Antoni Tarnowski: Wrzesień '39 polskiego kawalerzysty
Wrzesień 1939 na Pomorzu. Wspomnienia Antoniego Tarnowskiego
Antoni Tarnowski był oficerem 18. Pułku Ułanów z Grudziądza. W 1939 roku walczył pod Chojnicami.
Wspomnienia Antoniego Tarnowskiego
Upływające lata nie zmniejszają zaciekawienia opinii publicznej historią kampanii wrześniowej, walką prowadzoną w kraju w podziemiu i na wszystkich innych bitewnych szlakach rozrzuconych w różnych państwach, którymi maszerował i na których bił się polski żołnierz.
Ukazało się na ten temat wiele publikacji pisanych przez ludzi z rządu i administracji, wyższych i niższych wojskowych, rozstrząśnięto je wielokrotnie ze wszystkich stron, a przecież sprawy te są nadal żywe dla naszego pokolenia, które je przeżywało, a pasjonujące dla nas, żołnierzy, którzy biliśmy się w tej wojnie. Czytam wszystko na ten temat co wpadnie mi w ręce i chętnie słucham osobistych wspomnień uczestników, zaskoczony jestem jednak nieznajomością faktów, wypaczonymi pojęciami i budowaniem fałszywych opinii. Nie mam oczywiście na myśli wielkich działań militarnych i akcji politycznych, lecz te sprawy, które przeżyło wiele tysięcy żołnierzy, które stanowiły treść życia, które składają się na legendę poszczególnych oddziałów wojskowych i poszczególnych ludzi. Jako uczestnik kampanii wrześniowej i konspiracji wojskowej, a także obozów koncentracyjnych, zdecydowałem się napisać własne wspomnienia.
Trud mój będzie dostatecznie wynagrodzony, jeśli staną się one pożyteczne w jakimkolwiek stopniu dla tych, którzy w pamiętnikarstwie szukają materiałów historycznych.
Załachowo, 1949 – 1950
Rozdział 1
Jestem z zawodu rolnikiem, zamiłowanie swoje podzieliłem sprawiedliwie pomiędzy rolnictwo i wojsko, toteż z pełnym zadowoleniem jechałem na 4–tygodniowe ćwiczenia dla oficerów rezerwy, które miałem odbyć w 11-tym Pułku Ułanów Legionowych w Ciechanowie. Dnia 27 kwietnia 1939 r. rano zameldowałem się u d–cy pułku płk. Mączewskiego. Byłem wtedy podporucznikiem i otrzymałem przydział do 2–go szwadronu jako d–ca plutonu. Mając za sobą pięć odbytych ćwiczeń w tej jednostce i znając dobrze całą zawodową kadrę a nawet wiele koni, łatwo i szybko włączyłem się w życie i w pracę pułku.
Atmosferę znalazłem podniosłą i bojową, w nastrojach wojny którą przewidywał cały kraj. Starsi oficerowie oczekiwali jej ze spokojem, w pełnym zaufaniu do własnych sił i pomocy potężnych aliantów, młodsi wręcz jej pragnęli, widząc dla siebie pole do odznaczeń i awansów; podoficerowie i ułani wierzyli w nas, oficerów.
Szwadrony ćwiczyły właśnie intensywnie szyki zwarte i robiły w obejściach generalne porządki, czekała nas bowiem 3–Majowa defilada i wielka uroczystość w dniu 18 maja, dwudziestolecie pułku, na którą obiecał swój przyjazd nasz honorowy szef pułku Marszałek Śmigły–Rydz.
Święto nasze wypadło bardzo okazale. Od samego rana bramą koszarową płynął potok ludzi: prawie wszyscy mieszkańcy Ciechanowa, całe gromady Kurpiów z puszczy, wiele starych pułkowych rezerwistów z całej Polski i zaproszonych gości wyższych oficerów ze sztabów. Mszę polową odprawił biskup Gawlina, pułk wysłuchał jej w konnym szyku, Marszałek siedząc w fotelu naprzeciwko ołtarza. Dowodząc plutonem sztandarowym, miałem możność obserwować Go z bliska. Ciągłe, niespokojne ruchy Jego rąk robiły wrażenie, iż jest zdenerwowany i myślami gdzie indziej. Było przewidziane w programie, że pozostanie u nas na obiedzie żołnierskim i wieczorem weźmie udział w bankiecie w kasynie oficerskim, zaraz jednak po odebraniu defilady przeprosił pułkownika Mączewskiego za zawód i tłumacząc się pilnymi sprawami, odjechał do Warszawy w towarzystwie gen. Głuchowskiego i majora Rodziewicza.
Defiladę odbyliśmy w galopie rozwiniętymi plutonami. Widok był porywający, tłumy nas oklaskiwały entuzjastycznie, posypały się składki na FON (Fundusz Obrony Narodowej).
Kurpie zostawili nam w darze dla świetlicy ułańskiej piękny komplet mebli własnej roboty, ręcznie inkrustowany. Hasło „wojsko z Narodem, Naród z wojskiem” nie było wówczas pustym sloganem, naród kochał swoją armię i wierzył w nią.
Osobiście starałem się na zimno oceniać wartość bojową naszego wojska, a zwłaszcza kawalerii w której służyłem. Lance z proporczykami były wielce dekoracyjne, uważałem je jednak za broń przestarzałą i raczej przeszkadzającą. Gdy zwierzyłem się ze swej opinii byłemu naszemu dowódcy płk. Klepaczowi ten odpowiedział mi: „Lanca w ręku naszego ułana zawsze pozostanie groźną bronią, o czym przekonasz się najlepiej, gdy wśród stukotu kopyt naszych koni będziemy wjeżdżać w ulice Berlina”. Był to stary beliniak pięknie odznaczony, z wielką odwagą cywilną i wojskową.
Pułk nasz w wypadku wojny był planowany do wkroczenia do Prus Wschodnich i prowadzenia tam walki. Na tym terenie stacjonowały wówczas cztery pułki jazdy niemieckiej, z którymi w myśl założenia powinniśmy się byli zetknąć, dlatego też płk. Mączewski na poufnej odprawie dla oficerów i podoficerów zawodowych objaśnił nam jak wygląda taki reiterregiment. Była to właściwie jednostka w 50% zmotoryzowana, wyposażona w lekkie czołgi i samochody pancerne, motocykle i rowery o takiej sile ognia, którą – jak obliczyłem – nie mogłaby zrównoważyć nasza brygada. Oczywiście miała też większą szybkość i możliwość manewru.
Rozmawiałem na ten temat przy szklance kawy z rtm. Próchnickim. Prosząc o dyskrecję wypowiedział swoje zdanie, że w ciągu dwóch tygodni Niemcy rozbiją nas na drzazgi. Inni znowu rozmówcy lekceważyli siły przeciwnika: według nich czołgi miały być z dykty, linia Zygfryda wielkim bluffem, a w państwie niedostatek wszystkiego. Konfliktu z Rosją nikt wtedy nie oczekiwał, zaś armia wschodniego sąsiada była w ogólnej pogardzie.
Nieprawdą jest, że do naszej kawalerii przeznaczono najlepszych rekrutów. Komisje werbunkowe w przydziale broni kierowały się wzrostem, ciężarem i cechami fizycznymi poborowego. Nie miała też znaczenia przynależność do którejś z mniejszości narodowych. Mieliśmy dobrą zawodową kadrę podoficerską, zdyscyplinowaną, wyszkoloną, silnie z nami związaną, ambitną i zewnętrznie dobrze się prezentującą. Młodsi oficerowie byli już prawie wszyscy wychowankami Grudziądza. Podchorążówka ta wypuszczała absolwentów z wpojonym przekonaniem, że dla ułana nie ma rzeczy niemożliwych, byleby tak jak na zawodach hippicznych zachować kierunek i mieć serce na przeszkodę. Wychodzili stamtąd podporucznicy dufni niekiedy ponad miarę we własne siły, podciągnięci fasoniarze, przeświadczeni o prymacie swojej broni. W Szkole naśladowano tradycje carskich kornetów, a rosyjska kawaleria cieszyła się największą popularnością. Ich pochodzenie społeczne było wielce zróżnicowane, jednak ze wsi był niewielki procent. Oficerowie rezerwy w większości stanowili element ziemiański, wyrosły z rodzin o tradycjach żołnierskich, tych co dobrze czują się na koniu w polu i przyzwyczajeni są do rozkazywania.
Starsi oficerowie to byli beliniacy i dowborczycy, uczestnicy pierwszej wojny światowej, szarż pod Rokitą, Krechowcami i Jazłowcem, ludzie z których wielu w siodle przemierzyło pół Europy i Azji, którzy odbyli dziesiątki bitew i zaznali wiele wspaniałych przygód. Ostatnia wojna 1918 – 20, zwycięskie walki z Budionnym – okryły ich bliznami i krzyżami, wyniosły na wysokie stanowiska i utwierdziły w przekonaniu, że zwyciężać będziemy dalej. Wszyscy – począwszy od ostatniego ułana – wiedzieli, że dla mężczyzny najpiękniejszą śmiercią jest śmierć w szarży.
Tak wyglądała nasza kawaleria i chociaż we wrześniu cofała się, osiągnęła daleko większe sukcesy niż możnaby oczekiwać, biorąc pod uwagę prymitywną broń i sprzęt i brak wszystkich innych warunków, koniecznych do prowadzenia regularnej wojny. W kilka lat później ci sami ludzie wyposażeni w nowoczesny sprzęt rozbijali wypróbowane dywizje niemieckie.
Pod koniec maja powróciłem w stopniu porucznika.
Urodzaje zapowiadały się wyjątkowo pomyślnie. Nadnoteckie łany falowały bogactwem kłosów. Rozmawiając kiedyś z rejentem z Łabiszyna, majorem rezerwy, wypowiedziałem opinię, że wobec groźby wojny Państwo powinno w tej części kraju zorganizować szybkie omłoty i przewieźć je do centrum. W odpowiedzi usłyszałem, że jeśli jakiś Polak przewiduje iż Niemcy mogą dojść aż dotąd, to jego miejscem jest Kartuska Bereza. Tak – były i takie mentalności.
Rozdział 2
Nadszedł sierpień, w roku tym suchy, cichy i upalny. Po znojnych dniach pracy, siedząc na tarasie w otoczeniu rodziny chłonąłem rześkie, wieczorne powietrze, ciesząc się tymi godzinami i mając pełne przeświadczenie o ich krótkotrwałości. Przyspieszyłem pracę w polu i uzgodniłem z żoną wszystkie sprawy, aby wiedziała jak zarządzać, gdy pozostanie sama.
Jakoś w dniu 24 sierpnia sołtys przywiózł mi kartę mobilizacyjną z rozkazem natychmiastowego stawienia się w Grudziądzu w 18. Pułku Ułanów Pomorskich. W ciągu kilkunastu minut byłem już w mundurze i żona domykała walizkę z żołnierską wyprawą. Już raz wyjeżdżałem na wojnę, jako szesnastoletni ochotnik latem 1920 roku. Wtedy żegnali mnie Rodzice, teraz ja żegnałem żonę i dziecko. Razem ze mną wyjeżdżali mój włodarz Michał Tralewski i oborowy. Wyjechawszy poza folwarczną bramę miałem pełną świadomość, że otwiera się przede mną nowe życie i że zaczynając je, trzeba wyrzucić za siebie wszystkie wątpliwości i zmartwienia starego życia. Odjeżdżałem w dobrym nastroju, pod wrażeniem oczekujących mnie przygód i wrażeń, bujnego życia na koniu i przy szabli, w dobrej koleżeńskiej kompanii i – daj Boże – na niemieckiej ziemi.
W Bydgoszczy zastałem niecodzienny ruch. Ludzie szybko i nerwowo poruszali się ulicami. Nie mogłem znaleźć wolnej taksówki. Wielu młodych mężczyzn z walizkami wskakiwało do przepełnionych tramwajów. Policja i jacyś cywile z opaskami posiadali już maski przeciwgazowe, przewieszone przez ramię. Kompania cyklistów w nowych mundurach wyposażona bojowo przejechała w kierunku Świecia. Na dworcu kolejowym zastałem już tłumy ludzi oczekujących na swoje pociągi, rezerwistów i odprowadzających ich rodziny, które niepotrzebnie wpuszczono na perony. Wielu było już pijanych, i ci najgłośniej krzyczeli: „na Berlin, na Berlin !...” . Któryś zgubił dokumenty i zapomniał dokąd ma jechać. Wokół płakały kobiety i dzieci. Byłem zdziwiony, że w tych dniach nie wydano zakazu sprzedaży alkoholu, przynajmniej w bufetach stacyjnych. Rozkład jazdy był normalny, w składach pociągów nie oznaczono wagonów dla wojskowych i przedziałów dla oficerów.
W Grudziądzu przed dworcem oczekiwały na rezerwistów patrole z tablicami i numeracją stacjonowanych tam jednostek, przy nich skupiali się zmobilizowani i stamtąd ich odprowadzano do koszar. Udało mi się chwycić taksówkę. W śródmieściu zobaczyłem inny patrol, idący wszerz jezdni i zatrzymujący wszystkich kolarzy. Jak zauważyłem, zabierał on lepsze i mocniejsze rowery. Niektórzy kolarze, w porę zorientowawszy się w sytuacji, pospiesznie umykali w boczne ulice.
W koszarach przy bramie cytadeli, gdzie stacjonował 18. Pułk Ułanów, na rezerwistów oczekiwał oficer mobilizacyjny rtm. Emich. Wziął okazaną przeze mnie kartę mob., oparł o ścianę i z boku umieścił adnotację: „czwarty szwadron”, natomiast nie oglądał i nie ostemplował mojej książeczki oficerskiej, co niestety później naraziło mnie na poważne przykrości. Udałem się w głąb koszar, poszukując kancelarii czwartego szwadronu. Teraz dopiero, znalazłszy się w obcym miejscu, wśród nieznanych mi ludzi odczułem przykrość zmienionego przydziału. Jakby jednak na pociechę, w pierwszym napotkanym oficerze poznałem znajomego, Jerzego Dąbskiego, włąściciela majątku Włycz, ogromnie miłego człowieka i dzielnego rolnika. Dowódcą czwartego szwadronu okazał się porucznik Jerzy Głybowicz, mój kolega z podchorążówki z lat 1926–27, który poszedł po jej zakończeniu na oficera zawodowego.
W koszarach uderzył mnie znajomy specyficzny zapach skóry, carbolineum i końskiego potu i nawozu. Panował tutaj niecodzienny ruch. Trzeba było ubrać i uzbroić meldujących się rezerwistów, przydzielić im konie i rzędy i zaszeregować do plutonów. Okazało się, że już w tym dniu zabrakło kilku pistoletów i masek przeciwgazowych. Koni z rekwizycji przyprowadzono w nadmiarze, lecz w niezupełnie odpowiednim typie. Wybrałem sobie dobrze i silnie zbudowanego gniadego wałacha Flisaka, w dobrej kondycji i starannej pielęgnacji. Otrzymałem stanowisko zastępcy d–cy szwadronu i d–cy I plutonu; II pluton objął jakiś Niemiec Grossbauer spod Grudziądza, błędnie mówiący po polsku, III pluton Andrzej Ossowski, obaj również rezerwiści. Pułkiem dowodził od kilku dni pułkownik Mastalerz, stary bojowy beliniak, jego zastępcą był ppłk. Chrzanowski. Przynależeliśmy do Pomorskiej Brygady Kawalerii dowodzonej przez gen. Grzmot–Skotnickiego i wchodziliśmy w skład Armii Pomorze, dowodzonej przez gen. Bortnowskiego.
Tej nocy która nadeszła nikt nie położył się spać, niestety zostałem też bez kolacji. Kasyno oficerskie było właśnie w remoncie, a spółdzielnia już przed wieczorem wyprzedała posiadane zapasy.
Z nastaniem brzasku (25.8) szwadrony zaczęły wyprowadzać konie na plac alarmowy. W tym czasie u dowódcy szwadronu zameldował się ppor. Tadeusz Mlicki. Otrzymał 2–gi pluton, a Niemiec dostał rozkaz udania się do Garwolina do kadry zapasowej. Opuściliśmy koszary w świeżym poranku powstającego słonecznego i ciepłego dnia.
Rozdział 3
Marszruta była dla nas, młodszych oficerów, nieznana; wiedzieliśmy tylko że idziemy w głąb korytarza gdańskiego, w pas ziemi stanowiący dla Niemców obiekt pożądania i pretensji. Gdy przejeżdżaliśmy przez most na Wiśle, saperzy minowali już poszczególne przęsła.
W pierwszym nawrocie kłusa przekonałem się o szczęśliwym wyborze Flisaka. Koń biegł lekko i pewnie, dawał się łatwo prowadzić i z zadowoleniem rzucał głową. Za to ciężar hełmu i wisa począł mi się dawać we znaki, ale trwało to tylko przez kilka pierwszych dni. Jechaliśmy znajomą mi drogą do Grupy, wzbijając kłęby kurzu, błyskając grotami lanc.
Pierwszy postój odbył się za Grupą w przydrożnym lesie, gdzie pułk złożył przysięgę i gdzie rozdano obiady z kuchen polowych. Nastrój panował wesoły. Zebraliśmy się w małe grupki, i oparci plecami o sosny, z menażkami między kolanami zajadaliśmy smaczną zupę. Poznałem się z ppor. Antonim Unrugiem i Wichlińskim. Oczywiście najbardziej aktualnym tematem było pytanie, czy będzie wojna czy też pokój. Zdania były podzielone. Głosujący za pokojem twierdzili, że gdyby Hitler chciał wojny to byłby był już natarł i nie pozwolił nam się zmobilizować. Najuparciej wierzył w to Jurek Dąbski. Ja przepowiadałem wojnę.
Z Grupy wyruszyliśmy w południe, okolicą lesistą i falistą, polnymi drogami. Na tym odcinku tabor miał ciężki orzech do zgryzienia, tym więcej że składał się z różnego typu wozów. Mieliśmy wszystkie: znormalizowane wozy wojskowe, chłopskie jednokonne kolejniaki o ładowności do 10 kwintali i ciężkie półtoraki o nośności do 30 kwintali, zaprzężone w czwórki. Wąż wozów ciągnął się na przestrzeni co najmniej kilometra. Tabor jest złem koniecznym wojska, ale taki tabor jak nasz jest jego przekleństwem. Komendantem taboru był ppor. Krzemień, wielki mężczyzna około 100 kg wagi. Na olbrzymim koniu przypominającym husarskiego bachmata, z trzciną w ręku, zlany potem uwijał się wzdłuż linii wozów. Byłem pełen uznania dla jego ciężkiej i nieefektownej służby.
Jechaliśmy okolicą malowniczą, ale piaszczystą, więc biedną. Ludność skupiona przy drogach i opłotkach przyglądała się nam z zaciekawieniem. Ułani pochodzący z tych stron mieli jeszcze możność zatrzymania się przed własnym domem i uściśnięcia z konia swoich bliskich. Jechałem obok por. Głybowicza na czele szwadronu i pogawędką skracaliśmy sobie czas.
Na nocny postój zatrzymaliśmy się w miasteczku Osie. Mój pluton zakwaterował w gospodarstwach chłopskich, ja obok willi właściciela miejscowej linii autobusowej. Przyjęty zostałem serdecznie i gościnnie. Natępnego dnia wstałem o 6 rano i poszedłem do swoich chłopców. Pluton mój rekrutował się w większości z rezerwistów, chłopów z Pomorza, natomiast podoficerowie ze służby czynnej. Konie dobrane i w dobrej kondycji, umundurowanie całkiem nowe. Uzyskałem stąd połączenie telefoniczne z żoną. Dowiedziałem się, że wszyscy pracownicy sezonowi porzucili pracę i w panice wyjechali do siebie w kieleckie. Zarekwirowano mi cztery konie i cztery dojne krowy na rzeź, zdemontowano w domu radio i aparat telefoniczny. Zaskoczyło mnie to i oburzyło. Nie wiem kto i jakimi przesłankami się kierował w tych poczynaniach; czy i jakie względy bezpieczeństwa mogły to dyktować odnośnie polskiej rodziny i żony oficera. Czy sytuacja aprowizacyjna kraju, jeszcze przed zaczęciem działań wojennych wymaga bicia hodowlanych krów?
Z Osia wyszliśmy przed wieczorem. Miejscowa ludność odprowadziła nas za miasto, dekorowano nas i nasze konie kwiatami i obdarzano słodyczami. W cichej księżycowej nocy mijaliśmy śliczną letniskową miejscowość Tleń. Mój szwadron szedł jako straż przednia pułku, mój pluton jako szpica. Było to oczywiście tylko ćwiczenie. Rankiem stanęliśmy na kwaterach we wsi Zalesie. Mnie z plutonem wypadła kwatera u gospodarza chłopa, gdzie powitano nas nadzwyczaj serdecznie. Konie otrzymały wbród siana z koniczyny, ułani mleko, ja wspaniały obiad. Stąd odwołany został do sztabu do Warszawy ppłk. Chrzanowski, w jego miejsce wszedł major Malecki. Tutaj szwadrony wyfasowały ostrą amunicję do karabinków. To wywarło na nich silne wrażenie, dotąd bowiem czuli się jak na manewrach. Była to niedziela 27 sierpnia.
