tej książce znaleźć nawet wykonane z ukrycia zdjęcie Tadeusza Hołuja, komunisty, guru krakowskiej lewicy, rozmawiającego z przybyłą z Czechosłowacji tłumaczką Heleną Tajgową. Kochać, hołubić, ale i kontrolować - taka zasada przyświecała komunistycznym służbom.

Kontrolowano wszystko i wszystkich. Gromadzono wszelkie informacje, fakty i opinie. Każda mogła się przydać, każdej można było użyć w odpowiednim momencie. Niektóre z informacji pojawiających się w zarchiwizowanych donosach mogą dziś budzić zdziwienie swą pozorną nieprzydatnością. Po co bezpiece była lista książek, które podczas pobytu w Polsce chciał zakupić w antykwariatach emigracyjny pisarz, słynny bibliofil, Aleksander Janta-Połczyński? Ano być może po to, by kiedyś skusić go prezentem w postaci wymarzonego tytułu? Dlaczego tak skrzętnie odnotowywano negatywne opinie Stanisława Dygata o niektórych polskich filmach? Ot, choćby po to, by kiedyś skłócić go z ich autorami.

Ubeckie archiwa, zachowane donosy tajnych współpracowników, to prawdziwa kopalnia wiedzy o tzw. figurantach, ludziach będących przedmiotem obserwacji. Oczywiście nie brak w nich banałów, świadczących jednak o precy-zji delatorów. "Po wejściu do kawiarni figurant zdjął palto w szatni, po czym udał się na salę i usiadł przy stoliku w pobliżu bufetu, przy którym siedziała kobieta. Kobiecie tej nadano pseudonim. Figurant zamówił dla niej kawę a dla siebie oranżadę" - to fragment donosu z obserwacji wybitnego poety Antoniego Słonimskiego, jednego z pisarzy najbardziej znienawidzonych przez władze na przełomie lat 60 i 70 Zgromadzone nań akta, liczące 12 tomów, objętością dorównują niemal jego dziełom zebranym, a gromadzone w nich fakty nie zawsze są tak pozbawione znaczenia, jak przytoczony raport. I nie chodzi mi bynajmniej o aspekty polityczne, ale o opisane w nich zwyczajne zdarzenia, bardzo pomocne w sporządzeniu biografii pisarza. Bo gdzież jeszcze można znaleźć zapis chociażby takiej pysznej anegdotki? "Podczas swego jubileuszu w ZLP Słonimski powiedział: Ogromne wzruszenie i coś jeszcze nie pozwala mi mówić"...

Ale esbeckie akta to nie tylko anegdoty. To nie tylko portrety figurantów, ale i autoportrety donosicieli, posuwających się często do najgorszych obrzydliwości. Gdy Tadeusz Konwicki pożyczył Andrzejowi Kuśniewiczowi swój wydany w drugim obiegu "Kompleks polski", ten natychmiast udostępnił egzemplarz swemu oficerowi prowadzącemu. Podczas choroby tegoż samego Kuśniewicza odwiedził, z czystej przyjaźni, Artur Sandauer. Po wyzdrowieniu "Andrzej" natychmiast zrelacjonował przebieg rozmowy esbekowi. Kuśniewicz pracował nawet przy łożu umierającego Pawła Jasienicy, którego - jak pisze Siedlecka - odwiedził w szpitalu Instytutu Hematologii 21 czerwca 1970 roku, a więc na trzy tygodnie przed śmiercią. "Cierpi na chorobę krwi typu rakowego, nierokującą wyleczenia. Za miesiąc powinien znaleźć się w domu, lecz stan jego pozostaje krytyczny lub wręcz beznadziejny" - donosił. Mało tego, jednym okiem obserwował konającego, a drugim odwiedzającego go również Stefana Kisielewskiego, którego poinformował, że "z nasłuchów radiowych dowiedział się, jakoby paryska Kultura wydała nową książkę Tomasza Stalińskiego (pseudonim Kisiela - przyp. WJ). Uczynił to celowo, jako eksperyment psychologiczny, sprawdzający zachowanie się Kisiela, który w tym momencie jakby drgnął i zmieszał się wewnętrznie, co potwierdza, że jest Stalińskim"- przytacza donos Siedlecka.

Czym kierowali się dawni tajni współpracownicy SB, jak dziś oceniają ujawnione fakty ze swego drugiego życia? Z pewnością w wielu wypadkach decydowały marzenia o karierze. Taki niewątpliwie był przypadek Jana Marii Gisgesa, kompletnie dziś zapomnianego pisarza-ludowca, przez wiele lat - dzięki wsparciu SB - etatowego sekretarza Zarządu Głównego Związku Literatów Polskich. Pewne jest też, że bez wsparcia władz tak wielkiej kariery nie zrobiłby wspomniany Kuśniewicz, pisarz ezoteryczny i trudny, mimo to wydawany w wielkich nakładach, tłumaczony na wiele języków (jak pisze Siedlecka, władze wydały na jego promocję zagraniczną 150 000 dolarów, sumę na owe czasy gigantyczną). Ale ci spośród żyjących jeszcze byłych TW, z którymi udało się Siedleckiej porozmawiać, bagatelizują swą dawną działalność. - Rozmawiałem tylko na temat ogólne, nigdy o kolegach, żadnemu z nich nie szkodząc - powtarzał w rozmowie z autorką Aleksander Minkowski, autor wielu znakomitych książek dla młodzieży ("Gruby", "Szaleństwa Majki Skowron"). Zachowane papiery mówią jednak coś zupełnie innego.

Najbardziej szczery, najbardziej przekonujący był w rozmowie z Siedlecką krytyk Leszek Żuliński, powołujący się na swą wiarę w komunizm. Ale przecież nawet komuniści potrafili zachować godność. Joanna Siedlecka przytacza kilka przykładów takich właśnie postaw. Partyjny (przez wiele lat) krytyk Tadeusz Drewnowski wprost odmówił nawiązania współpracy, co bynajmniej nie przeszkodziło mu w karierze. Jeszcze dalej posunął się Lesław Bartelski, literat bezpartyjny, acz związany z władzą. Nie dość, że odmówił kaperującym go esbekom, to jeszcze właśnie on, jak pisze Siedlecka, w roku 1965 sprzeciwił się przyjęciu do ZLP Luny Brystygierowej, osławionej funkcjonariuszki dawnego Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego czasów stalinowskich, która w latach 60. zapragnęła zostać pisarką i wydała nawet dwie książki.

Książka Joanny Siedleckiej to kolejna opowieść o kulisach systemu, o ludzkiej odwadze, ale i upodleniu, o honorze i zdradzie, o ludziach, którym historia przyznała rację, i o tych, którzy sami wyrzucili się na jej śmietnik. Jakże znacząca jest jedna z najzabawniejszych anegdot, przytoczonych w tej książce, pełnej przecież opisów ludzkich tragedii. Autorka przytacza donos Kazimierza Koźniewskiego, kablującego (między innymi) w latach 80. na pisarzy bojkotujących tak zwany "Zlep", czyli Związek Literatów Polskich, założony na gruzach rozwiązanego w roku 1983 dawnego ZLP. Oto na jednej z krakowskich ulic prof. Stanisław Balbus, historyk i teoretyk literatury, spotkał działającego w "Zlepie" dr. Jacka Kajtocha. Nie tylko mu się nie ukłonił, ale też - pokazał język.

Joanna Siedlecka "Kryptonim >>Liryka<<. Bezpieka wobec literatów", Prószyński i S-ka, Warszawa 2008
Dz.P. 2008

Brak głosów