Opuściliśmy Zalesie o godz. 18.00. Maszerowaliśmy ciągle okolicą lesistą. W nocy wyminęliśmy Tucholę. Przed nami przemaszerował tędy 8. p.s.k. (pułk strzelców konnych) z Chełmna. Za Tucholą weszliśmy w okolicę wybitnie rolniczą. Mijaliśmy piękne gospodarstwa i wiele stogów ze zbożami. Na szosie panował ożywiony ruch samochodowy z przysłoniętymi światłami. Od czasu do czasu ciągnęły się linie drutów kolczastych i polowych umocnień, które jednak później w działaniach wojennych żadnej roli obronnej nie odegrały. Na kilka kilometrów przed Chojnicami pułk zszedł z szosy i udał się do wsi Lichnowy, gdzie miał zająć stanowiska obronne i obserwacyjne, tuż nad samą granicą niemiecką. Mój szwadron jako odwód pomaszerował dalej do wsi Pawłowo.
Mieszkańcy Pawłowa, chociaż było to w środku nocy, zebrali się ze swoim proboszczem przed pierwszymi zabudowaniami i przywitali nas entuzjastycznymi okrzykami. Było to tak niespodziewane, że niektóre konie wyniosły swoich jeźdźców przez rowy na pole. Pawłowo leży 5 km na południe od Chojnic. W środku dużego majątku była średnia szkoła rolnicza. Znaleźliśmy tutaj pyszne kwatery w skanalizowanym i zelektryfikowanym pałacu. Administracja przyjęła nas gościnnie, chociaż dyrektor uczelni był bardzo zdenerwowany sytuacją i rzeczy osobiste miał już częściowo spakowane. Rano proboszcz odprawił mszę na naszą intencję i wygłosił okolicznościowe kazanie.
Do szwadronu przydzielono ppor. zawodowego Uranowicza, na razie bez funkcji. Przywieziono trzy skrzynki w ochronnym kolorze z napisem „przyrządy optyczne”. Byłem zdziwiony, że liniowemu szwadronowi przydziela się sprzęt tego rodzaju. Wkrótce okazało się, że były to polskiej konstrukcji i polskiej produkcji karabiny przeciwpancerne, do ostatniej chwili osłonięte tajemnicą. Ich obsługę stanowili zawodowi podoficerowie, przedtem już przeszkoleni w strzelaniu i zaprzysiężeni na tajemnicę. W moim plutonie był tym strzelcem kapral Topoleski.
Wieczorem złożyliśmy wizytę na plebanii. Zapomniałem nazwisko proboszcza, ale był to bardzo ciekawy człowiek. Urodzony i wychowany w Ameryce, przez kilka lat pełnił obowiązki kapelana międzynarodowego związku marynarzy. Wiele widział, miał mnóstwo wiadomości i rozmowa z nim była bardzo interesująca. Przed plebanią stało jego wielkie auto załadowane walizkami. Ksiądz był w każdej chwili gotów do odjazdu. Z aparatu radiowego wmontowanego w aucie słuchaliśmy komunikatów. Wiadomości były coraz groźniejsze, wojna zbliżała się szybkimi krokami.
Dnia 30. 8. odebraliśmy z d–ctwa pułku telefoniczny rozkaz, aby wszyscy oficerowie i podoficerowie zawodowi stawili się w Lichnowych na godzinę 16.00. Pojechaliśmy konno. Wszyscy zebraliśmy się w dużej sali miejscowej szkoły. Po kilku minutach czarną lśniącą limuzyną przyjechał d–ca brygady z kierowcą i żandarmem. Był to mężczyzna w sile wieku, bardzo przystojny, o energicznych ruchach i zdecydowanym wyrazie twarzy, w doskonale skrojonym polowym mundurze. Miał już poza sobą starą i dobrą tradycję dowódcy jazdy. Generał przywitał się przy wejściu z pułkownikiem i każdemu z nas podał rękę. Jeżeli kogoś nie znał, pytał o nazwisko i funkcję. Następnie wszedł za stół nauczycielski i powiedział do nas:
– Panowie oficerowie i podoficerowie. Zebrałem Was wszystkich tutaj, aby Was poznać i zakomunikować Wam, że dzisiaj Kanclerz Hitler odrzucił ostatnie propozycje ministra Daladiera, wobec czego uważam, że wojna jest nieunikniona. Fakt ten niech Was nie przestrasza. Polska nigdy w całej swej historii nie była taką potężną jak jest obecnie i potrafimy sobie z tą wojną dać radę. Sprzymierzone państwa Francji i Anglii raz jeszcze zapewniły nas o gotowości poparcia nas w tej wojnie. Liczę na Was, Panowie, na Wasz pułk i na Ciebie Pułkowniku. Żegnam Was i życzę powodzenia!
Pułkownik Mastalerz i rotmistrz Godlewski (adiutant pułku) odprowadzili generała do samochodu. Powróciwszy, pułkownik zajął miejsce za katedrą i patrzył na nas jakiś czas przenikliwie i w milczeniu. Pierwszy raz miałem możność zobaczenia go z bliska. Postawą swoją reprezentował stylową sylwetkę oficera kawalerii. Był średniego wzrostu, szpakowaty i gładko wygolony, miał rysy człowieka stanowczego i szybko się decydującego, w armii miał opinię odważnego i nerwowo opanowanego. Po chwili przemówił do nas:
– Panowie oficerowie i podoficerowie. Słyszeliście, co tutaj powiedział Pan Generał. Od siebie dodam, że żądam od Was bezwzględnego posłuszeństwa i jasnych meldunków. Każdy meldunek musi być jasny i przejrzysty i wtedy tylko jasnymi będą moje decyzje. Niestety objąłem pułk kilka dni temu, znałem Was mało lub prawie wcale, co niezmiernie utrudnia mi dowodzenie. Wiecie Panowie, a zwłaszcza ci którzy dłużej w tym pułku służycie, że 18. p. u. z wojny bolszewickiej wyniósł kilka niejasnych kart historii. Zapamiętajcie sobie Panowie, że jeżeli ja tym pułkiem dowodzę, to te karty muszą być wymazane. Teraz polecam rozjechać się do szwadronów, ułanom objaśnić sytuację, aby przestali czuć się jak na manewrach i być gotowymi w każdej chwili na to, co nas czeka.
Obydwa przemówienia cytuję prawie dosłownie.
Odprawa ta wywarła na nas silne wrażenie. Czekając przed szkołą na podanie koni przez luzaków, wymieniliśmy między sobą uwagi i opinie na temat tego cośmy przed chwilą usłyszeli. Zapytałem Jurka Dąbskiego:
– No jak, nadal twierdzisz, że wojny nie będzie?
– Oczywiście, Niemcy w ostatniej chwili cofną się.
Zrobiliśmy o to zakład o dobrą butelkę wina. Los jest złośliwy: Jurek poległ w 36 godzin później jako pierwszy z oficerów pułkowych. Widziałem go wtedy po raz ostatni.
Głybowicz pozostał w Lichnowych; z Mlickim i Ossowskim powróciłem do Pawłowa. Wieczorem znowu poszliśmy na plebanię wysłuchać komunikatów. Wiadomości były jak grzmoty przed burzą. W Polsce ogłoszona została powszechna mobilizacja, we Francji i w Anglii zbrojne pogotowie. Tłum ludzi otaczał auto, twarze były zatroskane i poważne. Poszliśmy później do proboszcza na kawę, zaledwie jednak usiedliśmy za stołem, rozległ się sygnał trąbki grającej alarm. Zapinając w drodze pas z pistoletem biegiem ruszyłem do kancelarii do telefonu. Dyżurny telefonista zameldował mi, że został ogłoszony alarm pułku i że mam rozkaz natychmiast kłusem poprowadzić szwadron do Lichnowych. W ciągu kilku minut plutony sprawnie i cicho ustawiły się trójkami na szosie. Cała ludność Pawłowa przyszła na miejsce zbiórki. Zrobiło się ciemno, suchy wiatr wzbijał tumany kurzu. Proboszcz podszedł do mnie, ucałował w obydwa policzki i przeżegnał szwadron krzyżem. Siadłem na konia i podałem komendę do wsiadania.
Po chwili ruszyliśmy kłusem w zapadającą noc w kierunku granicy niemieckiej. W Lichnowych wszyscy d–cy szwadronów byli właśnie na odprawie u pułkownika. Pułk zastałem w pogotowiu bojowym, konie pod siodłami, pierwszy szwadron wyszedł obsadzać granicę.
Zająłem wyznaczony mi rejon zakwaterowania, wystawiłem ubezpieczenia i wyznaczyłem służby. Pozwolono mi rozsiodłać konie. Załatwiwszy to wszystko położyłem się na słomie przed stodołą, siodło podsunąłem pod głowę i nakryłem się płaszczem. Wokół panowała głęboka cisza, tylko zza ściany dochodziło parskanie koni chrupiących siano, przyciszone rozmowy ułanów i brzęk ostróg spacerującego rontu. Chciałem usnąć i wypocząć póki jeszcze można, tysiące jednak myśli przesuwały się przez głowę: co porabia rodzina, czy wszystkie prywatne sprawy dobrze przewidziałem i ustawiłem? Wkrótce rzeczywistość wykazała, że wszystko ułożyło się inaczej niż można by przewidywać.
Noc minęła bez wypadków. Nadszedł ranek 31.8. Mlicki odszedł do d–twa pułku w charakterze oficera ordynansowego, jego pluton objął ppor. Uranowicz. Do pułku przyjechał młody kapelan. Poobsiadawszy opłotki grzaliśmy się w słońcu i paląc papierosy opowiadaliśmy kawały. Poznaliśmy się szybko i w takich warunkach prędko zacieśniały się węzły koleżeństwa. Wieczorem, gdy w miejscowym zajeździe jadłem kolację, nadjechał konno mjr Malecki. Zaprosiłem go do swojego stolika. Gdy zapytałem co myśli o sytuacji, odpowiedział mi:
– Panie poruczniku, wracam właśnie z objazdu granicy na naszym odcinku, patrzyłem przez lornetkę na drugą stronę. Cisza kompletna i nie widać nikogo. W wojnę nie wierzę. Gdyby miała być to już by była. Hitler nie pozwoliłby się nam zmobilizować, tutaj spokojnie przyjść i zająć stanowiska. Postoimy jakiś czas i wszystko rozejdzie się po kościach.
Widocznie więcej ludzi podzielało jego zdanie. Na sali panowała wesoła atmosfera, wszystkie stoliki były zajęte i przepijano do siebie gęsto. Jakiś kapitan z 11. d.a.k. sypał rosyjskimi kawałami wzbudzając salwy śmiechu, a przecież do granicy mieliśmy tylko 2 km. W końcu żołnierz nie może martwić się na zapas. Śmialiśmy się później w gorszych sytuacjach i to ma swój żołnierski wdzięk.
Po kolacji poszedłem na swoją kwaterę. Powietrze było parne i duszne, zbierało się na burzę. Obszedłem rejon i poszedłem spać. O godz. 24.00 obudził mnie goniec z poleceniem abym się stawił do d–cy szwadronu. Głybowicza zastałem w izbie przy lampce naftowej pochylonego nad mapami. Zakomunikował mi, że szwadron nasz ma o godz. 3.00 pójść na granicę i zluzować 1. szwadron na linii ubezpieczeń. Wręczył mi 16 odcinków map sztabowych 1:100.000, piętnaście obejmujących tereny na zachód od Gdańska i jedną terenu na którym znajdowaliśmy się obecnie. Oczywiście te pierwsze nigdy nie okazały się potrzebnymi w tej kampanii, świadczyły tylko o wielkim optymizmie w założeniach operacyjnych. W ciągu prowadzenia wojny brak map dawał się nam dotkliwie odczuwać. Jeżeli ktoś posiadał potrzebny odcinek terenu, inni na postojach odrysowywali je.
Rozbudziłem plutony, kazałem siodłać i obroczyć z owsiaków konie a kucharzom gotować śniadanie. Powietrze było duszne i parne. Szerokie błyskawice rozdzierały niebo. W oddali grzmiało, chmury o fantastycznych kształtach i barwach przewalały się przesłaniając księżyc. Było w tym wszystkim coś niesamowitego, czułem jakiś psychiczny i fizyczny ucisk, jakąś niecodzienną grozę w przyrodzie obejmującą świat.
O godz. 3.00 byłem gotów do odmarszu, Głybowicz jednak nie przyszedł. Kazałem luzakowi przynieść wody do mycia. Burza minęła, gęsta mgła rozpostarła się nad nami. Zacząłem właśnie myć ręce, gdy od strony granicy rozległy się wystrzały artyleryjskie wibrujące przeciągle w wilgotnym powietrzu. W ułamku sekundy uświadomiłem sobie rzeczywistość: zaczęła się wojna. Spojrzałem na ręczny zegarek, który położyłem na kamieniu obok miednicy. Była punktualnie 4.45.
Rozdział 4
Wszyscy stanęli jak wryci, zwróceni twarzami ku zachodowi, patrząc w tamtą stronę, jakby chcąc wzrokiem przebić mgłę. Z kwater poczęli wybiegać oficerowie dopinając mundury i wrzucając na siebie części ekwipunku. Konie popodnosiły głowy do góry i gryząc mundsztuki toczyły wokół nerwowymi oczami. Powietrze jęczało ciężko rozdzierane lecącymi nad nami pociskami, artyleria niemiecka ostrzeliwała właśnie Chojnice.
– No, chłopcy – mamy wojnę – powiedziałem.
Wtem, prawie nad naszymi głowami, z rykiem motoru wyskoczył z niskich tumanów mgły samolot z krzyżami na kadłubie. Prawie jednocześnie rozległ się pojedynczy strzał karabinowy i samolot uleciawszy 300 – 400 m z potężnym hukiem runął na ziemię za naszą stodołą. Ziemia drgnęła pod nogami, wystraszone konie stojąc na zadach szarpały się w rękach ułanów. Okazało się, że strzelił kpr. Gadomski i jak stwierdzono, trafił pilota w głowę. Dla tego ostatniego kampania ta rzeczywiście trwała rekordowo krótko. Oczywiście celny strzał był przypadkiem i być może był to pierwszy samolot niemiecki strącony w tej wojnie.
Od strony granicy, jak trzask rozrywanego płótna odezwały się długimi seriami ciężkie karabiny maszynowe, a ogień artylerii nieprzyjacielskiej skierował się na nas, pociski jednak przenosiły, rozrywając się na mokrej łące tuż za wsią. Z trzaskiem otwierały się drzwi we wszystkich domach i ludność z płaczem i głośnym zawodzeniem poczęła wybiegać na podwórza i na drogę, wypędzając inwentarz z budynków i zakładając konie do wozów. Zewsząd rozlegał się ryk krów, klamor ptactwa i nawoływania wystraszonych mieszkańców, stada gołębi wirowały ponad dachami. A przed kilku minutami to była cicha uśpiona wieś.
Tak nad całą Polską przebiegł pierwszy powiew huraganu wojny i ci co ją wywołali może wówczas nawet nie wiedzieli, że obejmie on większość globu ziemskiego i przeinaczy oblicze świata.
Szwadrony 2. i 3. zaczęły wyprowadzać konie na drogę, szwadron k. m. turkocząc taczankami po bruku kłusem jechał w kierunku granicy. Z przyjemnością patrzyłem jak woźnice pochyleni do tyłu, z napiętymi lejcami kierowali pięknymi trójkami rwących się do biegu koni, podobieranych maścią i wzrostem. Niemcy nadal bili w bagno, na granicy strzelano, nasz d. a. k. stojący gdzieś z tyłu za nami począł im odpowiadać. Stałem w podwórzu z kapelanem obok swojego plutonu i paląc papierosa oczekiwałem na rozkazy. Jakoż nadbiegł Głybowicz ze spieszonym 3. plutonem i rozkazał mi dołączyć do siebie. Koniowodów pozostawiłem za kościołem. Do granicy biegła piaszczysta droga i po niej poprowadził nas d–ca szwadronu. Minęliśmy d–cę pułku i rtm. Raczyńskiego, stojących przy zabudowaniach z mapami w rękach. Na prawo od nas poszedł 2. pluton i kolarze. Wyniosłość terenowa zasłaniała nam obraz toczącej się bitwy. Uszliśmy około pół kilometra i zapadli w przydrożnym rowie. Nadjechał wóz amunicyjny i pobraliśmy ręczne granaty. Od granicy ukazała się taczanka pędząca szerokim galopem, na tylnym siedzeniu siedział ułan trzymając na rękach drugiego z zalaną krwią głową i zwisłymi ramionami. Przejeżdżając obok zawołał:
– Pan porucznik Dąbski zabity!
Andrzej Ossowski, szwagier poległego, przechylił się do ziemi i ukrył twarz w dłoniach. Popatrzyłem na swoich chłopaków, kilku było bardzo bladych, nic dziwnego – zobaczyli po raz pierwszy wojnę. Otrzymałem rozkaz powrotu do wsi i obsadzenia gospodarstwa leżącego na jej lewym krańcu. Rozrzuciłem pluton tyralierą w chłopskim sadzie, sam położyłem się pomiędzy kpr. Topolewskim z jego rusznicą ppanc. i kpr. Gadomskim z r.k.m. Przede mną teren spadał dość gwałtownie tak, że pole widzenia miałem ograniczone do 400 metrów. Nasze oddziały z pierwszego rzutu odchodziły pieszymi tyralierami do tyłu. Z załadowaną bronią i granatami pod ręką oczekiwaliśmy dalszego rozwoju sytuacji. Artyleria umilkła, dzień zrobił się upalny. Leżeliśmy tak około 15 minut, gdy usłyszeliśmy przed sobą odgłos motorów i wkrótce warcząc jak złe psy i chrobocząc żelaziwem wypełzły wprost na nas z niziny dwa sino – zielone czołgi najeżone lufami. Wrażenie było duże, wobec tych potworów człowiek czuł się jak bezbronny robak skazany na zgniecenie. Przywarliśmy do ziemi, kpr. Topolewski przycisnął do policzka kolbę rusznicy.
– Jeszcze czas, jeszcze czas – szepnąłem do niego.
Niemcy nas nie widzieli, zasłaniał nas bowiem parkanik z rzadkich żerdzi. Gdy pierwszy czołg podpełznął na jakieś 50 metrów, kapral strzelił. Czołg natychmiast stanął, motor zamilkł, z obydwu stron jego metalowego korpusu wyskoczyło po dwóch ludzi w czarnych mundurach i padli na ziemię. Gadomski dał ognia po nich, ja krzyknąłem pełen emocji i triumfu. Rozległ się trzask naszego r.k.m., na tę odległość nieomylny, i cztery ludzkie ciała zasypane pociskami, drgając jak ryby na pisku, wkrótce legły nieruchomo obok swojego pojazdu. Drugi czołg odwrócił się do nas bokiem i otworzył ogień; miałem wrażenie że ktoś grochem garścią sypie po warzywach i chwastach naszego sadu. Wystrzeliwszy całą taśmę czołg cofnął się do tyłu i zginął w zagłębieniu terenu. Ułan leżący w tyle linii ze skrzynką amunicyjną został ranny w łydkę, drugi miał przestrzelone płuco; obaj odjechali na punkt opatrunkowy w dobrej formie.
Byliśmy rozgorączkowani pierwszą potyczką i ucieszeni z odparcia natarcia, radość jednak trwała krótko. Niemcy znowu otworzyli ogień artyleryjski, wzniecając miejscami pożary. Jeden z nich trafił w pobliską stodołę. Nasze działko ppanc., stojące gdzieś w ukryciu rozbiło unieruchomiony czołg. Otrzymałem rozkaz wycofania się do wsi. Szedłem na końcu oddziału z pistoletem w ręku, oglądając się za siebie aby nie zostać zaskoczonym. Mój zastępca plut. Nachtlik pełen niepokoju oczekiwał nas z końmi za kościołem. Szwadrony wyjeżdżały z Lichnowych, ktoś wołał że czołgi niemieckie już wchodzą do wsi, Mlicki przegalopował z hełmem nasuniętym na oczy. Piękna gniada klacz wysokiej krwi sadziła pod nim długimi szczupakami. Powietrze przesycone było dymem i kurzem.
Jadąc stępa natknąłem się u wylotu wsi na 3 szwadron. Od oficerów dowiedziałem się, że mój szwadron już odszedł, co zresztą okazało się nieprawdą. W dalszej drodze napotkałem folwark kompletnie opuszczony, stado rasowych krów wypędzone prawdopodobnie w obawie pożaru pasło się w polu, buhaj pozostawiony w oborze ryczał nerwowo, na podwórzu leżał wywrócony koszyk z jajkami, nigdzie żywego ducha.
Wkrótce dołączyłem do swego szwadronu, który nadszedł z tyłu. Nad Lichnowymi wzbijał się słup czarnego dymu, było około 10–tej.
W Racławkach połączyliśmy się z pułkiem. W środku wsi, z wysokiego gniadego wałacha płk. Mastalerz oglądał przechodzące stępem szwadrony. W szeregach panował nastrój spokoju i powagi, konie raźno parskały. Za zabudowaniami bateria 11 d.a.k. biła ponad naszymi głowami w kierunku nieprzyjaciela. Pułk zatrzymał się w Sternowych. Otrzymałem rozkaz obsadzenia plutonem małego sosnowego lasku pomiędzy Sternowymi i Nową Cerkwią; zaledwie jednak wykonałem go, nadjechał motorem por. Głybowicz z rozkazem powrotu. Całym czwartym szwadronem powróciliśmy do Racławek i ukrywszy konie za budynkami, rozrzuciliśmy się tyralierą w dwóch rzutach. Wysunąłem się naprzód z sekcją r.k.m., przypuszczalnie w polu obserwacji dywersanta, bo Niemcy natychmiast rozpoczęli arylerią atak ogniowy i od razu pierwszy pocisk upadł na linię. Granaty rozrywały się gęsto wśród nas. Ułani przywarli do ziemi, por. Głybowicz spokojnie spacerował wzdłuż linii. Jeden z wybuchów przewrócił go i obsypał piaskiem. Lornetką obiegłem przedpole i zobaczyłem dwóch jeźdźców na siwych koniach jadących do nas kłusem. Byli to obserwatorzy z d.a.k., podchorąży i bombadier, i zwijali kabel. Podchorąży, wysoki, wesoły dziobaty chłopak z pogiętym od pocisku naczółkiem hełmu, miał uradowaną twarz i zawołał do nas pokazując ręką do tyłu:
– Niemcy kładli się jak snopy, biliśmy jak w kaczy kuper!
Wierzę w to. Nasi artylerzyści byli na wysokim poziomie i strzelali dobrze, jeśli mieli ku temu odpowiednie warunki. W dalszym przebiegu kampanii trudno było mówić o prawidłowym przygotowaniu ognia, była to raczej improwizacja i strzelano na pałę. Brakowało map, kabla, nie było czasu na zorganizowanie obserwacji naziemnej, obserwacja lotnicza nie istniała.
Powróciliśmy do Sternowych nie poniósłszy żadnych strat. Głybowicz zameldował się u płk. Mastalerza. Stał on pod drzewem przy drodze, w furażerce na głowie, spokojny i poważny, obok luzak trzymał konie i hełm. Utrwalił mi się w pamięci ten obraz, gdyż pułkownika widziałem wtedy po raz ostatni. Obok, w głębokiej piaskowni 2 szwadron pobierał z kuchen obiady, rtm. Świeściak na czele swojego 1–go szwadronu, przejeżdżał obok, z fajeczką w zębach i uśmiechem na suchej pociągłej twarzy. Dzień był słoneczny i upalny, strzały umilkły, zrobił się miły nastrój, jak na manewrach. Mój szwadron dostał rozkaz odejścia do Lutni i zajęcia tam stanowisk obronnych. Pojechaliśmy bez 2–go plutonu, z 2 c.k.m. na taczankach.
Była to wieś ciągnąca się wzdłuż drogi na przestrzeni około 1,5 km, odległa od Sternowych o 1 km, zastaliśmy ją całkowicie wyludnioną. Konowodni zajęli się pojeniem i karmieniem koni, reszta ułanów rozrzuciła się małymi grupkami wzdłuż rowu drogowego, posilając się z chlebaków i z zapasów pozostawionych przez gospodarzy w otwartych domach. Czas mijał powoli, nerwy się odprężały i ludzie leżąc na murawie poczęli zasypiać. Mając wolny czas i korzystając ze światła dziennego, przestudiowałem dokładnie mapę, aby wiedzieć gdzie jestem, co jest po bokach i z tyłu, aby być z grubsza zorientowanym na wypadek samodzielnej akcji. Przed sobą miałem daleki wgląd w teren, Sternowy zasłaniał mi lasek. Około godz. 17 odezwała się artyleria niemiecka i pociski zaczęły padać na Sternowy, gdzie pozostał pułk; zaraz później usłyszałem przeciągłe hurra, hurra! Poderwałem się na nogi, wiedziałem co to znaczy: pułk szedł do szarży. Długie serie z broni maszynowej odpowiedziały natychmiast przeciągłym trzaskiem i równie nagle wszystko się uciszyło. Zza lasu dochodził już tylko jakiś straszny zgiełk i nawet pojedyncze rozpaczliwe krzyki ludzkie, kilkadziesiąt koni bez jeźdźców z rozwianymi grzywami i ogonami wypadło galopując z wodzami zwieszonymi pod nogami, na jednym leżał ułan trzymając się oburącz szyi, zwalił się wkrótce na ziemię. Po kilku minutach zaległa śmiertelna cisza, spłoszone konie zaczęły się spokojnie paść na polach. Zrobiło mi się zimno, zrozumiałem: pułk poniósł klęskę.
Pułk nasz miał za zadanie opóźnianie nieprzyjaciela w marszu. Nie znam rozkazu określającego głębokość pasa i czasu, dlatego nie jestem kompetentnym aby osądzać, czy decyzja szarży była koniecznością. Przypuszczam, że pułkownik chciał odepchnąć Niemców aby odzyskać w ten sposób utracony teren i zyskać na czasie. Natarcie skierowane było przeciwko batalionowi piechoty i może miałoby szanse powodzenia, gdyby nie to że w zagłębieniu terenowym stało kilka nierozpoznanych czołgów, i to głównie one ogniem całej posiadanej broni pokładowej zniszczyły pułk. Lansowana powszechnie wersja, że kawaleria szarżowała na czołgi jest w danym wypadku błędna. Pułkownik prowadził szarżę osobiście, obok niego Tadeusz Mlicki, przed 1 szwadronem rtm. Świeściak, wszyscy trzej polegli. Ppor. Unrug został ranny, pod rtm. Godlewskim zabito konia. Są to ci których pamiętam.
Największe straty poniósł 1–szy szwadron idący w pierwszym rzucie; oceniam że ogółem poległo około 100 ułanów. Wobec przeciwnatarcia nieprzyjaciela, dysponującego kolosalną przewagą ogniową, było niemożliwością zebrać rannych i pogrzebać zabitych. Pozostawiam wojskowym historykom ocenę tej szarży z punktu widzenia taktycznego.
Płk. Mastalerz dotrzymał słowa i wykreślił z historii 18 pułku Ułanów Pomorskich te „niejasne karty”. Wspominam Go z głęboką czcią żołnierską.
Dowództwo pułku objął teraz mjr Malecki i poprowadził przerzedzone szeregi przez Rytel, omijając Lutynię. My pozostaliśmy na swoich stanowiskach z zadaniem osłonięcia ich odwrotu.
Zapadał mrok. Byliśmy strasznie przygnębieni poniesionymi stratami. Spodziewałem się lada minuta uderzenia niemieckiego na naszą tak rzadko obsadzoną linię. Na południe od Lutynii słychać było daleki szum przejeżdżających motorów, przez wieś przejechała kłusem bateria 11 d.a.k., wreszcie zrobiła się noc, a nas nikt nie zaczepiał. Cisza ta zaczęła mnie niepokoić, obawiałem się że możemy zostać odcięci.
Poszedłem odszukać Głybowicza aby dowiedzieć się od niego jak długo właściwie mamy pozostawać w Lutynii. Znalazłem go na podwórzu jednego z gospodarstw, siedzącego na wiązce słomy. Jadł razowy chleb popijając śmietaną, na moje pytanie odpowiedział krótko:
– Aż do odwołania.
Przysiadłem się obok. Wyszedł księżyc, zrobił się widno, cisza panowała urzekająca. Około 23–ej nadjechał na rowerze kolarz, przywożąc ustny rozkaz majora, abyśmy jak najspieszniej opuścili Lutynię i maszerując przez Rytel dołączyli do pułku w miejscowości xx (zapomniałem nazwę). Poszedłem zdjąć ze stanowiska c.k.m i szedłem właśnie do koni, aby polecić podciągnąć popręgi, gdy nadbiegł do mnie ułan z południowego ubezpieczenia z meldunkiem, że piechota niemiecka wchodzi do wsi. Tam właśnie jeszcze przed nastaniem nocy ktoś podpalił stożek siana. Jak wspomniałem, wieś była długa i niemiecka piechota idąc w warunkach bojowych i rozpoznając teren nie mogła dojść tutaj wcześniej niż za 20 minut, mieliśmy więc czas aby odjechać bez przyjmowania walki. W największej ciszy ustawiłem szwadron za budynkami w małym sosnowym lasku. Nadszedł właśnie Głybowicz i zapytał mnie:
– Dlaczego szwadron nie stoi na drodze?
– Bo Niemcy wchodzą do wsi i mogliby nas na drodze wystrzelać.
– Nie, niemożliwe aby już tutaj byli.
– Czy mam szwadron wsadzać na konie?
– Nie, pójdziemy pieszo.
– Ale przecież major rozkazał odchodzić jak najprędzej.
– Nie możemy wykończyć koni w pierwszym dniu wojny.
Poszliśmy więc pieszo szeroką piaszczystą drogą. Na przedzie patrol bojowy: starszy ułan plus ułan, za nim Głybowicz ze mną, później mój pluton spieszony do walki, moi koniowodni, 3-ci pluton w wodzach i na końcu taczanki. Noc była ciepła i widna. Uszliśmy z kilometr; na horyzoncie zaczerniała ciemna taśma lasów rytlowskich. Od niej oderwała się jakaś czarna plamka, która zaczęła się powiększać w oczach. Był to jeździec jadący krótkim galopem, ciągnął się za nim tuman kurzu. Był to kapral Kłos. Zatrzymał konia przed nami, zasalutował i zapytał Głybowicza:
– Panie poruczniku, czy dotarł do Pana kolarz od Pana Majora?
– Tak.
– Pan Major nie był pewien i kazał mnie pojechać i zameldować, aby szwadron jak najszybciej doszedł do xx przez Rytel. Ale, Panie poruczniku, w Rytlu są Niemcy, ja lasem objechałem.
– Dziękuję kapralowi, proszę dołączyć do ogona kolumny.
Szliśmy dalej. Uważając postępowanie swojego dowódcy za nierozważne, zwróciłem się do niego:
– Słuchaj Jurek, przecież możemy się dostać do xx przez Sperewinkę i ominąć Rytel.
– Major kazał iść przez Rytel.
– Tak, ale major wysyłając kolarza a teraz Kłosa, mógł nie wiedzieć że Rytel jest już zajęty.
– I na pewno nie jest zajęty; Kłos dostał stracha.
Przestałem go przekonywać. Zagłębiliśmy się w stary bór, zrobiło się od razu ciemno. Szliśmy w najgłębszym milczeniu i tylko koła taczanek stukały niekiedy na korzeniach. Uszliśmy tak może pół kilometra, gdy nasz patrol bojowy idący przed nami na jakieś 150 metrów nabiegł cicho i starszy ułan zameldował szeptem:
– Panie poruczniku, Niemcy są w lesie, słyszeliśmy niemiecką rozmowę.
Stanęliśmy.
– Strach was obleciał, zdawało się wam, marsz naprzód! – rozkazał Głybowicz.
Obaj ułani byli tak strwożeni, iż żaden się nie ruszył, tylko stali nieruchomo obok nas, łapiąc ustami powietrze. Ja nie miałem wątpliwości że mówią prawdę, wreszcie po co ma się wysyłać ubezpieczenie, jeśli neguje się jego meldunki. Nie chciałem już powtarzać propozycji przejścia przez Sperewinkę, wiedziałem że zostanie odrzucona, a nie chciałem się narażać na zarzut tchórzostwa. Ogarnęła mnie jakaś zła pasja, zacisnąłem zęby i ruszyłem środkiem drogi naprzód. Podążył za mną i zrównał się ze mną Głybowicz, za nami poszedł patrol i cała kolumna. Uszliśmy nie więcej niż 100 metrów, gdy z lewej strony drogi, między drzewami zabłysło światło latarki elektrycznej, przebiegło przez drogę i zgasło w najbliższych drzewach. Zaraz potem usłyszałem wyraźną, skandowaną niemiecką komendę:
– Vom rechts, vom links – Feuer!
Momentalnie upadłem na ziemię, z gąszczów lasu odezwał się piekielny trzask broni maszynowej. Obok mnie o sekundę później padł Głybowicz. Nie wiem ile c.k.m–ów strzelało, w lesie i w nocy hałas ich jest tak głośny że trudno to ustalić gdy strzelają z jednego miejsca. Trzask zagłuszył wszystkie inne odgłosy i nie słyszałem co się dzieje w tyle za mną. Pociski leciały z szumem i gwizdem nade mną. Trwało to może minutę, może dwie. W czasie jest to krótko, ale dostatecznie długo aby zniszczyć oddział jazdy stojący w zwartej kolumnie przed lufami.
Gdy ogień ustał, przekulnąłem się przez drogę do rowu, wyciągnęlęm pistolet i cały magazynek wystrzeliłem w kierunku karabinów. Ogień wznowiono. Schylony ruszyłem biegiem łukiem do tyłu, kule pukały naokoło po sosnach, wreszcie cisza znowu ogarnęła bór. Szedłem teraz powoli do tyłu między drzewami równolegle do drogi, napotykając co kilka kroków kryjących się ułanów ocalałych z pogromu, którzy dołączali do mnie uradowani że znaleźli kogoś u kogo otrzymają opiekę. Było ich sześciu, wśród nich kpr. Gadomski z r.k.m. Odszedłszy od miejsca klęski około pół kilometra wyszliśmy na znaną drogę, była kompletnie pusta.
Decyzję miałem już gotową: ponowny marsz na Rytel, podobnie jak powrót do Lutynii nie miały sensu, należało jak najszybciej podążać do pułku przez Sprewinkę. Słyszałem jeszcze przed wojną, że nasza główna linia obronna ciągnie się przez Brdę, Bory Tucholskie, Noteć i jeziora Wągrowieckie. Sprewinka leżała na skraju puszczy miedzy dwoma jeziorami. Liczyłem na to, że przejście takie, z natury obronne, musi być umocnione i bronione, spodziewałem się także, że na tym odcinku spotkam część swojego szwadronu i koni ocalałych spod ognia. Osłonięty przez ułanów przy lampce zorientowałem mapę, i ruszyliśmy wąską leśną dróżką. Napotkany drogowskaz upewnił mnie o dobrym kierunku. Do Sperewinki było 3 km. Szliśmy rzędem, dróżka wiła się malowniczo wśród świerkowego młodnika. Przykrym było, że pozostaliśmy bez koni; w czasie ucieczki przez las urwał mi się z ręki zegarek, przy siodle została pamiątkowa zdobyczna karabela czerkieska i płaszcz, w jukach drobiazgi codziennego użytku. Ale to były sprawy mało ważne, gorsze było że miałem tylko 6 ludzi. Jak się później dowiedziałem, Andrzej Ossowski przyprowadził także kilku ułanów inną trasą, przeprawiając się łódką przez jezioro. Los Głybowicza jest mi do dziś nieznany. Przed samą Sperewinką ujrzeliśmy na drodze dwóch stojących piechurów. Błyszczały w świetle księżyca ich hełmy i bagnety na karabinach. Padliśmy na trawę pod świerkami, oni zauważyli nas również, bo przełożyli broń z ramienia do ręki. Nasi czy Niemcy? – trudno było odróżnić. Wziąłem pistolet do ręki i ruszyłem do nich. Oni przyłożyli karabiny do oka i zawołali:
– Stój! Kto idzie?
– Swoi, 18 pułk ułanów – odpowiedziałem. Podeszliśmy do siebie.
– Chłopcy, jaki oddział stoi w Sperewince?
– Nasza drużyna z Obrony Narodowej.
– I kto jeszcze?
– Nikogo więcej nie ma i my zaraz stąd odchodzimy.
Jakoż ruszyli do tyłu, my za nimi. Grobla między jeziorami miała około 50 m długości i 3 m szerokości, zagrodzona była drewnianym kozłem oplecionym drutem kolczastym. Piechurzy kozioł odsunęli. Za groblą teren podnosił się stromo, stało tam kilka biednych opuszczonych chat. Drużyna odeszła niezwłocznie, my zostaliśmy sami. Usiadłem na kamieniu, zdjąłem hełm i wytarłem spocone czoło, poczułem się bardzo wyczerpany.
W dole srebrzyły się dwie tafle wody, wokół stał majestatyczny bór; była taka cisza że możnaby palić świece, a w przyrodzie spokój urągający rzeczywistości. Patrzyłem na zachód, gdzie pozostały ciała poległych towarzyszy. Bolesną była świadomość, że pułk poniósł tak wielkie straty w ciągu kilku pierwszych godzin wojny – gdybyż chociaż zwycięskiej, gdybyśmy chociaż szli naprzód i zdobywali. W dodatku najgroźniejszy przeciwnik: Luftwaffe, oszczędził nas dotychczas całkowicie na tym odcinku. Mój szwadron został zniszczony, sam zadając nieprzyjacielowi niewielkie straty. Przyczyną było karygodne dowodzenie, lekceważenie wszystkiego czego nas w wojsku uczono. A jednak dzień ten dobrze wspominam, ponieważ biliśmy się ofiarnie, w ludziach był zapał gdyż wierzyliśmy w zwycięstwo.
Mnie osobiście oczekiwało kilka dni tułaczki i upokorzeń.
Rozdział 5
Po krótkim odpoczynku ruszyliśmy dalej leśną drogą. Mapa skończyła się, ale instynkt myśliwego i wieśniaka pomagał w wyborze drogi. Przez Brdę przewiózł nas łódką napotkany chłop. Na drugim brzegu nie znaleźliśmy również żadnych naszych oddziałów. Niebo na wschodzie już bielało, gdy doszliśmy do wsi Zapędowo. Stała tutaj kompania Obrony Narodowej, ludność pakowała się na wozy. Byliśmy bardzo zmęczeni, zarządziłem więc odpoczynek. O godz. 6 obudził mnie dyżurny ułan meldując, że piechota już odeszła i jesteśmy sami we wsi. Pomaszerowaliśmy dalej, ciągle lasami. Po godzinie weszliśmy na szosę i spotkaliśmy na niej stępem idący dywizjon artylerii lekkiej z 9. d.p. Od oficerów dowiedziałem się, że Niemcy zajęli Chojnice, że 9. i 27. d.p. odchodzą w dół korytarza i sugerowali że także w tym kierunku musi iść Pomorska Brygada Kawalerii. Pozwolono nam dosiąść się do taboru.
Dywizjon zjechał niebawem z szosy na piaszczysty trakt. Tutaj spotkałem grupę kilkudziesięciu lżej rannych koni z naszego pułku, prowadzonych do Lniano. Wachmistrz komendant poinformował mnie, że tam powinienem znaleźć pułk. Porzuciłem tabor i najkrótszą drogą, duktami leśnymi ruszyłem do Lniana, ucieszony że wkrótce zakończy się nasza tułaczka.
Tabor który opuściliśmy uległ wielkiej panice: od tyłu nadjechał jakiś major i galopując wzdłuż kolumny krzyczał: ‘Ludzie, ratujcie się, kawaleria niemiecka na tyłach!’. Część taborzystów pozeskakiwała z wozów i zbiegła do lasu, inni zaczęli batożyć konie i dla ulżenia im wyrzucać na drogę wieziony ładunek. Przypuszczam, że ten major musiał być dywersantem. Nikt go nie zatrzymał, nikt do niego nie strzelał - tak jak nagle się ukazał tak nagle gdzieś przepadł. Wojsko nie orientowało się jeszcze wtedy w rozmiarach dywersji, zresztą nikt nie ośmieliłby się strzelać do oficera. W następnych dniach podejrzliwość na tym tle przybrała rozmiary histerii, której ofiarami padali niewinni ludzie.
W dalszej drodze w opuszczonej leśniczówce zjedliśmy śniadanie, chleb razowy i marynowane wiśnie. W pierwszej napotkanej wsi natknąłem się na d-cę naszego plutonu kolarzy, od niego dowiedziałem się że pułk stoi 2 km dalej we wsi Gacko (Gacno?) Duże. Wkrótce meldowałem się w chłopskiej izbie u mjra Maleckiego. Siedział za stołem z rtm. Godlewskim, obaj przygnębieni i wymizerowani. Gdy tylko zobaczyli mnie w progu, zerwali się nerwowo i major zapytał:
- Panie poruczniku, gdzie jest 4. szwadron?
- Jestem ja i 6 ułanów, Panie majorze.
- A gdzie reszta, gdzie Głybowicz?
Opowiedziałem mu krótko co nas spotkało, nie krytykując d-cy szwadronu. Z kolei dowiedziałem się od majora o losach pułku. Straciliśmy dowódcę, 7 oficerów, prawie 50% stanów w szeregach, 2 działka i część taboru. Z mojego szwadronu jako jednostka pozostał tylko 2. pluton ppor. Uranowicza.
Obok domu w którym rozmawialiśmy przejeżdżał właśnie 16. p.u. Od ułana odebrałem luźno prowadzoną pod siodłem gniadą klacz, była wyczerpana, z zapadniętymi bokami i na drżących nogach. Major polecił mi zameldować się u niego następnego dnia, noc miałem spędzić przy taborze. Cała nasza brygada karmiła konie za wsią, w pobliskim lesie. Spotkałem się z Ossowskim i Uranowiczem i odnalazłem ułana Zienkiewicza z moją walizą na wozie.
Słońce chyliło się ku zachodowi , gdy rozległ się huk motorów i 2 bombowce z krzyżami na kadłubach ukazały się ponad konarami sosen. Szwadron c.k.m. natychmiast otworzył ogień i samolot runął opodal w płomieniach, drugi poderwał się ku górze i uciekł. Za nastaniem mroku tabor ruszył do rejonu Świecie. Prowadził go podchorąży Cieśliński (nie jestem pewny nazwiska). Ppor Krzemień z drugą częścią gdzieś przepadł.
Jechaliśmy obok siebie szeroką, piaszczystą drogą. Od północy przeświecały przez gałęzie łuny pożarów, bezpańskie krowy rycząc błąkały się w zaroślach, w zagrodach wyły psy. Po raz pierwszy napotkaliśmy gromady uciekinierów, piesze i na wozach, i stada pędzonego przez nich bydła. Stali się oni plagą uniemożliwiającą armii ruch i bezbronnymi ofiarami wojny. Przecież właśnie w tych puszczańskich wsiach najbezpieczniej możnaby przetrwać przewalającą się falę bitew, a jednak ludzie ogarnięci jakąś gromadną psychozą ucieczki, porzucali zagrody i z mizernym dobytkiem wyciągali na drogi, cierpiąc nędzę i dostając się pod naloty. Ludność niemiecka pozostawała na miejscu, tylko mężczyźni ukrywali się lub szli na zorganizowaną akcję dywersyjną. W Wielkopolsce były wypadki, że nasze wojsko wycofując się ewakuowało ze sobą mężczyzn niemieckich. Z wynikłych warunków szli pieszo, o głodzie i chłodzie. Później niemiecka propaganda antypolska potrafiła te rzeczy wyolbrzymić, zarzucając, że byli oni w drodze okradani z pieniędzy i zegarków i rozstrzeliwani. Faktycznie nie rozumiem takiego postępowania, przecież ludzie ci mogli być niebezpieczni dla nas w pasie działań armii, a nie na terenach już przez nią opuszczonych.
W zupełnych ciemnościach nocy wyjechaliśmy na niesamowicie zatłoczoną szosę. Teraz obaj z chorążym zsiedliśmy z koni i idąc na czele otwieraliśmy drogę wśród zatorów. Dwoma rzędami posuwały się wozy wojskowe i cywilne, samochody z osłoniętymi światłami (z uwagi na nieprzyjacielskie lotnictwo), różnego typu i przeznaczenia. W tej kampanii noc była naszym sprzymierzeńcem, natomiast wrogiem piękne słoneczne dni. Żołnierz polski w nocy wycofywał się, w dzień bił się, niemiecki w nocy spał i wypoczywał, z nastaniem świtu podwożono go do walki.
W świetle brzasku (3 września) zobaczyłem po raz pierwszy obraz skutków nalotu nieprzyjacielskiego. Po obydwu stronach szosy, w polu, leżały powywracane i pogruchotane wozy, zabici ludzie w przeróżnych pozycjach, konie z wywalonymi trzewiami, wokół walały się skrzynki z amunicją, rozprute worki z kaszą i owsem, mundury, bielizna i przeróżny dobytek woskowy. Nikt tego nie zbierał ani porządkował. Przy tej okazji zaopatrzyłem się w długi, kawaleryjski płaszcz. O wschodzie słońca dobiliśmy do jakiejś wsi w pobliżu Świecia, odchodził stamtąd właśnie bodaj 2. p. szwoleżerów w szyku ubezpieczonym. Szosą nadal płynęła fala wozów i zdezorganizowanych żołnierzy.
Chorąży zdecydował jechać dalej, czułem egoistyczne zadowolenie, że nie ja tu dowodzę i nie ponoszę odpowiedzialności. Tak więc ponownie wtłoczyliśmy się w ogólny nurt na szosę. Równolegle do nas polem w najlepszym porządku stępem szedł jakiś oddział jazdy bez lanc. Chorąży poprosił mnie, abym podjechał do jego dowódcy i dowiedział się czegoś o sytuacji. Ruszyłem kłusem rowem. Okazało się, że jest to szwadron jazdy dywizyjnej 27. d. p., a prowadzi go mój znajomy major Ipochorski - Lenkiewicz. Uścisnęliśmy sobie dłonie.
- Panie majorze, dokąd Pan jedzie - zapytałem
- A diabli wiedzą...
- A jakie ma Pan rozkazy?
- Żadnych; można zgłupieć.
Wskazał ręką niewielki lasek na wzgórzu.
- Pójdę polem do tego lasku i będę karmił konie, a co później - zobaczę.
Gdy powtórzyłem tę rozmowę chorążemu, ten również zdecydował poprowadzić tabor do lasku, było bowiem konieczne dać koniom obrok i odpoczynek. Nie mogliśmy tam jednak dobrnąć, zatrzymaliśmy się w połowie wzniesienia wśród kilku zabudowań. Była godzina 8-ma. Nad miastem krążyły już niemieckie bombowce upatrując celów, z tyłu i na bokach słychać było pojedyncze strzały, sznur wozów pełnym kłusem zjeżdżał spiralą szosy ku Świeciu. W powietrzu wisiała atmosfera podniecenia. Chorąży był kawalerem Virtuti - Militari i starym żołnierzem, widziałem jednak że jest poważnie zaniepokojony. Rozejrzał się dookoła, popatrzył na niebo bez jednej chmurki i zwrócił się do mnie:
- Panie poruczniku, jest źle. Musimy iść za Wisłę. Tutaj podobno jest jakiś prom. Do mostów w Grudziądzu i w Fordonie daleko.
- No dobrze, ale odetniemy się od pułku - zauważyłem.
- Bóg raczy wiedzieć gdzie teraz jest pułk i dokąd pójdzie? Niech Pan popatrzy: wszystko wieje do wody. Brakuje tylko, aby nas lotnicy wypatrzyli tutaj na tej górce.
Ustaliliśmy, że chorąży sprowadzi tabor na szosę, a ja pójdę dowiedzieć się jakie istnieją możliwości przeprawy. Wypchnąłem ostrogami zmęczoną klacz i ruszyłem kłusem. Do promu w ogóle nie mogłem dotrzeć, tłumy ludzi odgradzały mnie od brzegu, do którego drogę kierowano sobie siłą. Zewsząd słychać było przekleństwa i krzyki, nikt tutaj nie dowodził i nie uznawał żadnych stopni ani rozkazów. Jak pisze gen. Kirchmajer, gen. Bortnowski w swoich założeniach operacyjnych przewidział taki rozwój sytuacji i dlatego skupił wszystkie posiadane środki przewozowe przy ujściu Brdy, aby mogły na czas spłynąć do Świecia i Chełmna. Niestety ten plan został zniweczony przedwczesnym zniszczeniem mostu w Fordonie, którego zwalone przęsła uniemożliwiły spław. Skutkiem niemożności wycofania się za Wisłę, 9. i 27. d.p. praktycznie przestały istnieć, jako jednostki z Pomorskiej Brygady Kawalerii gen. Skotnicki uprowadził 8. p.s.k i połowę 11. d.a.k.
Zorientowałem się od razu, że o przeprawieniu tutaj naszego taboru nie ma mowy. Jakiś cywil poinformował mnie, że 3 km w dół w Czarnym Brodzie kursuje drugi prom. Po chwili namysły ruszyłem do wskazanej miejscowości aby stwierdzić, że jest tam tylko większa łódź, przewożąca już przed wojną po kilkunastu ludzi. Zawróciłem. Nie wiem czy inni szukający możliwości przeprawy również dowiedzieli się o tym rzekomym promie, czy też szukali ratunku gdzie bądź, dość że jechałem tera sam jeden przeciw fali ludzkiej. W największym popłochu, galopem i kłusem, na wozach, na rowerach uciekali wojskowi, cywile i policja. Panika jest wielce zaraźliwą, musiałem panować całym wysiłkiem woli, aby nie odwrócić konia i nie popłynąć bezrozumnie razem z tą falą.
Od zachodu i północy strzelała broń maszynowa. Szosa biegła dołem pod skarpą i nie było można widzieć co się dzieje w najbliższej odległości. Dojeżdżałem już do Świecia, gdy natknąłem się na swoich dwóch ułanów: Laskowskiego i Dreslera, pedałujących co sił w nogach. Zatrzymałem ich i zapytałem dokąd jadą.
- Panie poruczniku, uciekamy za Wisłę, Niemcy otaczają Świecie, niech się Pan ratuje razem z nami!
- Do pioruna, gdzie tabor, gdzie chorąży, zostawiliście ich?
- Ludzie wozy zostawili i porozbiegali się, każdy ratuje się na własną rękę. Panie poruczniku, niech Pan jedzie z nami, my znamy tutaj okolicę, ale prędko, bo każda minuta droga!
Bałem się, że jeżeli każę im zawrócić do taboru, mogą nie posłuchać, byli wystraszeni i zdeterminowani, a wreszcie jaki był cel powrotu, gdzie i do czego, w czym mógłbym pomóc chorążemu nawet gdybym go odnalazł? Wiedziałem również, że jeżeli nie zdecyduję się zaraz pojechać z nimi, to pozostawią mnie samego, a moja odporność była na wyczerpaniu. Zawróciłem klacz i ruszyliśmy do Czarnego Brodu. Gniada szła ostatnim wysiłkiem, sztarbiąc się coraz częściej. Jechałem kłusem; obaj ułani mogli z łatwością zwiększyć tempo, nie zrobili jednak tego i nie pozostawili mnie. Główna fala uciekinierów spłynęła już w górę rzeki, byliśmy prawie ostatnimi i jechaliśmy dość swobodnie.
W Czarnym Brodzie o kilkadziesiąt metrów od brzegu rozciągnęła się piaszczysta łacha porośnięta wikliną. Tam schroniło się kilkudziesięciu piechurów. Dresler wynalazł małą łódkę z ułamkiem wiosła i wsiedliśmy do niej. Rowery i klacz ze zwieszoną głową pozostały na brzegu, było to okropne. Nad miastem huczały wybuchy, krótkie serie i pojedyncze strzały słychać było w najbliższej odległości gdzieś na wzniesieniu, był najwyższy czas odbijać na drugą stronę. Płynęliśmy wąskim kanałem między brzegiem i łachą, Laskowski wiosłował, Dresler stał w środku, ja siedziałem z tyłu. Przebyliśmy w ten sposób kilkadziesiąt metrów, gdy z wikliny wynurzył się jakiś człowiek, do połowy nagi, z lornetką zawieszoną na piersiach. Wyglądał jakoś podejrzanie.
- Panowie! - zawołał - Weźcie mnie do łódki, to przewiozę Was piorunem na drugą stronę!
Dresler bez chwili zwłoki wycelował do niego z karabinu i krzyknął:
- Siedź na miejscu! Ruszysz się, to cię zastrzelę!
Nagus znieruchomiał, Dresler z szeroko rozstawionym nogami trzymał go na muszce, dopóki nie wypłynęliśmy za zakręt na właściwe koryto rzeki, wtedy opuścił karabinek, otarł pot z czoła i powiedział z ulgą:
- Bóg łaskaw że nie miał broni, bo by nas wystrzelał. Chciał pewnie przewrócić nas na nurcie razem z łódką i utopić. Sam nago dopłynąłby do brzegu.
Następne wydarzenia potwierdziło słuszność jego podejrzeń i okazanej ostrożności. Wisła pod Świeciem jest szeroka i płynie bystro. Stała się przyczyną śmierci lub niewoli wielu ludzi. Obejrzawszy się do tyłu zobaczyłem rozpoczynający się ponury dramat. Na wysokim brzegu Wisły ukazały się niemieckie tyraliery, z kępy dochodził śpiew „Pod Twoją obronę” i rozpaczliwe ludzkie krzyki. Pojedynczy żołnierze płynęli w dół od nas przy koniach, na deskach i oponach. Jedyny problem już podobno był zniszczony przez lotnictwo. Jakiś żołnierz - dobry pływak - nago minął nas nie prosząc o pomoc.
Teraz już opadły ze mnie wszystkie skrupuły związane z ucieczką z tamtego brzegu. Dowiedziałem się później, że część naszego pułku ratowała się przeprawiając się w innym miejscu. Podchorąży Michalski trzykrotnie przepłynął Wisłę przewożąc w łódce ułanów. Nie wiem jaki los spotkał chorążego. Moja waliza przepadła wraz z taborem i już do końca wojny mogłem sobie powiedzieć ‘omnia mea mecum porto’.
Dobiliśmy do brzegu, czułem się psychicznie zupełnie rozbity, a przecież należało zaraz decydować gdzie udać się dalej. Usiedliśmy na piasku, z daleka widoczne były wieże Chełmna. W tym mieście miał stałe miejsce stacjonowania 8. p.s.k. Wiedziałem, że ten pułk, wchodząc w skład naszej brygady wyszedł z garnizonu na wojnę, sądziłem jednak że część musiała pozostać na miejscu, a zatem będę tam mógł chwilowo się oprzeć, ewentualnie spotkam innych rozbitków podobnych do naszej trójki. Ucieszyłem się też bardzo, gdy dwóch jeźdźców: plutonowy i kapral podjechało do nas konno. Przypuszczając, że muszą być właśnie z Chełmna zapytałem od razu:
- Jesteście z 8. p.s.k. ?
- Tak.
- Kto pozostał w koszarach?
- Nie wiemy, bo też przepłynęliśmy Wisłę.
- Na koniach, wpław?
- Tak jest.
Zorientowałem się z punktu, że wszystko to jest kłamstwem. Konie mieli suche i nietypowe, z obciętymi ogonami i grzywami, siedzieli w cywilnych siodłach, sami byli też niezmoczeni, czyści i ogoleni, drelichy bez proporczyków. Ale przede wszystkim uderzył mnie ich niemiecki akcent. Twarze mieli niespokojne i w oczach złe błyski. Stojący za mną Dresler odbezpieczył karabinek. Na odgłos trzasku bezpiecznika kapral szybkim ruchem wyciągnął z tylnej kieszeni bryczesów pistolet. W tym momencie rozległ się huk wystrzału i kapral zachwiawszy się w siodle runął na ziemię. Koń plutonowego wystraszony wspiął się na zadnie nogi, jeździec podniósł rękę z pistoletem do góry. Strzeliłem do niego z przerzutu z wisa mierząc pod pachę. Chcąc uchylić się od kuli rzekomy plutonowy rzucił się ciałem na końską grzywę, i również runął na ziemię. Obydwa wierzchowce z zadartymi ogonami galopem ruszyły do pobliskiej wsi. Całe zdarzenie nie trwało dłużej niż pół minuty i zostaliśmy nią zaszokowani. Nie zdążyliśmy jeszcze przemówić do siebie, gdy od tej właśnie wsi poczęto do nas strzelać. Zbiegliśmy w przybrzeżne wikliny i pod ich osłoną oddaliliśmy się od zagrożonego miejsca. Wyszliśmy z tego spotkania cało, niestety uciekły konie. Pomaszerowaliśmy dalej wybrzeżem z bronią w ręku.
Rozdział 6
Wokół pełno było porozrzucanych małych kolonii i pojedynczych gospodarstw, znanych z obfitości sadów, w ogromnej większości zamieszkałych przez narodową mniejszość niemiecką.
Weszliśmy do jednej z takich zagród. Należało się umyć, coś zjeść i coś postanowić. W zagrodzie pozostała tylko stara Niemka, która wystraszyła się bardzo na nasz widok. Zażądałem podwody obiecując, że wieczorem powróci. Stara załamywała ręce, że nie ma komu pojechać. Gdy zagroziłem, że pojedziemy sami i koń nie powróci, znalazł się jakiś wyrostek i zaprzągł do bryczki tłustą, limfatyczną kobyłę. Napotkani wkrótce oficerowie policji w samochodzie poinformowali mnie, że Grudziądz jest ostrzeliwany a Chełmno ewakuowane. Sam stwierdziłem, że na tym odcinku linia Wisły nie będzie broniona, zdecydowałem się więc dążyć do najbliższego garnizonu, tj. do Torunia. Z Wapcza odesłałem podwodę, zorientowałem się później że to był nadmierny skrupuł, jednak uważałem za słuszne kierować się praworządnością. Ruszyliśmy teraz pieszo w kierunku na Chełmżę, odległą o 30 km. Od strony Grudziądza ciągnęły małe grupki żołnierzy z różnych formacji. Czułem się fatalnie w sytuacji rozbitka, nie wątpiłem, że na innych frontach toczy się walka, że potrzebny jest każdy żołnierz, a tymczasem mnie sądzonym było znaleźć się na tak tragicznym odcinku i wędrować teraz bezpożytecznie.
Dosiedliśmy się do jakiegoś taboru. Okolica tutaj była wybitnie rolnicza, wokół stało moc stogów ze zbożami, nikt jednak w polu nie pracował. Przed Chełmżą spotkałem kpr. Gadomskiego i kilkunastu ułanów z naszej brygady, wszyscy byli uzbrojeni. Natychmiast zorganizowałem z nich oddział zwarty. Stąd połączyłem się telefonicznie z D.O.K. Toruń. Rozmawiałem z por. Władysławem, któremu przedstawiłem swoje położenie i prosiłem o jakieś instrukcje. Rozkazał mi kierować wszystkich żołnierzy do Torunia i samemu zameldować się osobiście w D.O.K. Poczułem się lepiej i postanowiłem znaleźć się tam jak najprędzej, ale do Torunia mieliśmy ok. 30 km, a ułanom należało dać wypocząć. Dołączyło do mnie wielu obcych żołnierzy i stanowiliśmy teraz kolumnę liczącą ok. 300 osób. Mieliśmy właśnie odchodzić, gdy rozległy się syreny alarmowe, ludzie zaczęli rozbiegać się do bram i pod drzewa. Jakoż nadleciało – ale w ucieczce – 6 bombowców niemieckich, ściganych przez 3 nasze myśliwce. Zobaczyłem po raz pierwszy w tej wojnie, i niestety ostatni, czerwono – białe szachownice. Nasi siedzieli Niemcom na ogonach i widać było dymki z luf strzelających c.k.m–ów. Ostatni bombowiec stanął w płomieniach i gwałtownie obniżył lot. Oderwał się od niego czarny punkcik i począł lecieć do dołu, by przeobrazić się w biały grzyb spadochronu. Z miasta wyruszył natychmiast w tamtym kierunku samochód ciężarowy z oficerem i kilkoma żołnierzami. Po kilku minutach powrócił. W miejscu gdzie staliśmy przy rogatce uzbierał się tłum ludzi i zagrodził kierowcy drogę. W szoferce siedział jeniec blady jak papier. Kobiety i dzieci, uzbrojone w kije i siekiery, wrzeszcząc „śmierć mordercom!” usiłowały wyciągnąć go z samochodu i zlinczować. Niemiec drżał i pot ciurkiem spływał mu po twarzy. Nie chciałem dopuścić do czegoś podobnego i interweniowałem energicznie; sądzę że mnie zawdzięcza życie. Poza tym w Chełmży panował całkowity spokój i porządek, i wszystkie sklepy były otwarte. W myśl wcześniejszego postanowienia zatrzymałem się w pierwszej wsi za miastem. I tutaj mieszkańcy pakowali się już na wozy i nie mogłem ich przekonać o bezcelowości ich postępowania. Wreszcie miałem możność umycia się i ogolenia, o żywność każdy starał się indywidualnie.
Około północy zacząłem budzić swoich żołnierzy, większość jednak już nie spała, a piechociarze prawie wszyscy uciekli. Od strony Grudziądza niebo różowiło się łunami, od szosy dochodził monotonny szum nieprzerwanego sznura wozów zdążających do Torunia. Włączyliśmy się do tego nurtu i jeszcze przed świtem byliśmy na Przedmieściu Bydgoskim przy zjeździe na most. Poszedłem do D.O.K. mieszczącego się w schronie opodal ratusza. Jakiś nieznajomy pułkownik rozkazał mi natychmiast odchodzić do lasku przy wsi Wygoda, na kierunku włocławskim. Jak mi powiedział, miał tam być punkt zborny dla wszystkich rozproszonych formacji Armii Pomorze i tam miała nastąpić reorganizacja. Wyszedłem z bunkra zawiedzony, bo właśnie w Toruniu spodziewałem się tej reorganizacji. O godz. 6 rano 4 września dobiliśmy do wskazanego lasku. Pod osłoną drzew biwakowało tutaj około 1000 żołnierzy z kilkoma oficerami z rozproszonych pułków odcinka Koronowo. Ludzie spali na ziemi i na wozach, część rozeszła się po wioskach w poszukiwaniu żywności. Ulokowałem swój pluton na uboczu, w oddaleniu od nich. Czas upływał powoli, ale nikt się nie zjawiał i nic nie zapowiadało oczekiwanej reorganizacji ani wprowadzenia jakiegoś porządku. Nadjechał wreszcie autem jakiś major w wyjściowym mundurze, z białymi sznurami sztabowca, obiecał nadejście kuchen polowych i odjechał. Znowu nastała cisza i nadzieje moje przygasły.
Około południa pusta dotąd szosa raptem zaludniła się uciekającą z Torunia policją. Jechali w największym pośpiechu samochodami, nie odpowiadając na zadawane im pytania. Jeden z oficerów piechoty oświadczył swoim żołnierzom, że pojedzie do Włocławka zbadać sytuację i zaraz powróci. Stało się jak przewidywałem: nie ufali w ten powrót i wywołało to spodziewany skutek – epizod ten zaraził wojsko. Najpierw pojedynczy żołnierze, później małe grupki, wreszcie cały tłum ruszył w tym samym kierunku co on. Niebawem zostaliśmy sami, moi ułani niespokojnie i wyczekująco zaczęli na mnie spoglądać, co też postanowię. Teraz już nie miałem żadnych złudzeń: żadna reorganizacja tu nie nastąpi, byłem zdany na siebie.
W Garwolinie stała kadra zapasowa brygady. Wtedy nie wiedziałem, że właściwie cały polski front jest już załamany i że tyły są zdezorganizowane przez lotnicze ataki nieprzyjaciela. Uważałem, że kadra będzie musiała jak najprędzej wysyłać zapasowe szwadrony dla uzupełnienia strat poniesionych przez pułk. Dotychczasowa wędrówka stała się dla mnie na dalszą metę psychicznie nie do zniesienia. Postanowiłem podążać do kadry. Dzisiaj, gdy to wspominam z perspektywy 20 lat dochodzę do wniosku, że wtedy moje intencje były jak najlepsze, nie miałem jednak prawa decydować tak samodzielnie i należało raczej poddać się rozwojowi wypadków. Otrzymałem zresztą niebawem nad wyraz przykrą lekcję.
Rozdział 7
Zatrzymałem pustą ciężarówkę jadącą do Włocławka i załadowałem pluton. Ułanom wyjaśniłem co zamierzam. Przyjęli to z zadowoleniem, bowiem nie chcieli być przydzieleni do jakiejś pieszej formacji gdyby doszło do reorganizacji tutaj. Przy wjeździe do miasta spotkaliśmy 19 p.p. wychodzący w kierunku z którego my przyjeżdżaliśmy. Szedł czwórkami w pełnych stanach i w nowych mundurach polowych, dotąd nie brał jeszcze udziału w działaniach. Miło było wreszcie zobaczyć zdyscyplinowane szeregi, gdy jednak nadjechaliśmy bliżej, zobaczyłem, że żołnierze mieli twarze skupione i ściągnięte; żadnego uśmiechu ani entuzjazmu. Było to zrozumiałe, oni szli napotykając po drodze setki swoich kolegów, odchodzących do tyłu, brudnych i bezbronnych. Taki widok był oczywiście deprymujący i świadczył o ty, że na froncie nie działo się najlepiej. Zabroniłem ułanom tutaj na tyłach opowiadać o tym co spotkało naszą armię pod Świeciem aby nie szerzyć paniki.
Na ostatnich kroplach benzyny podjechaliśmy przed stację kolejową. Mieliśmy szczęście, bo na torze stał pociąg osobowy, który niebawem miał odjechać do Warszawy. Umieściłem pluton w wagonie, a sam wyszedłem aby się umyć i kupić w bufecie coś do zjedzenia. Na peronie stał kapitan i porucznik z 19 p.p., obok w ogródku stacyjnym biwakowała kompania. Obaj oficerowie odsalutowali mnie, przedstawili się i zapytali o nowiny z frontu. Powiedziałem im, że sytuacja jest ciężka, że Armia Pomorze wycofała się z Korytarza i że jej część doznała porażki w Świeciu. W trakcie rozmowy kapitan odszedł i zaraz powrócił aby mi oświadczyć, że ich dowódca płk. Sadowski prosi mnie do siebie. Udaliśmy się we trzech do małego drewnianego baraku stojącego za dworcem. W pokoju przy stole siedział krępy szpakowaty mężczyzna z krzyżem Virtuti Militari na piersiach, obok stało kilku jego młodszych oficerów. Zameldowałem mu się przepisowo.
– Dokąd Pan jedzie, Panie poruczniku?
– Do Garwolina do kadry, Panie pułkowniku.
– A ci ułani?
– Jadą razem ze mną.
– Kto wydał Panu taki rozkaz, czy ma Pan jaki dokument podróży?
– Nie było komu i gdzie wystawić. Mój dowódca poległ, nie wiem gdzie jest jego zastępca, kancelaria pułkowa przepadła wraz z taborem.
Pułkownik poderwał się z krzesła i zawołał:
– Wie Pan gdzie Pan pojedzie? Do nieba! Pan samowolnie odjeżdża na tyły i szerzy tutaj defetyzm. Rozbroić go! – rozkazał swoim oficerom.
Doznałem uczucia jak bym otrzymał cios w głowę. Cofnąłem się i oparłszy się o ścianę odpowiedziałem:
– Panie pułkowniku, rozbroić mnie może żandarmeria, Pan chce pozbawić mnie czci. Pan nie orientuje się w sytuacji.
– Proszę milczeć!
– Nie mogę milczeć. Niech mnie sądzi sąd, nie Pan.
– Oczywiście że sąd Pana będzie sądził.
Podniecony do najwyższego stopnia tym nieoczekiwanym zdarzeniem powiedziałem na zakończenie:
– Nie życzę Panu pułkownikowi, aby musiał Pan uciekać z Włocławka i znaleźć się w mojej sytuacji.
Chcąc uniknąć gwałtu, sam odpiąłem pistolet i rzuciłem na stół.
Ułanów wyprowadzono z wagonu i poprowadzono do miasta, mnie poprowadził jakiś młody i grzeczny podporucznik. Przeżywałem uczucie wielkiej krzywdy i depresji i oburzony byłem na pułkownika Sadowskiego. Dzisiaj, patrząc na to beznamiętnie i obiektywnie muszę przyznać, że jego postępowanie było w pewnej mierze usprawiedliwione. Oczywiście gdyby wiedział co naprawdę zaszło w Korytarzu, pewnie zająłby wobec mnie odmienne stanowisko. Komunikaty wojenne zamieszczane w prasie były bardzo odmienne w swej treści od rzeczywistości, a ja jadąc samochodem byłem we Włocławku jednym z pierwszych rozbitków którzy tu dotarli.
Podporucznik zaprowadził mnie na ulicę Kościuszki do gmachu szkoły miejskiej. W korytarzu siedzieli moi wszyscy ułani. Powiedziałem im, że gdyby byli przesłuchiwani mają mówić że wykonywali tylko moje rozkazy. Mój opiekun pozostawił mnie i poszedł na pierwsze piętro. Mogłem oczywiście wykorzystać to i odejść sobie, nigdy jednak ani teraz ani później nie brałem pod uwagę takiego rozwiązania. Po kilku minutach powrócił mój podporucznik i poszliśmy na placówkę oficerską oddziału 2–go, mieszczącą się przy ul. Mickiewicza w kamienicy obok cukierni braci Czech na 1–szym piętrze. W otwartych drzwiach klatki schodowej, na taborecie siedział wachmistrz, służbowo, z bagnetem na karabinku i paskiem pod brodą. W pierwszym pokoju o charakterze poczekalni zastałem jakiegoś podporucznika z 16 p.u. i drugiego z artylerii. Mój oficer udał się do następnego pokoju; jak się przekonałem potem zostawił tam mój pistolet i książeczkę oficerską, i odszedł. Usiadłem. Wachmistrz w milczeniu trwał na swoim posterunku, w całym mieszkaniu panowała kompletna cisza, było bardzo duszno, bo wszyscy paliliśmy papierosy, dzień był skwarny, okna pozamykane. Moi towarzysze gawędzili ze sobą. Pierwszy nazywał się Jurek i był w sytuacji podobnej do mojej. Drugi nazywał się Fagin; Niemiec z pochodzenia, mówił fatalnie po polsku i to stało się przyczyną, że gdy jechał na mobilizację do pułku do Torunia, został w drodze aresztowany i tutaj odstawiony. Byłem zmęczony, nie miałem ochoty na rozmowy, czas wlókł się nieznośnie, pragnąłem, aby moje położenie wyjaśniło się jak najprędzej. Słońce chyliło się już zachodowi, gdy z miasta nadszedł jakiś porucznik w drelichowym mundurze bez odznak i energicznym krokiem przeszedł przez poczekalnię do następnego pokoju. Po chwili zostałem przez niego wezwany. Znalazłem się w gabinecie umeblowanym klubowo, w rogu stała kasa pancerna. Z foteli podniosło się dwóch starszych panów, cywilów, z wyciągniętymi do powitania rękami wymienili swoje nazwiska. Uchyliłem im ręki wyjaśniając, że tego rodzaju konwenanse towarzyskie wcale mi nie odpowiadają w położeniu w jakim się znajduję. Uśmiechnęli się, jeden z nich powiedział:
– Jak długo nie udowodnimy Panu winy, tak długo musimy Pana traktować z szacunkiem.
Zaczęło się przesłuchanie prowadzone raczej w formie kulturalnej rozmowy towarzyskiej. Starsi panowie na zmianę zapytywali mnie skąd pochodzę, jaki mam zawód, rodzinę i znajomych i bardzo krótko na temat ostatnich przeżyć wojennych. Skończyło się na tym, że oświadczyli mi iż jestem wolny. Wtedy porucznik, który do tej pory nie odzywał się powiedział:
– Przepraszam Panów, ale Pan Pułkownik Sadowski przedstawił na piśmie żądanie, aby Pana Porucznika nie zwalniać bez jego wiedzy.
Porucznik poprosił mnie do następnego pokoju, który był całkowicie pusty. Na dworze już szarzało, rozłożyłem płaszcz na podłodze i – zmęczony wrażeniami – wkrótce twardo usnąłem.
W środku nocy obudził mnie i powiedział krótko:
– Proszę wstać, jedziemy.
Uważałem za zbędne pytać dokąd i po co. Na ulicy stał osobowy FIAT, przy kierownicy żandarm. Na ulicach było pusto, miasto zaciemnione, czułem się jak skazaniec wieziony na egzekucję. Wylądowałem tym razem na wartowni koszar 14 p.p. Byli tu już Jurek, Fagin oraz kilkunastu innych oficerów, panowało ogólne oburzenie na kacyków na tyłach. Spaliśmy w częściowo pustych koszarach, przez nikogo nie pilnowani. Cały następny dzień, tj. 5 września wałęsaliśmy się po rejonie, nikt się nami nie interesował, aprowizowaliśmy się z własnych pieniędzy w spółdzielni wojskowej, wydawało się to wszystko niepoważne. Wieczorem Jurek, Fagin i ja zostaliśmy zaprowadzeni przez podch. Tokarskiego do szkoły miejskiej przy ul. Kościuszki. Usiedliśmy w korytarzu. Niebawem otworzyły się drzwi od jednej z sal i wezwano Fagina. Wkrótce powrócił z pisemnym rozkazem w ręku natychmiastowego udania się do pułku do Torunia. Wywołano mnie. Znalazłem się w dużej sali szkolnej, za stołem siedzieli dwaj cywile, kapitan w barwach służby łączności i trzeci cywil z maszyną do pisania. Polecono mi dokładnie opowiedzieć wszystko co robiłem i gdzie byłem od chwili otrzymania karty mobilizacyjnej. Protokolant wystukiwał słowo za słowem. Gdy skończyłem wyproszono mnie na korytarz. Domyślałem się iż teraz się naradzają co ze mną zrobić. Po chwili wezwano mnie powtórnie. Na stole leżał mój protokół, niektóre ustępy podkreślone były czerwonym ołówkiem. Kapitan – przystojny brunet o bystrych oczach – występujący widocznie w roli prokuratora, z punktu oświadczył mi zdecydowanym tonem:
– Panie poruczniku, ja stwierdzam że Pan w ogóle nie stawił się na mobilizację!
– A na jakiej podstawie Pan tak twierdzi?
– Pan nie ma pieczątki w książeczce oficerskiej.
– Niestety nikt dotychczas oprócz Panów nie interesował się moją książeczką.
– Pan zeznaje że stracił swój pluton w lesie w Rytlu?
– Tak jest.
– Maszerował Pan jako straż przednia szwadronu?
– Tak jest.
– Kto Panu wydał taki rozkaz i gdzie Pan go ma?
– To był rozkaz ustny wydany przez d–cę szwadronu.
– Dlaczego nie zażądał Pan na piśmie?
Napastliwość tych nieistotnych pytań poirytowała mnie i odpowiedziałem zjadliwie:
– Jeśli Pan jest wojskowym to powinien Pan wiedzieć że rozkazów pisemnych żąda się tylko w wyjątkowych przypadkach, a to był zwyczajny rozkaz bojowy. Nie miałem podstaw żądać go na piśmie w obliczu nieprzyjaciela i w nocy, kiedy nawet nie wolno było zapalić papierosa.
– A co się stało z Pańskim d–cą szwadronu?
– Prawdopodobnie poległ w Rytlu.
– A d–ca pułku?
– Ten poległ na pewno.
– A co się stało z jego z–cą?
– Słyszałem jakoby przeprawił się w Świeciu przez Wisłę, ale pewnych danych nie mam.
– Panie poruczniku, Pan nam podaje dziwnych świadków, albo nie żyją, albo Pan nie wie gdzie są.
– Nie jestem temu winien, przecież jest wojna.
– A dlaczego szerzy Pan panikę?
– Gdzie i kiedy?
– Tutaj we Włocławku na stacji opowiadał Pan oficerom o klęskach na froncie. Inni tego słuchali.
– Żadnych „innych” tam nie było. O wiadomości zapytywało mnie dwóch oficerów. Nie mam opinii aby polscy oficerowie mogli się tak prędko zdefetyzować na podstawie tego co im powiedziałem. Natomiast ułanom zakazałem mówić na ten temat.
– Dlaczego przyjechawszy do Włocławka nie zameldował się Pan w tutejszej Komendzie tylko usiłował odjechać do Garwolina?
– Ten Pański zarzut jest słuszny: obawiałem się że i tutaj spotka mnie to samo co w Toruniu i Wygodzie. – Chciałem się znaleźć jak najprędzej wśród własnej kadry w jasnym położeniu.
Nastąpiła chwila ciszy, kapitan przerzucał papiery, wreszcie oznajmił:
– Pan zachował się bardzo niewłaściwie wobec Pana pułkownika Sadowskiego.
– Byłem przez niego sprowokowany. Łatwiej jest sądzić na tyłach niż bić się na froncie. Proszę o zakończenie mojej sprawy – tak czy inaczej.
– Nie mam więcej pytań, proszę poczekać na korytarzu.
Trudno mi było wywnioskować jaki obrót weźmie ta sprawa.
Część wojska była rzeczywiście rozproszona i tłumnie odpływała na tyły. Trzeba było zrobić z tym jakiś porządek – ale jakimi środkami? Czy można było zamykać lub rozstrzeliwać tysiące ludzi aby zastraszyć innych? Czy ludzie ci uciekali z tchórzostwa? Dzisiaj wiadomo że nie, wtedy jednak na tyłach nikt się jeszcze w tym nie orientował i ja mogłem stać się ofiarą.
Podch. Tokarski spał na twardej ławie, miałem możność znowu po prostu stąd uciec, wówczas wydałbym sam na siebie wyrok skazujący.
Teraz wezwano Jurka. Po zakończeniu wszystkich trzech spraw kapitan wyszedł do nas i powiedział:
– Pójdziecie Panowie z podchorążym na ulicę Mickiewicza, odbierzecie tam swoje dokumenty i broń i będziecie wolni.
Nie zwróciłem uwagi na kolejność w tej wypowiedzi. Powinna być odwrotna, ale jak się okazało kapitan nie zrobił pomyłki. Poszliśmy powoli, miasto pogrążone było w ciszy nocnej, odgłos naszych kroków głucho rozbrzmiewał. Weszliśmy na znaną mi klatkę schodową. Drzwi od placówki stały szeroko otwarte, a w miejscu żandarma leżała jakaś kobieta szczelnie okryta dużą chustą; gdy przez nią przechodziliśmy na moment uchyliła zasłonę i zaraz powróciła do poprzedniej pozycji. W poczekalni było pusto i ciemno. Weszliśmy do gabinetu, podchorąży zaświecił kieszonkową latarkę. Na podłodze leżały porozrzucane w nieładzie jakieś papiery, drzwi od kasy stały otworem, szuflady biurka powyciągane. Na lewo od gabinetu gdzie poprzednio spałem również cisza i pustki. Weszliśmy do pokoju na prawo od gabinetu: musiała to być sypialnia gospodarza domu, ale pościel na tapczanie była częściowo ściągnięta, materace odwrócone, ogólny bałagan. Było jasne, że lokal został opuszczony w wielkim pośpiechu w jakichś szczególniejszych okolicznościach i nikt nam tu nie odda dokumentów ani broni.
– Panie podchorąży – powiedziałem – lepiej stąd odejdźmy, bo możemy wpaść w jakąś hecę.
Kobieta w progu leżała nadal i znowu popatrzyła na nas spod chusty. W innych okolicznościach byłbym ją wylegitymował lub wziął ze sobą, tutaj byłem jednak trochę sparzony i nie chciałem maczać palców w cudzych podejrzanych sprawach. W tej chwili najbardziej byłem ciekaw co powie i jak się zachowa kapitan, gdy mu powiem w jakim stanie zastaliśmy placówkę. Znaleźliśmy go w tej samej szkole, ale w innej sali. Wypełniona różnymi typami wojskowymi i cywilami, w różnym wieku, było też kilka przystojnych kobiet. Jedni spali na rozkładanych łóżkach, inni jedli lub pisali, przy ścianach stały drewniane skrzynie.
Całe towarzystwo należało prawdopodobnie do wywiadu. Kapitan siedział za katedrą wykładowcy i coś czytał. Mój meldunek przyjął z całkowitym spokojem, prawie z obojętnością, i kazał nam odejść do koszar 14 p.p. Nie wiem czy wysyłając nas na placówkę był wiedział, że ona nie istnieje, i w takim razie: po co nas wysyłał? Mieliśmy właśnie wychodzić, gdy podoficer żandarmerii wprowadził Fagina. Aresztowano go znowu już na stacji we Włocławku jako podejrzanego o szpiegostwo, a dokumenty uznano za podrobione. Rzeczywiście los go prześladował; po co jednak zaciągano do wojska, po co brano do podchorążówki, i po co zrobiono oficerem? Teraz dołączył do nas i resztę nocy przespaliśmy na wartowni. Było tu już tłoczno bo ciągle napływali nowi lokatorzy, i koszary też wypełniały się odchodzącymi wojskami.
Tego dnia major Malecki podobno przejeżdżał konno z małym oddziałem przez Włocławek. Rano - odchodząc zniecierpliwiony i znudzony - napotkałem koło bramy kapitana żandarmerii. Nazywał się Goczko. Opowiedziałem mu swoją historię i porosiłem o pomoc. W godzinę później otrzymaliśmy wszyscy naszą broń i dokumenty, ponadto komendant placu kpt. Fleiszman wręczył mi imienny rozkaz na piśmie, abym zorganizował obecnych tutaj żołnierzy z 27, 15 i 16 d.p. i brygady Kawalerii Pomorskiej i doprowadził do miejscowości Strzelce pod Kutnem. Wymarsz miał nastąpić z nastaniem zmroku.
Tak więc nieoczekiwanie dla samego siebie zostałem mianowany d–cą kilkuset ludzi.
Rozdział 8
Musiałem się dość nabiegać i namęczyć, aby to już nieco zdemoralizowane towarzystwo ująć w karby dyscypliny. Ppor. Walentyn okazał się dzielnym i energicznym pomocnikiem. Szczęśliwie nie mieliśmy nalotów, kuchnie wyfasowały obiady i chleb. O zachodzie słońca opuściliśmy koszary w długiej i uporządkowanej kolumnie. Szosa i tutaj szumiała odgłosami kół, potok wozów toczył się na południe. Szliśmy ścieżką i rowami, noc była ciemna i łatwo można było pogubić ludzi. Minęliśmy Kowal i rano około 9–tej weszliśmy do Gostynina. Na oko oceniłem że brakuje mi około 20% ludzi. Miejscowy komitet obywatelski nakarmił nas krupnikiem, a oficer łącznikowy – por. Mierzejewski przynaglał, aby jak najprędzej odchodzić do Strzelc. Po całonocnym marszu ludzie byli zmęczeni, dzień zrobił się skwarny, poszliśmy jednak nie zwlekając. Jurka posłałem naprzód wozem jako kwaterunkowego. Wyjechał mi później naprzeciw z rozkazem ppłk. Zgłębickiego, szefa sztabu grupy płk. Świtalskiego, abym piechotę odesłał bezpośrednio do Strzelc, a z kawalerią zakwaterował się w pobliżu. Tak też uczyniłem.
Wieczorem, gdy byliśmy już na miejscu, niemiecki samolot obrzucił nas ulotkami wzywającymi do zaprzestania beznadziejnej walki i porzucenie broni, informującej o zajęciu Bydgoszczy i Krakowa i o ucieczce ze stolicy marszałka Śmigłego. Ostatni raz słuchałem radia w dn. 30 sierpnia w Pawłowie, gazety nie miałem w ręku, i informacje z ulotki potraktowałem jako kłamliwe. Uważałem, że Armia Pomorze będąc zaangażowana jest na szczególnie trudnym odcinku mogła ulec klęsce, wierzyłem jednak że inne odcinki bronią się i że Marszałek normalnie dowodzi ze swojej kwatery głównej. Wśród wojska krążyły jeszcze bardziej optymistyczne wiadomości, np. że lotnictwo alianckie bombarduje Berlin i że Francuzi sforsowali linię Zygfryda.
Tej nocy wyspaliśmy się spokojnie i dobrze. Zastałem go na szosie przy majątku w towarzystwie majora Kucharskiego ze sztabu O.K. nr 8 oraz kilku innych oficerów i żandarmów.
– Ilu ma Pan ludzi? – zapytał.
– 60 – ciu, Panie pułkowniku.
– Wszyscy na koniach?
– Żaden.
– Co ja będę robił z taką kawalerią?
– Możemy bić się pieszo.
– Gdzie stoi wasza kadra?
– W Garwolinie.
– To niech się Pan uda do Garwolina.
Nauczony włocławskim doświadczeniem poprosiłem o rozkaz na piśmie i taki otrzymałem: marszruta na Aleksandrowo, Gombin, Sanniki, Sochaczew i Warszawę. Wyjechaliśmy około 17–tej, wziąłem podwody, wielu ułanów zaopatrzyło się w rowery. Mijaliśmy ładne i dobrze gospodarowane majątki, podwórza zapełnione cywilnymi uciekinierami z Pomorza i z Poznańskiego. W Gombinie, mały żydowskim miasteczku zastaliśmy wielki popłoch, robiono tu zapory przeciwczołgowe; były wiadomości, że Niemcy dotarli już na przedpola Warszawy. Wydało mi się to mało prawdopodobne, postanowiłem jednak marsz przyspieszyć, zmieniłem podwody i oddałem je pod komendę wachmistrza, a sam z większością ułanów na rowerach ruszyłem doskonałą asfaltówką ku stolicy. Noc nie była ciemna, jezdnia miejscami pusta. Minęliśmy zatłoczone Sanniki, wyszedł księżyc i zrobiło się widno. Dojeżdżaliśmy już pod Sochaczew, gdy na drodze wśród uciekinierów spostrzegliśmy zamieszanie: jedni wykręcali końmi w pole, inni do tyłu, z wozów dochodził płacz kobiet i dzieci. Okazało się, że most na Bzurze pod Sochaczewem jest pod obstrzałem, a więc droga do Warszawy jest odcięta.
Zsiedliśmy z rowerów i poszliśmy dalej pieszo, rowami. Na asfalcie leżały dwa zabite konie, kontury mostu zarysowały się już w naszym polu widzenia. Wyszedłem rozmyślnie na jezdnię i zaraz gdzieś z prawa odezwał się c.k.m., kule bzyknęły mi ponad głową. Uskoczyłem do rowu i kazałem ułanom przygotować się do skoku. Odczekałem chwilę, kiedy mała chmurka przysłoniła księżyc i pierwszy biegiem ruszyłem przez most. Niestety tylko 20 ułanów ruszyło moim śladem, reszta pozostała z ppor. Jurkiem. Zaledwie przeskoczyliśmy przez most karabin znowu zaszczekał, pociski zadzwoniły po stalowych prętach mostu.
Zdarzenie to mocno mnie speszyło, ponieważ wykazały prawdziwość pogłosek usłyszanych w Gąbinie. Sochaczew robił wrażenie miasta kompletnie wyludnionego, na ulicach leżało kilka zabitych koni i rozbitych wozów, z jednego z nich zaopatrzyliśmy się w suchary. Musieliśmy jechać teraz wolno i ostrożnie, gdyż jezdnia była gęsto podziurawiona lejami bombowymi. Zaraz po naszym przejściu dwa pociski artyleryjskie uderzyły w miasteczko.
Miałem teraz pełną świadomość, że sytuacja jest poważna, przewidywałem jednak że Warszawa będzie się bronić, i że pierwsze linie obronne powinienem spotkać już w okolicach Błonia. Niestety spotkał mnie tu zawód. Błonie spalone było nalotami, wszędzie wiele trupów ludzkich i końskich, wiele zniszczonego sprzętu. Na jezdni zwoje splątanych przewodów, powywracane słupy, nigdzie żadnego umocnienia ani oddziału wojska. Fetor rozkładających się ciał unosił się w powietrzu. Był to widok specjalnie przygnębiający ze względu na bliskość Stolicy.
Ruszyliśmy teraz całkiem pustą jezdnią: przyczynę tego wkrótce zrozumiałem. Byliśmy właśnie około 5 km od miasta i widać już było sylwety poszczególnych domów, gdy z prawej strony z jakiejś wsi posypały się na nas strzały. Oddział bez komendy skierował rowery w tył. Siłą rzeczy znalazłem się teraz na końcu. Ułani, pedałując co sił wykręcili w boczną dróżkę. Nie miałem rutyny w jeździe na rowerze, a może mniej sił i wkrótce pozostałem w tyle, a oni oddalali się stopniowo. Kilku zatrzymało się oczekując na mnie koło pierwszego gospodarstwa, reszta pomknęła dalej. Oddział mój znowu zmalał. Chciałem się tutaj zatrzymać i zjeść śniadanie, jednak Niemcy ostrzelali nas artylerią, więc ruszyliśmy dalej. Był to 10.9., nieprzyjaciel stał pod murami Stolicy i dlatego szosa była tutaj pusta. Nasze oddziały wycofywały się już przez Puszczę Kampinoską.
Posuwaliśmy się powoli okolicą podmiejską, piaszczystymi dróżkami, mijając gęsto stojące wille i zakłady ogrodnicze. Włóczyli się jacyś żołnierze bez broni i cywile robiący wrażenie rabusiów. W pewnym momencie minęła nas galopem taczanka, z c.k.m. zwisała taśma lśniąc nabojami, celowniczy trzymał ręce na uchwytach. Ułani na ten widok nadepnęli mocniej na pedały, na nic nie zdały się moje wołania przeplatane przekleństwami. Pozostałem sam i nie starałem się już ich dogonić.
Ze szczytu jednego z mijanych bloków usłyszałem niesamowity śmiech. Oparty o ścianę siedział skrwawiony mężczyzna. Lewą ręką podtrzymywał kikut prawej z oberwaną dłonią, obok leżał poszarpany trup innego człowieka. Ranny kiwał się nad nim śmiejąc się strasznie.
Na pierwsze umocnienia trafiłem przy wjeździe do właściwego miasta. Bruk z jezdni był wyrwany, ulica zatarasowana wywróconym tramwajem i workami z piskiem. Żołnierz z brygady przeprowadził mnie przez zaminowane pole. Tu czekał na mnie plut. Minkiewicz, reszta uciekła i nie spotkałem ich już więcej. Ruszyliśmy dalej wgłąb ulicą Żabią i Nalewkami, przez nieistniejącą obecnie dzielnicę żydowską.
Gdzieś zza Wisły dochodziły odgłosy armat, w mieście strzelały działka przeciwlotnicze, a na ulicach głośniki radiowe grały wesołe kujawiaki. Chodniki były pełne Żydów, kręcących się nerwowo i hałaśliwie rozmawiających. W bramach zorganizowano punkty odżywcze dla wojska i zapraszano nas do nich; proponowano nam w prezencie koszule, skarpety i inne drobiazgi. Po raz pierwszy widziałem taki stosunek starozakonnych do polskich żołnierzy. Nic dziwnego, bali się prześladowań ze strony niemieckiej; oczywiście nikt nie mógł wtedy przewidzieć, że zostaną całkowicie zniszczeni materialnie i biologicznie.
Miałem wielką ochotę zobaczyć jak w tych historycznych dniach wygląda życie śródmieścia, zrezygnowałem jednak z tego, chcąc jak najprędzej znaleźć się w kadrze, tym więcej, że teraz nie miałem już wątpliwości iż sytuacja jest poważna i każdy dzień jest drogi.
Wisłę przekroczyliśmy po moście koło Cytadeli. Na Pradze zatrzymaliśmy się na ul. Grochowskiej z zamiarem umycia się. Na chybił trafił zapukałem do jednego z mieszkań na parterze, plutonowy na pierwszym piętrze w tej samej klatce. Trafiłem na rodzinę wdowy z dwojgiem dorastających dzieci. Moczyłem właśnie nogi w miednicy z zimną wodą, gdy rozpoczął się nalot na most ks. Poniatowskiego. Z kilku pobliskich punktów odezwały się działka przeciwlotnicze i zawtórowały im ciężkie wybuchy bombowe. Od pędu powietrza z hukiem zamknęły się drzwi od bramy podwórzowej i zabrzęczały szyby okienne w sąsiednich kamienicach. Spojrzałem na swoją gospodynię: stała blada ale spokojna i oparta o ścianę cicho szeptała pacierz, dziewczynka w głębokim fotelu siedziała ze ściśniętymi ustami, chłopiec trzymał ją za rękę.
Przed odjazdem kupiłem na ulicy komunikat Kuriera Warszawskiego. Wiadomości były skąpe i mętne, troszkę o działaniach naszej kawalerii w Prusach Wschodnich, poza tym o jakimś dzielnym lotniku i o wyrównywaniu frontu.
Ulica Grochowska przedstawiała żałosny widok. Widziałem jedną 4–piętrową kamienicę przeciętą jakby gigantycznym nożem, w przekroju były widoczne urządzenia poszczególnych pokojów, ubrania wiszące na wieszakach i ręczniki w umywalniach. Jezdnia pokryta była głębokimi lejami przez całą szerokość, słupy wysokiego napięcia potrzaskane, przewody luźno zwisające i splątane. Na trotuarze leżał trup mężczyzny z przypiętą kartką na piersiach: „Śmierć szpiegom!”.
Na jezdni zwykły już widok: tłum odpływających na wozach żołnierzy. We Wiązowni naleciały na nas 24 srebrnobiałe ptaki wojny, szerząc panikę i zniszczenie. Ludzie w popłochu zaczęli uciekać z szosy w pola, pozostawiając bezbronne konie w zaprzęgach. Trupy tych ofiarnych stworzeń znaczyły szlaki, w upalnych dniach rozprzestrzeniał się potworny fetor. Mijało nas tutaj dziesiątki luksusowych lśniących lakierem limuzyn, humorystycznie zamaskowanych gałęziami zieleni, wewnątrz było widać cywilnych i wojskowych panów, eleganckie umalowane panie obstawione skórzanymi walizami, z pieskami na kolanach. Przez otwarte szyby powtarzano wołania: „Prawa wolna, prawa wolna!”.
Z przydrożnych zarośli wyszedł jakiś major z ostrzeżeniem, że do Garwolina wjechał niemiecki zagon pancerny, co powiększyło jeszcze panikę. Wielu zatrzymało się z niezdecydowaniem: co dalej robić, gdzie podążać? Niemcy często nadlatywali na ten ruchliwy kierunek. Samoloty stadami krążyły upatrując najbardziej zagęszczonych celów. Nie uciekałem w pole, ponieważ byłem zmęczony, prócz tego tam również padały bomby.
Pod wieczór przysiedliśmy się na wojskowy samochód ciężarowy. Z nadejściem ciemności kończyło się niebezpieczeństwo nalotów i nerwy się odprężały. Żołnierze powyciągali ze skrzynek puszki z jedzeniem i butelki z winem i zjedliśmy luksusową kolację. Załoga wozu jechała do Lublina, dowódcą był por. Kąkol. Przed północą wjechaliśmy do Garwolina, lecz wszystkie moje nadzieje od razu się załamały. Miasteczko faktycznie nie istniało, wokół w ciemnościach żarzyły się tlejące popioły, zapach spalenizny dusił w płucach. Ludność wyjechała. Zdążyłem się jeszcze dowiedzieć, że kadra brygady odeszła a magazyny są zniszczone. Noc przespałem z por. Kąkolem w chacie na uboczu, a zaraz rano udałem się do ocalałych koszar 1 p.s.k., w nadziei uzyskania bliższych informacji. Koszary były kompletnie puste, znalazłem jednak jakiegoś majora od którego dowiedziałem się, że koncentracja kawalerii odbywa się 2 km. dalej w maj. Sulbiny Górne. Por. Kąkol namawiał mnie abym jechał z nim dalej do Lublina, lecz podziękowałem mu za pomoc i za propozycję i bezzwłocznie udałem się do Sulbin.
Cały ładny park i podwórze przedstawiały obraz dużego obozowiska, pod każdą kępą drzew i krzewów stały auta i wozy wojskowe, dymiły kuchnie polowe, ludzie kręcili się lub spali, kilku amatorów w stawie łapało karpie, gdzieś w krzakach kwiczał zarzynany tucznik. Przed dworem, pod wielkim rozłożystym białodrzewem kilku oficerów robiło poranną toaletę, inni studiowali mapy. Zameldowałem się u komendanta placu, rtm. Baranowskiego z Wołyńskiego b.k. Polecił mi czekać na rozkaz do wieczora. W parku odnalazłem kpr. Gadomskiego z dwoma naszymi ułanami i w piątkę rozłożyliśmy pod srebrnym świerkiem własny biwak. Od strony Garwolina napływali nowi ludzie, m.in. nadciągnęli bracia rtm. Domańscy z ładnym szwadronem konnym 4 p.u., w grabowym szpalerze por. Bober organizował oddział kolarzy. Dowiedziałem się tutaj, że majątek kadry został wywieziony koleją, ale wskutek zniszczenia torów transporty utkwiły w polach i zostały częściowo rozgrabione przez ludność. Kadra w składzie konnego szwadronu 16 p.u. i pieszych 2 p.szwol., 8 p.s.k. i 18 p.u. wyszła w przeddzień mojego tutaj przybycia. Poznałem się z właścicielem Sulbin p. Czyżewskim, starszym panem. W rozmowie ze mną nie ukrywał swojego pesymizmu co do losów wojny i jej skutków. Obojętnie patrzył na zniszczenia parku i wybijanie chlewni.
Dwór wypełniony był oficerami. Wieczorem stałem się mimowolnym świadkiem przygnębiającej sceny. Do pokoju stołowego weszła grupka oficerów z Centrum Wyszkolenia Kawalerii (C.W.K.) z Grudziądza, wnosząc kilka drewnianych skrzynek, odbili pokrywy i w świetle lampy naftowej zabłysły srebrne przedmioty. Były to tace, patery, puchary – wszystkie nagrody, jakie zdobyła przez szereg lat nasza ekipa jeździecka na międzynarodowych zawodach konnych. Ustawiono je na dużym stole. Musiano je pospiesznie pakować, bo poszczególne pamiątki nie były nawet owinięte w papiery. W pokoju była cisza, jeden oficer dyktował wykaz, skrzypiało pióro drugiego. Trofea naszych niedawnych triumfów boleśnie podkreślały tragizm obecnej sytuacji; byliśmy wszyscy pod tym przygnębiającym wrażeniem.
W półcieniu żarzyły się ogniki nerwowo palonych papierosów. Wydawało mi się, że oficerowie którzy przywieźli tutaj te pamiątki wyjęte z grudziądzkich gablot mają je zamiar tutaj ukryć i przechować – myliłem się jednak. Z panem Czyżewskim spotkałem się w sierpniu 1944 r. i od niego dowiedziałem się, że zabrano je dalej. Jaki los je spotkał – nie wiem.
Ciemno już było, gdy wezwał mnie rtm. Baranowski i powiedział:
– Panie poruczniku, weźmie Pan ludzi ze swojego pułku i uda się Pan do miejscowości Huta. Tam znajdzie Pan swój szwadron zapasowy i zamelduje się Pan u jego d–cy, rtm. Jurkowskiego. Trasa przez Miastków Kościelny, Mysłowską Wolę, Jarczew Nowy Świat, Podlesie i Budki. Proszę być ostrożnym: doniesiono mi, że w tych stronach Niemcy zrzucili na spadochronach dwie tankietki które zmontowano i musi się Pan liczyć z ich działaniem. Prócz tego: jeśli zauważy Pan przed jakąś chłopską zagrodą ułożone w krzyż czerwone poduszki, należy mieszkańców tej chałupy wystrzelać, będą to bowiem dywersanci.
Taki sam rozkaz otrzymał podch. Loga z 8 p.s.k. Jak się później dowiedziałem, rtm. Baranowski w kilka godzin później strzałem z pistoletu odebrał sobie życie.
Wyruszyłem niezwłocznie z 5 ułanami, a że byliśmy na rowerach, więc minęliśmy od razu idącą pieszo grupę podch. Logi. Grupa ta niosła ze sobą sztandar pułkowy; nie wiem jak to się stało, że znalazł się on w tak niepewnej sytuacji. Już za widna dojechaliśmy do Mysłowskiej Woli, pięknego majątku ofiarowanego przez hr. Potockiego na cele społeczne. Stał tutaj tabor kadrowy 2 p.szwol. Po krótkiej drzemce w stajni na słomie i po zjedzeniu śniadania pedałowaliśmy dalej. Tak jak do Garwolina tak i teraz śpieszyłem się bardzo do Huty. Liczyłem na to, że na Bugu stoją poważne rezerwy i że za tą linią nastąpi reorganizacja rozbitych pułków i stawimy tam potężny opór, że bezdrożny teren i ewentualna zmiana pogody winny stać się naszymi sprzymierzeńcami, wreszcie że Alianci na zachodzie odciążą nas własną ofensywą.
Dzień jak wszystkie poprzednie zrobił się upalny. Szliśmy jakiś czas piaszczystą drogą, z wysiłkiem popychając rowery. Napotykaliśmy grupki poznańskich kolejarzy; szli zmęczeni i załamani, nie wiedząc dokąd i po co. Żaden oddział nie chciał ich przyjąć jako ochotników bez broni, natomiast bali się powracać, wędrowali więc na wschód, aby dalej od Niemców. W Jarczewie weszliśmy ponownie na szosę włączając się w nurt odpływającej fali. Tysiące żołnierzy jechało jak kto mógł i czym mógł, bez określonego celu. Żywili się przygodnie, trzymali się małymi grupkami, komendę obejmował najbardziej zaradny. Każdy podawał się za jedynego ocalałego z własnego pododdziału. W takim tłumie każdy pojedynczy strzał wzbudzał panikę. Przykro mi było jechać wśród nich, tym więcej że rzadko spotykało się oficera.
W Nowej Wsi zarządziłem postój. Zatrzymaliśmy się w zagrodzie na skraju. Umieściliśmy się w stodole, u gospodyni zamówiłem obiad. Pod słomianą strzechą panował miły chłód i oczy same zamykały się do snu. Wieś żyła w nerwowej atmosferze i w obawie pożaru. Mieszkańcy powynosili z domów ruchomy dobytek i zapasy żywności i poukrywali je w dołach wykopanych w polu. Oczywiście leżały tam i czerwone poduszki, nie widziałem jednak podstaw aby strzelać do ich właścicieli.
Moi chłopcy już usnęli, gdy nad wieś nadleciał mały płatowiec niemiecki. Bezczelnie nisko i powoli krążył nad nami. Chwyciłem karabinek i zawołałem na Gadomskiegi aby wziął r.k.m. Oparliśmy lufy o parkan oczekując aż znowu nadleci. Mieszkańcy widząc nasze zamiary podbiegli do nas błagając z płaczem aby nie strzelać gdyż bali się odwetu. Mieliśmy szansę trafienia ale z żalem ustąpiłem im, bo ich obawy były uzasadnione licznymi przykładami. Wieś była długa i gęsto zabudowana, zabudowania drewniane, i jedna bomba zapalająca przy istniejącej suszy mogła ją całkowicie zniszczyć.
Ale to nie był koniec naszych wrażeń w Nowym Świecie. W kilka minut później od zachodniej strony wsi na szosie rozległy się serie broni maszynowej i warkot motorów, ale zabudowania zasłaniały mi widok. Zawtórował im paniczny ludzki krzyk i narastający turkot galopem uciekających wozów. Do stodoły wpadł przerażony gospodarz wołając:
– Panowie, Niemcy jadą, uciekajcie!
Moi towarzysze pospiesznie szykowali się do ucieczki. Ja domyśliłem się, że mogą to być właśnie te tankietki przed którymi ostrzegał mnie rtm. Baranowski i najbezpieczniej było tutaj w stodole przeczekać aż przejadą. Występować przeciw nim nie było z czym, a przede wszystkim nie było z kim, bo moi podkomendni nie mieli już ducha zaczepnego. Począłem im ordynarnie wymyślać. Plut. Minkiewicz, kulturalny chłopak, dotąd spokojny i opanowany, tym razem stawił mi głuchy opór, miałem więc do wyboru albo natychmiast odjechać z nimi albo pozostać samemu. Dzisiaj oceniam ich postawę z wyrozumiałością: ostatecznie ci ludzie od pierwszych strzałów przekonali się o druzgocącej i bezapelacyjnej przewadze przeciwnika, a w następnych dniach byli świadkami nieskoordynowanego odwrotu, świadczącego o generalnej klęsce. Mieli więc prawo się załamać. Przecież to oni właśnie w kilka lat później, ale w innych warunkach, zdobywali Monte Cassino.
Wyszliśmy na szosę, była kompletnie pusta, wymiotły ją tankietki i pognały przed sobą uciekających żołnierzy jak złe psy pędzą stado owiec. Były podobno zmontowane w sąsiednim majątku niemieckim, i miały po dwóch ludzi załogi.
Polami i bezdrożami pchając rowery posuwaliśmy się powoli do Huty. Byłem na skraju wyczerpania nerwowego i fizycznego; był upał, dokuczało pragnienie i głód.
Od miejscowej ludności dowiedziałem się, że w okolicy jest kilka Hut, więc należało się kierować instynktem. Brudni i spoceni przebrnęliśmy przez jakieś piaszczyste wydmy i rachityczne laski, i dotarłwszy do większego sosnowego lasu usiedliśmy na lizjerze aby odpocząć. Była godzina 16. Spostrzegłem głębiej wśród drzew odpoczywający oddział konny. Okazało się, że jest to szwadron kadrowy 16 p.u. Przedstawiłem się jego d–cy, rtm. Dmochowskiemu. Siedział na ładnej szpakowatej klaczy, kozacka szabla wisiała mu przy boku, miał postawę stylowego kawalerzysty i twarz wzbudzającą zaufanie i sympatię. Oświadczył, że w Hucie nie zastanę już rtm. Jurkowskiego; zaproponował mi, abym przysiadł się na jego bryczkę idącą w taborze i obiecał następnego dnia dowieźć mnie do mojego szwadronu. Oczywiście z podziękowaniem skorzystałem z tej propozycji.
Wyruszyliśmy wkrótce w drogę. Z ulgą rozsiadłem się w wygodnej i ogumionej bryczce, za towarzysza miałem rtm. X. Około północy zatrzymaliśmy się na krótki postój we wsi Wojciechowice. Dostałem przykrych boleści żołądkowych, miejscowy proboszcz poratował mnie wywarem z czarnych jagód. Rotmistrz wziął tu przewodnika, noc bowiem była ciemna, a jechaliśmy bocznymi dróżkami, terenem ciężkim i urozmaiconym. W pewnej chwili gdzieś z boku rozległ się pojedynczy strzał karabinowy. Mój towarzysz, dotąd przeważnie milczący, złapał mnie nerwowo za rękę. Za chwilę gdzieś w oddali przed nami rozbłysła rakieta, rozświetlając czerń nieba. Rotmistrz nie mogąc się opanować, wystraszonym głosem zapytał:
– To pewnie Niemcy?
– Nie sądzę.
– Ja się strasznie boję..
– Widzę to, niestety.
– Ja się tak boję, że gdyby mi teraz kazano dowodzić – nie potrafiłbym. Po co wybrałem sobie taki zawód?
– Panie rotmistrzu, ja sobie wybrałem inny fach, a przecież jedziemy razem na jednym wózku. Dobrze przynajmniej, że zdaje Pan sobie sprawę z własnego stanu. Jeśli Pan nie może dowodzić, niech Pan lepiej odmówi niż miałby Pan zgubić swój oddział.
Było całkowicie jasne, że jest to człowiek kompletnie załamany, zasługujący raczej na litość niż na potępienie.
Poranek 13.9. był mglisty i chłodny, zastał nas na pustkowiach poprzecinanych karłowatymi laskami. Zdawało się, że żaden głos wojny nie dotarł tu jeszcze, przecież jednak posuwaliśmy się w szyku ubezpieczonym. Minęliśmy Radzyń (Polaski?) i przed wieczorem stanęliśmy we wsi Lisia Nora. Tu rtm. Dmochowski powiedział mi:
– Panie poruczniku, stąd o kilka kilometrów we wsi Bojanowo stoi Pański szwadron i może Pan do niego dołączyć. Jeśli jednak czuje się Pan u mnie dobrze i chciałby Pan jeszcze wypocząć, to bardzo proszę.
Podziękowałem bardzo serdecznie za opiekę i ścieżką przez łąki udałem się z moimi ułanami do widocznego stąd Bojanowa.
Szwadron zastałem przy fasowaniu kolacji, liczył około 150 ludzi, wyłącznie spieszonych, duży procent zawodowych podchorążych i podoficerów, wszystko nieznane mi twarze. Rtm. Jurkowski, wysoki przystojny brunet o bystrych czarnych oczach i energicznych ruchach, zrobił na mnie z miejsca jak najlepsze wrażenie. Ja sam musiałem się kiepsko prezentować, bo gdy mu się zameldowałem, uścisnął mi rękę i zapytał:
– Panie poruczniku, czy Pan jest chory?
– Nie panie Rotmistrzu, tylko zmęczony.
Zostałem zaraz otoczony przez nowych kolegów ciekawych wiadomości, poczęstowany kolacją i papierosami. Odnalazłem tutaj naszego kapelana i porucznika Niemca, poznanego jeszcze w Grudziądzu w koszarach. Noc przespaliśmy w stodole. Następnego dnia rano, tj. 14.9. wezwał mnie rtm. Jurkowski i kazał mi udać się do wsi Stepnica i dołączyć tam na kilka dni do taboru celem odpoczynku. Miałem do przebycia samotnie 20 km. Jechałem powoli bocznymi drogami, okolicą o charakterze krasowym, mijając biedne wsie i spotykając ludzi zajętych pracami w polu. Czułem się rzeczywiście zmęczony i w połowie drogi wziąłem podwodę, pozostawiając chłopu w prezencie rower. Minąłem Parczew i pod wieczór stanąłem na miejscu.
Nasz tabor składał się z około 30 jednokonnych wózków załadowanych najniezbędniejszym sprzętem. Dowodził nim podporucznik krakowianin (zapomniałem nazwisko), jego zastępcą był ppor. rez. Świdliński, inżynier z Gdyni, obaj – jak się przekonałem – kulturalni i sympatyczni. Do naszej trójki dołączył kapelan. W Stepnicy stał również tabor kadrowy 2 p.szwol.
Zjedliśmy wspaniałą kolację, były kurczęta i kompot. Wykąpałem się w balii i ułożyliśmy się do snu w stodole na klepisku. Niestety w środku nocy musieliśmy odchodzić. Idąc bocznymi drogami i częściowo lasami minęliśmy Głębokie, Biesiadki, Strenczyn, Łączną i w nocy z 17 na 18.9. dotarliśmy do dużej wsi Pawłów w woj. lubelskim, gdzie nastąpiła koncentracja wszystkich czterech zapasowych szwadronów Pomorskiej Brygady Kawalerii.
W czasie przejazdu tego odcinka w jakiejś wsi zakupiłem od chłopa wieprza dla kuchni. Chciałem zapłacić normalną cenę, gotówką, gospodarz jednak wolał kwit rekwizycyjny. Było to charakterystyczne, jaki był brak orientacji w rzeczywistej sytuacji i świadczyło o wielkim zaufaniu do Państwa Polskiego.
Stanęliśmy we trzech na jednej kwaterze. Gospodarze rozesłali nam słomę w pustej izbie. Rano krakowianin poszedł na odprawę do rtm. Jurkowskiego; drzemiąc oczekiwaliśmy ze Świdlińskim jego powrotu, ciekawi co przyniesie nowego. Powrócił niebawem i bez słowa ciężko rzucił się obok mnie na słomę, zakrywając twarz arkuszem mapy. Coś mnie tknęło i spojrzałem na niego. Spod papieru staczały mu się na brodę łzy. Usiadłem na posłaniu, potrząsnąłem go za rękę i zapytałem:
– Kolego, co się stało, mówcie na Boga!
– Koniec wszystkiego ... Bolszewicy złamali pakt o nieagresji, zajęli Równe i Baranowicze, rozbijają nasze garnizony. Litwini wkroczyli do Wilna, Niemcy są już w Krakowie.
Zapadło ciężkie milczenie, każdy z nas przetrawiał te straszne wieści. Liczyliśmy przecież zawsze na to, że Rosja jako naturalny wróg faszyzmu raczej nam przyjdzie z pomocą materialną, że dywizje i magazyny kresowe staną się trzonem obrony, że Alianci wesprą nas co najmniej potężnym lotnictwem. Wszystkie te rachuby okazały się iluzją, przed nami żołnierzami stanęła już tylko perspektywa beznadziejnej walki i śmierci albo niewoli niemieckiej lub rosyjskiej. Ucieczki do Rumunii czy też Węgier jeszcze wtedy nie przewidywaliśmy. Świdliński rzucił projekt, aby do wózka sprząc dwa najlepsze konie i przedzierać się na Łotwę, a stamtąd do Szwecji. Z tych roztrząsań wyrwał nas rozkaz wzywający na odprawę do d–cy szwadronu. Rtm. Jurkowski nie okazał po sobie najmniejszych oznak załamania, może tylko jego uśmiech był trochę kpiący, a jego zastępca rtm. Dobrowolski był bardziej skupiony i poważny niż zazwyczaj. Wiedziałem, że właśnie on swoją rodzinę dla bezpieczeństwa wysłał na Kresy.
Celem odprawy miało być przeorganizowanie szwadronu i przygotowanie go do mającego nastąpić wypadu. Tabor miał być zredukowany do minimum. W Pawłowie stał oprócz nas i wspomnianego wcześniej szwadronu 16 p.u. także szwadron pieszy 2 p.szwol. pod rtm. Czarneckim i 8 p.s.k. pod rtm. Mrowińskim. Dodano nam 2 działa 75 mm pod ppor. Katafiaszem i całą tą grupę objął mjr Przyradzki z 16 p.u. Odcinkiem dowodził płk. Wania.
Do wieczora mieliśmy przygotować się do akcji o charakterze zaczepnym. Świdliński i ja zostaliśmy przeznaczeni jako oficerowie ordynansowi do sztabu grupy; rtm. Jurkowski osobiście nas tam zaprowadził i przedstawił majorowi.
Nowy szef zrobił na mnie wrażenie nerwowego i nieopanowanego. Jak się niebawem przekonałem, tak też było. Natomiast jego adiutant, ppor. rezerwy Antoni Ike–Dunikowski zjednał sobie moją sympatię.
Zadaniem zamierzonej akcji było zdobycie umocnionego przez Niemców mostu na jakiejś rzece. Już z mapy wyczytałem tę trudność, że na przestrzeni 1 km od mostu szosa biegła po bagnistym terenie i obejście było niemożliwe. Pozostało tylko frontowe natarcie, a nasi żołnierze nie byli jeszcze w tej wojnie ostrzeliwani.
Wymaszerowaliśmy o zmierzchu. Postarałem się o laskę, która oddała mi duże usługi. W środku lasu, za Pawłowem stał w aucie jakiś major ze sznurami sztabu generalnego; pozdrawiał przechodzące szwadrony wołając do nas:
– Chłopcy! Głowy do góry! Włosi, Węgrzy i Jugosławianie wypowiedzieli Niemcom wojnę!
Nawet przez chwilę wówczas nie podejrzewałem, aby to mogło być kłamstwem i ta wiadomość podniosła mnie na duchu.
Kiedyś ucinano ludziom ręce za złodziejstwo; że też nie obcinano nigdy języków za szerzenie plotek.
Noc zapadła ciemna. Na czele szedł szwadron 8 p.s.k. Szedłem rowem, omal depcąc majorowi po piętach, bo gdy raz opóźniłem się o kilka kroków, zburczał mnie i zapytał czy przypadkiem się nie boję. Miałem od początku wrażenie, że było właśnie odwrotnie.
Pierwszym skokiem osiągnęliśmy wieś Wojciechowo, leżąc okrakiem przy szosie. Gdy do niej podchodziliśmy zaczęła się palić na całej długości oświetlając szosę i przyległe pola. Minęliśmy ją bez przeszkód, była całkowicie wyludniona. Kilometr dalej odezwały się z oddali c.k.m–y i pociski świetlne poczęły się na nas sypać. Major padł do rowu, ja obok niego, patrol bojowy wycofał się do tyłu i podpełznął do nas. Pociski jak świetliki leciały na jezdnię, rekoszerując z warkotem. Major wezwał do siebie rtm. Mrowińskiego żądając od niego wysłania dwóch patroli bocznych, celem obejścia barykady. Na dowódców tych patroli zgłosili się na ochotnika ppor. rez. Dzianet i podch. rez. Loga. Patrole odeszły i zniknęły w ciemnościach. Ogień ustał i my ruszyliśmy znowu do przodu, niestety wkrótce Niemcy znowu przydusili nas do ziemi. Mieliśmy już rannych. Usłyszałem jak major sam zaczął mówić do siebie: „ ... co robić, co robić...”. Nasze patrole w tym czasie natknęły się na Niemców, obrzuciwszy ich całym zapasem posiadanych granatów wycofały się, niestety bez dowódców, którzy prawdopodobnie polegli.
Sytuacja się przedłużała, ogień trwał. Będąc złośliwie nastawionym do swego dowódcy, leżałem obok niego w rowie na plecach nie odzywając się słowem. Podpełznął wreszcie do nas rtm. Jurkowski i podirytowanym tonem powiedział:
– Panie majorze, przecież nie możemy tak bezczynnie leżeć, niedługo się rozwidni i Niemcy nas wystrzelają. Trzeba powziąć jakąś decyzję!
– A Pan co myśli, rotmistrzu?
– Pan major tutaj dowodzi, nie ja. Ja czekam na rozkazy czy mam iść do przodu, czy do tyłu, ale nie chcę aby mi wystrzelano szwadron nadaremnie.
Ostatecznie major rozkazał wycofać się za Wojciechowo i tam miał podjąć nowe decyzje. Pochyleni w płytkim rowie, klnąc i popychając się w ciemnościach wycofaliśmy się do tyłu. Byłem wściekły na to wszystko i na złość samemu sobie szedłem środkiem szosy.
Niemcy przygotowali nam jednak jeszcze inne pożegnanie: gdy weszliśmy w teren oświetlony pożarem zaczęli bić do nas ogniem artylerii. Zatrzymaliśmy się z majorem za pryzmą torfu i tutaj dowódca wezwał do siebie rotmistrzów. Długim lekkim krokiem pierwszy nadszedł Jurkowski i z właściwą mu swobodą zapytał:
– Panie majorze, czy nie moglibyśmy cofnąć się jeszcze jakieś 200 m dalej w cień. Tutaj jesteśmy widoczni i muszą nas trafić.
– Jest Pan taki wrażliwy na trafienie? – przyciął mu Przyradzki.
– Jest to obojętne, grunt że bez potrzeby nie chcę narażać swoich ludzi i własnego łba na rozbicie.
– W takim razie Panu pierwszemu wydam rozkazy i Pan pierwszy odejdzie!
Major zdecydował odejść jeszcze około 1 km i zająć stanowiska obronne pomiędzy szosą Pawłowo – Wojciechowo i maj. Kanie. Pierwsze szwadrony rozsypały się w tyraliery na tej linii. Ułani wykopali wnęki strzeleckie. Rtm. Dmochowski pojechał na patrol, armaty stanęły trochę dalej w chłopskim ogródku, sztab ulokowaliśmy w pośrodku długości linii pod przydrożnym krzakiem. Dzień znowu zrobił się gorący, cisza była dokoła i ułani pousypiali we wnękach. Niektórzy udali się do pobliskiej wsi w poszukiwaniu żywności. Major wysłał ppor. Dunikowskiego rowerem do Pawłowa z meldunkiem do płk. Wani. Zaledwie wyjechał na szosę odezwała się niemiecka artyleria i zaczęła go ostrzeliwać. Dunikowski jechał śmiało i szczęśliwie wśród rozrywających się granatów. Major wezwał do siebie ppor. Katafiasza i polecił mu odpowiedzieć Niemcom. Katafiasz rozsądnie odniósł się do sprawy:
– Panie majorze, proszę podać mi cel, przecież nie wiem jaki punkt mam ostrzeliwać, nie mam nawet mapy!
– Niech Pan puknie parę razy; kierunek – z którego wróciliśmy, a odległość ... – no, niech będzie 4000 m.
Tak więc odezwały się nasze działa, z jakim skutkiem – łatwe było do przewidzenia.
Otrzymaliśmy tutaj wiadomość, że należy oczekiwać nadejścia gen. Andersa z jego konną brygadą, ale to się nie sprawdziło. Przed wieczorem odeszliśmy 3 km do tyłu i obsadziliśmy lizjerę lasu.
Podjechało tutaj do nas szosą dwóch niemieckich motocyklistów; niestety nasze c.k.m–y otworzyły zbyt wcześnie ogień. Niemcy piorunem zawrócili i odjechali.
Na tym stanowisku nie pozostaliśmy długo: nadjechał goniec od płk. Wani z rozkazem abyśmy wycofali się do Pawłowa.
W tym czasie mój szwadron odszedł do odwodu i stanął we wiosce głębiej w lesie. Na polecenie majora pojechałem na jego szpaku do rtm. Jurkowskiego z rozkazem aby maszerował do Pawłowa. Ułani właśnie myli się i szykowali kolację; musieli wszystko porzucić i odchodzić; rotmistrz klął po cichu, bo dbał o swoich ludzi, a odpoczynek należał się nam wszystkim. Koń, na którym jechałem niósł fatalnie i więcej mnie zmęczył niż pieszy marsz.
O szarej godzinie opuszczaliśmy lizjerę lasu idąc zygzakami przez pola. Wieczór był cichy i ciepły, powietrze pachniało jesienią. Z przyjemnością obiecywaliśmy sobie nocleg w pawłowskich kwaterach. Na lizjerze lasu spotkaliśmy płk. Wanię w otoczeniu jego sztabu. W ciemnościach wśród drzew jarzyły się ogniki papierosów. Major zameldował swoje przybycie, pułkownik począł mu coś mówić, ale tak przyciszonym głosem, że choć stałem w pobliżu, mogłem usłyszeć tylko pojedyncze słowa. Dorozumiałem się jednak, że grozi nam otoczenie i aby go uniknąć, musimy tej nocy odbić się dalej o 35 km. Była to perspektywa co najmniej przygnębiająca.
Major kazał mnie i Świdlińskiemu dołączyć do szwadronu, sam wsiadł na konia i odjechał wraz z luzakiem. Miałem ochotę położyć się wśród drzew i wyspać się – bez względu na rezultaty. Szwadron zaczął się właśnie ustawiać w trójki. Usłyszałem dźwięczny i wesoły głos rtm. Jurkowskiego:
– Chłopcy, musimy jeszcze dzisiaj trochę pomaszerować; wiedzcie o tym, że nie chcę stracić żadnego z Was. Maszerować długim krokiem, najsłabsi niech staną w środku trójek, który by ustawał, niech się zaraz u mnie melduje, to odstąpię mu swojego konia, rotmistrz Dobrowolski również.
Stanąłem w pierwszej trójce, kolumna się zakołysała i ruszyliśmy w ciemności nocy. Za Pawłowem zeszliśmy na boczną drogę. Szedłem długim krokiem, równo oddychając, i zaprzestałem palenia. Nasi rotmistrze szli już pieszo, i nie czekając na zgłaszających, sami zaoferowali swoje konie do dyspozycji chętnych. Jurkowski wszedł do mojej trójki, wnosząc swoją osobą otuchę i zaufanie. Wsiadłem na konia rtm. Dobrowolskiego i natychmiast zasnąłem. Rozbudziło mnie wkrótce dotkliwe zimno i odstąpiłem konia innemu. Mijaliśmy uśpione wsie, przecinaliśmy jakieś laski. Koszula zimnym potem przykleiła mi się do pleców.
Ta noc z 19 na 20 września utrwaliła mi się na długo w pamięci. Pojedynczy piechur nie wytrzymałby tego marszu. Siły dodawała zbiorowość, poczucie że jest się cząstką maszyny, że ta maszyna się posuwa, a razem z nią każda cząstka.
Doszliśmy do Trawnik, które minęliśmy bez zatrzymywania się. Zaczęliśmy napotykać na obce kolumny taborów, poczęły robić się zatory i musieliśmy wtedy przystawać. Było to bardzo męczące: wypadaliśmy z rytmu ruchu, siadanie było jeszcze gorsze. Przede mną jechały dwie taczanki, dowodzone przez ppor. rez. Stasia Ujazdowskiego. Szedłem półprzytomny wpatrując się w połyskującą w świetle wzeszłego księżyca obręcz koła jak w drogowskaz. Gdy taczanka stawała, uderzałem w nią klatką piersiową, następnie oparty o nią oczekiwałem dalszego marszu. W ten sposób zdarzyło mi się zasnąć, i gdy woźnica ruszył upadłem na ziemię. W szeregach panowała kompletna cisza, wszyscy byli półprzytomni i w półśnie. Szliśmy tak całą noc.
Z nastaniem świtu zaczęły się zarysowywać pochylone ludzkie sylwetki, twarze pokryte pyłem, powyciągane i z podsiniałymi oczami. Wyglądaliśmy na pochód upiorów. Wzeszło słońce i w miarę podnoszenia się temperatury ogarniało nas coraz większe znużenie. Nikt jednak nie sarkał, nikt się nie pytał dokąd idziemy i jak to długo trwać będzie jeszcze.
Wreszcie około 10–tej weszliśmy do jakiejś wsi i rotmistrz zrządził tutaj postój do godz. 13–tej. Wszedłem do najbliższej chaty wraz z kilkoma ułanami, umyłem się pod studnią i rzuciłem się na łóżko nie czekając na śniadanie. Miałem ciężkie sny na skutek przemęczenia.
Wyruszyliśmy stąd na podwodach. Okolica – początkowo równa i piaszczysta – zmieniła się na falistą i gliniastą. Mijaliśmy dobrze zabudowane folwarki, obstawione gęsto stogami ze zbożem. Był to już powiat Hrubieszowski. Na noc stanęliśmy w lesie świdnickim, znalazł się tutaj major Przyradzki i ponownie wezwał mnie i Świdlińskiego na oficerów ordynansowych. Zgłosiłem się do niego bez entuzjazmu.
Noc przespaliśmy pod płaszczami, było zimno. O szarym zmierzchu (21.9) ruszyliśmy znowu dalej. Dojeżdżając do majątku Świdniki już z daleka zauważyłem, że stoi tam jakiś pułk kawalerii. Między pierwszymi zabudowaniami poznałem już że jest to 11 p.u. i zobaczyłem stojącego mjra Bogdana Wieczorkiewicza, doskonałego oficera i niezawodnego kolegę. Uradowany wyskoczyłem z wózka, on mnie również poznał i szeroko otworzył ramiona. Zdecydowałem się natychmiast dołączyć do swojego właściwego pułku; Przyradzki choć niechętnie musiał się z tym pogodzić. Nigdy więcej go nie spotkałem.
Rozdział 9
11 pułk ułanów rozpoczął kampanię 1 września w rejonie Chorzel. Straty poniósł nieduże, szwadrony były prawie w pełnych składach, broń maszynowa w komplecie, duch panował dobry.
D–ca pułku płk. Mączewski ucałował mnie serdecznie, wokół spotykałem znajome życzliwe twarze. W szeregach panowała karność i porządek. Otrzymałem przydział do szwadronu k.m., dowodził nim rtm. Krummel. Plutonami dowodzili w moim szwadronie ppor. Wróblewski, chor. Mazgajski, mieliśmy ponadto dwóch dobrych podchorążych Kocięckiego i Żytyńskiego.
Szef szwadronu wachm. Bonisławski obdarzył mnie chlebem ze smalcem, a ujeżdżacz remontów wachm. Jagnieża nowym kawaleryjskim płaszczem; przydzielono mi gniadego wałacha z rzędem i szablą. Po długich wędrówkach pieszych, na rowerze i na przygodnych podwodach, usiadłwszy w siodle poczułem się znowu na właściwym miejscu.
Opuściliśmy Świdniki około południa i pod wieczór stanęliśmy na nocny postój w dużej wsi gospodarskiej Stanisławów. Zająłem stanowisko ze swoim plutonem na skraju, pobudowałem tam barykadę, i ubezpieczyłem ją c.k.m – em. Michał Bojanowski, mój stary kolega, równie dzielny żołnierz jak i rolnik pojechał na patrol oficerski, pułk rozkwaterował się we wsi i rozsiodłał konie. Wieś była zamożna i nim kucharze przygotowali posiłki, moi chłopcy mieli gotowane kury i rosół. Ludność przyjmowała nas tutaj gościnnie; za wszystko płaciliśmy gotówką. Nadjechało tu do nas 3 ułanów z 8 p.u. na doskonałych kasztanach, ale bez broni. Mówili, że byli wzięci do niewoli, Niemcy jednak pozwolili im swobodnie odjechać „do mamy”. Żałowałem iż słyszeli to moi podkomendni, było to bowiem wybitnie demoralizujące. Z nastaniem nocy zmieniono mnie na moim posterunku i dołączyłem do szwadronu.
Przespaliśmy noc na słomie w miejscowej szkole, ściągnąwszy buty z nóg. Cały następny dzień zszedł nam na porządkowaniu i czyszczeniu broni, podkuwaniu koni, reperacji rzędów itp. Mieliśmy polecenie zatrzymać na jeden c.k.m. 10 tys. sztuk amunicji, nadmiar zakopać; rozdać potrzebującym zapasowe sorty mundurowe i w ten sposób zmniejszyć tabor do najkonieczniejszego minimum.
Tymczasem wokół nas panowała niezmącona choćby dalekim strzałem cisza, nie pokazał się żaden samolot, ani najmniejszy oddział własny czy nieprzyjacielski. Mimo tych pozorów spokoju wszyscy wyczuwaliśmy że zbliżają się dni dla nas decydujące. Rozeszła się wiadomość, że Armia Czerwona zajęła już Grodno i Białystok, że gen. Sosenkowski przeszedł ze swoją armią do Rumunii, a inne oddziały wycofują się na Węgry.
Z chwilą wejścia w szeregi 11 p.u. moje samopoczucie wybitnie się poprawiło, było to jednak wybitnie subiektywne; sytuacja Państwa i armii pogarszała się przecież z godziny na godzinę, pas ziemi pomiędzy ścianą niemiecką i rosyjską stawał się coraz węższy i nasze położenie coraz tragiczniejsze. Na zachód od Wisły Niemcy już opanowali prawie całkowicie ważniejsze szlaki komunikacyjne i większe osiedla, jednak nasze mniejsze oddziały miały jeszcze pewne szanse idąc po bezdrożach prześlizgnąć się do granicy węgierskiej. W każdym razie uważałem, że nie mamy nic do stracenia aby ryzykować taki pochód, pozbywszy się wszystkich taborów. Dlatego taki długi pobyt w Stanisławowie wielce mnie denerwował i niepokoił, poza tym sądziłem, że w momencie gdy łączność i rozkazodawstwo praktycznie przestały istnieć, d–ca pułku mógł bez skrupułów sam zdecydować tego rodzaju posunięcie. Miałem wielką ochotę pójść do płk. Mączewskiego i podzielić się z nim swoimi myślami. Ostatecznie doszedłem do wniosku, że moja niska szarża i mały zakres odpowiedzialności nie upoważniają mnie do takiej rozmowy. Później tego żałowałem, gdy w jakiś czas potem zostaliśmy upoważnieni do działania każdy na swoją rękę; przedzieranie się do granicy było wówczas mało aktualne bo wielce ryzykowne, poza tym nasz stan psychiczny był znacznie gorszy.
W Stanisławowie staliśmy 30 godzin; wyruszyliśmy stąd wieczorem dnia 22.9. w kierunku na Żuków, Zawadów, Kotlicę, Dób i Kraczów. Przez całą noc ujechaliśmy tylko około 8 km., ciągle zatrzymując się a nawet cofając. Nie znając przyczyn sarkaliśmy po cichu, tym więcej że noc była ciemna i zimna. Z nastaniem świtu ruszyliśmy kłusem na przełaj przez pola, gdzieś z boków słychać było strzelającą artylerię. Szliśmy tak kilka godzin po bezdrożach, konie pociągowe zalśniły potem i pianą. Około godz. 16–tej, gdy wjeżdżaliśmy do jakiejś wsi, niemiecka artyleria ostrzelała nas szrapnelami. Szwadrony zjechały z drogi, stając na najbliższymi budynkami. Nad nami rozwijały się białe grzybki wybuchów, powietrze jęczało jak naciągane struny. Po kilku minutach nieprzyjaciel zmienił amunicję na granaty. Aby uniknąć strat cofnęliśmy się kilkadziesiąt metrów za mały dębowy lasek i ukryliśmy się w głębokim parowie. Tu, niespodziewanie po raz pierwszy w tej kampanii spadł na nas ulewny deszcz i w krótkim czasie przemoczył nas całkowicie. Ogień niemiecki ustał i ruszyliśmy dalej w poprzednim kierunku.
Po deszczu tutejsza gliniasta gleba zrobiła się tak śliska, że z trudnością wydostaliśmy się z parowu i konie z trudnością stawiały nogi nawet na płaskim już gruncie. Maszerowaliśmy polami, terenem z lekka pofałdowanym, największe trudności miały tutaj taczanki i działka ppanc. Wkrótce padł jeden koń zaprzęgowy łamiąc dyszel.
Jechałem obok chor. Mazgajskiego.
Stasiu – powiedziałem do niego – masz wspaniałe bryczesy, a moje się kończą. Jeśli Niemcy cię ustrzelą, ściągnę je z ciebie!
– Oczywiście, miałbyś zupełną rację – odparł.
W kilka godzin później chorąży poległ: kula przebiła mu głowę wraz z hełmem. Bryczesów nie wziąłem.
Deszcz padał nadal, droga stawała się coraz cięższa, a my posuwaliśmy się kłusem. Noc nadeszła ciemna i ponura. Przed nami i po bokach raz po raz zapalały się nieprzyjacielskie rakiety oświetlając horyzont zimnym złowrogim światłem. Byliśmy wszyscy zdenerwowani; intuicyjnie wyczuwając że znajdujemy się w jakimś potrzasku. Nie pierwszy i nie ostatni raz nasze konie zdawały egzamin ze swej wytrzymałości.
We wsi Suchowola Niemcy jednak zdążyli przeciąć nam drogę. Kolumna stanęła, pułk poszedł do walki pieszej. Z rozkazu płk. Mączewskiego pozostałem jako d–ca koniowodów, mój pluton stanął przed nami jako ubezpieczenie. Wysunąłem się na czoło. Piesi zniknęli jak duchy w ciemnościach. Stanąłem obok konia w glinie drżąc z zimna. Oparłwszy się o swego wałacha szukałem trochę ciepła. Marzyłem o szklance gorącego mleka i ciepłym łóżku.
Po upływie może dwóch godzin na prawo wskos odezwały się serie broni maszynowej – widocznie nasi weszli w kontakt z nieprzyjacielem. Strzelanina trwała z przerwami około 30 minut i znowu zaległa cisza. Wkrótce później przede mną na drodze usłyszałem człapanie konia i głos pytającego o mnie.
– Goniec od Pana pułkownika: szukam Pana porucznika Tarnowskiego!
– Jestem, jestem tutaj!
– Z rozkazu Pana pułkownika ma Pan porucznik poprowadzić konie przed siebie.
– Ale jak daleko przed siebie?
– Nie wiem; powiedziano mi tylko: przed siebie.
Podałem rozkaz i kolumna koni w trójkach prowadzonych przez jednego ułana ruszyła. Szedłem na czele, mając przy sobie wachm. Jagnieżę. Miałem nadzieję iż wkrótce spotkam pułkownika lub innego łącznika i że sytuacja się wyjaśni.
Zaraz na wstępie natknąłem się na jakąś artylerię i tabory, minąłem je klucząc wśród nich w ciemnościach. Powoli zaczęło szarzeć, droga stała się kompletnie pusta. Uszedłem tak około 2 km., będąc ciągle niepewnym własnego położenia. Nagle moją drogę przecięła inna poprzeczna dróżka, i w świetle rodzącego się dnia w jej zagłębieniu zobaczyłem leżącą linię tyraliery, a obok stojącą grupę oficerów. Wśród nich zobaczyłem d–cę brygady Mazowieckiej płk. Karcza. Od razu zrozumiałem, że wyszedłem z kilkuset końmi na pierwsze stanowiska ogniowe i że powinienem jak najprędzej stąd się wycofać. Zatrzymałem więc kolumnę i zameldowałem się pułkownikowi, pytając czy nie wie gdzie znajduje się 11 p.u.
– Niech Pan wycofa się trochę do tyłu, schowa za jakiś pagórek i czeka na swój pułk.
Miałem już odchodzić, gdy podbiegł do mnie jakiś rotmistrz i wyciągając rękę zapytał:
– Antek, nie poznajesz mnie?
– Nie Panie rotmistrzu.
– Jestem Janek, Twój stryjeczny brat!
Nie widziałem go kilka lat, i był tak zmizerowany że doprawdy trudno go było poznać. Było to nasze ostatnie spotkanie. W Powstaniu Warszawskim brał udział pod pseudonimem „Waligóra” i wkrótce potem umarł.
Tyralierę tworzył 13. p.u. w którym wtedy służył. Nie był to czas na rodzinne pogawędki. Właśnie w tym momencie od strony niemieckiej rozległy się pojedyncze strzały i kule zaczęły przelatywać nad końmi. Obawiając się aby moi ludzie nie poddali się nerwom, rozmyślnie podszedłem wolnym krokiem i spokojnym głosem wydałem komendę: „Dowolnie na koń!”. Niestety ci którzy zdołali wsiąść pierwsi, poodwracali swoje trójki do tyłu i poczęli kłusem odjeżdżać. Postanowiłem dosiąść konia ostatni i dlatego nie zdążyłem dojechać do ogona kolumny aby ich zatrzymać.
Ogień, jak dotąd niecelny, Niemcy wzmocnili. Pierwsi odjeżdżający ułani wykręcili z drogi na podnoszące się pole zakończone u szczytu liściastym laskiem i przeszli w galop. W takich wypadkach chód galopem jest początkiem klęski. Z wyciągniętej kolumny zrobił się zaraz bezładny tłum koni, niektóre biegły już luzem. Jechałem w tyle za nimi krzycząc nadaremnie co sił w płucach aby się zatrzymali. I oto gdy pierwsi jeźdźcy podjechali do lasku otrzymali zza pierwszych drzew ogień ckm prosto w twarz. Teraz cały tabun wykręcił do tyłu; omal nie zostałem stratowany, nasz ochotnik Jaksa Bąkowski został przewrócony wraz z koniem. Zrezygnowałem z pościgu za nimi. Wszyscy oni zatrzymali się w niedalekiej wiosce, gdzie jadąc stępem dołączyłem. Towarzyszył mi spotkany w drodze mjr rezerwy Kleszczyński, który jako ochotnik zgłosił się do nas.
W drodze widzieliśmy jak płk. Wania z pistoletem w ręku prowadził tyralierę na lasek; obok niego szedł por. Świedliński. Od tego ostatniego dowiedziałem się, że szwadron zapasowy 18 p.u. został zniszczony a rtm. Jurkowski zabity.
W wyniku wyżej opisanego zdarzenia mieliśmy tylko kilka koni zabitych, dużo było jednak rozproszonych i trzeba je było uzupełnić a całość doprowadzić do porządku. Suchowola leżała na szlaku wycofywania się wielu oddziałów i cywilnych ludzi. Z chwilą gdy Niemcy ten szlak przecięli, wielu naszych szukało wyjścia na własną rękę, porzucając sprzęt, broń i macierzyste oddziały. Kilkaset bezpańskich koni różnego typu pasło się po łąkach i nimi łatwo wyrównałem poniesione straty. Na drogach stały dziesiątki porzuconych samochodów z pozostawionymi wewnątrz walizami, wszędzie walał się różnorodny porzucony dobytek. Żołnierze poszukiwali żywności i papierosów.
W tym czasie 11 p.u. odrzucił Niemców do tyłu, biorąc kilkunastu jeńców. Z naszej strony poległo kilku ułanów, wśród nich stary wiarus chor. Mazgajski oraz podczas opatrywania rannych lekarz pułkowy, sumienny i poważany doktor Dackiewicz. Jednak nasze stany zmalały o 25%, bowiem sporo ludzi się rozproszyło, m.in. zabrakło por. Kwiatkowskiego, Rózka, Szulczewskiego, Piórkowskiego, ppor. Kossakowskiego i Kalinowskiego. Byli to oficerowie zawodowi; nie wiem co się z nimi stało.
Z pułkiem spotkałem się w lasku, z którego ostrzelano mi konie. Biwakował tam już szwadron braci Domańskich. Niemieccy jeńcy zbici w gromadkę jedli suchary z czekoladą, otoczył ich tłum ciekawskich, częstowano ich papierosami. Wyglądali schludnie, mieli dobre miny i wydawało się że czują się pewniej niż my.
Widziałem odchodzący stąd transport naszych rannych. Odsyłano ich do Hrubieszowa z pełną świadomością, że to miasto jest zajęte przez nieprzyjaciela. Było to tragiczne, ale jedyne rozsądne wyjście, bo nie dysponowaliśmy już żadną konieczną dla nich opieką medyczną. Stałem przy drodze patrząc na ten smutny transport. Z przejeżdżającego wózka wychylił się jakiś podchorąży i kiwnął na mnie ręką. Podszedłem do niego. Miał twarz rozpaloną gorączką i półprzytomne oczy, z kieszeni płaszcza wyciągnął pudełko od papierosów i wręczywszy mi je ciężko opadł na słomę. Wózek ruszył dalej. Na pudełku był list, lecz bez adresu i tak nieczytelny, że zdołałem odczytać tylko pierwsze słowa: „ja już tego nie wytrzymam ...’”. Jeden z naszych ułanów lekko ranny w nogę dostrzelił się z karabinka – stało się widocznym, że zaczęliśmy się nerwowo wykańczać. Nie zrobiły tego trudy wojny lecz jej beznadziejność. Major Wieczorkiewicz, pięknie odznaczony w walkach od 1916 roku, leżąc w tyralierze w pewnym momencie zaczął się śmiać i powiedział: „Ja takiej wojny nie potrafię robić’”.
Od kuchni ułanów z 4 p.u. zaczął się rozchodzić smakowity zapach zupy gotowanej na mięsie, rtm. Domański osobiście rozlewał swoim ludziom porcje do menażek. Siedzieliśmy z Bojanowskim pod drzewem i mdliło nas z głodu – ale myśmy rozumieli sytuację, natomiast nasze konie na próżno patrzały na nas smutnymi oczami w oczekiwaniu obroków. Wileńscy ułani zjadłwszy obiad odjechali. Do nas dołączyło Kilkunastu warszawskich szwoleżerów i mały oddział konnego korpusu ochrony pogranicza. Nad całością liczącą około 300 szabel objął komendę mjr Śniegocki, Mączewskiego ani Wieczorkiewicza nie było tutaj, nie widziałem też plutonu ppanc. Opuściwszy lasek ok. 14–tej ruszyliśmy dalej nie pytając nikogo dokąd. Dzień był cichy, pachniało jesienią. Pod wieczór zatrzymaliśmy się w biednej wiosce, kilka godzin wcześniej opuścili ją Niemcy. Tutaj dowiedzieliśmy się, że mamy przedzierać się za Wieprz.
Widząc, że wszystko się rozsprzęga, postanowiliśmy: ja, Michał Bojanowski, Tadeusz Archutowski i Staś Ujazdowski trzymać się jak najbliżej, wspólnie się ratować i w razie potrzeby wspólnie decydować.
Z krótkiego pobytu w tej wiosce pozostało mi jeszcze jedno wspomnienie. Jak wspomniałem, wieś była uboga, gdyż leżała na piaskach. Obiadły już ją nasze wojska i niemieckie. Zakwaterowaliśmy się naszą paczką w jednej zagrodzie, dołączył do nas rtm. Cz. Gospodyni dała nam na kolację misę gotowanych ziemniaków bez okrasy i cztery łyżki. Rotmistrz zażądał dla siebie oddzielnego naczynia, zgarnął na nie swoją część kartofli, wyciągnął z kieszeni płaszcza puszkę konserw i wyrzucił jej zawartość na swój talerz, Całą porcję zjadł bez najmniejszej żenady w naszej obecności. Jest to drobny epizod, przecież jednak obrzydliwy, gdyż na ogół łączyła nas wielka koleżeńskość, bez różnicy stopnia i stanowiska.
Z nastaniem nocy ruszyliśmy dalej. Mjr Śniegocki wziął miejscowego chłopa na koniu jako przewodnika, niestety świecił księżyc. Archutowski pojechał na szpicy, trzymałem się ze Stasiem. Cicho i pełni napięcia przeszliśmy jakimś wąwozem, później kłusem przemknęliśmy przez otwarte pole i zaszyli się w iglastym lesie. Taczanki paskudnie hałasowały po korzeniach. Mjr Śniegocki był człowiekiem wzbudzającym zaufanie, prowadził nas zdecydowanie. Przewodnik dostał po karku gdy w pewnym momencie zawahał się co do kierunku. Las przeszliśmy stępem, osłaniając twarze przed uderzeniami gałęzi. Był to Kmicicowy pochód. Od lizjery lasy teren opuszczał się i w kotlinie ukazała się duża wieś, uśpiona, jaśniejąca w świetle księżyca bielą ścian. Zsunęliśmy się do niej liniami harcowników.
Major zarządził tutaj krótki postój. Przywiązaliśmy konie do płotów wzdłuż szerokiej drogi między dwoma rzędami zabudowań, a sami porozchodziliśmy się do chat w poszukiwaniu paszy i żywności. Nie wiem, jakie były ubezpieczenia, ale niebawem zostaliśmy zaskoczeni narastającym szumem silników i między nasze konie wtoczyły się dwa niemieckie samochody pancerne. Ukryci za ścianami z zapartymi oddechami patrzyliśmy na to, że naszym koniom groziło całkowite zniszczenie w ciągu paru minut. Gdybyśmy próbowali zaatakować samochody, katastrofa byłaby pewna. Niemcy wjechali do połowy długości wsi, na chwilkę zatrzymali się jak gdyby wahając się i wreszcie cofnęli się do tyłu. Z każdym obrotem kół ciężar spadał nam z piersi. Sądzę, że nie chcieli wywoływać walki, a może żal im było bezbronnych zwierząt.
Po godzinie ruszyliśmy dalej drobnym kłusem, przecięliśmy szosę obok folwarku Adamów i wjechawszy w głęboką drogę zatrzymaliśmy się wśród pięknego sosnowego lasu. Na wozie wysłanym słomą dojechali do nas płk. Mączewski, mjr Wieczorkiewicz i rtm. Krummel. Zsiedliśmy z koni. Kilka z nich, mimo że były pod siodłami położyło się na ziemi. Ułani jak snopy poukładali się obok siebie i natychmiast pousypiali, wstrząsani chłodem nocy.
Z nastaniem świtu pojechaliśmy dalej, i tak doszliśmy do wsi Bondyrz. Tutaj las ustąpił miejsca łące i wijącej się rzece Wieprz.
Mjr Śniegocki zdecydowanie wziął kierunek na młyn i obok niego, po drewnianym moście przejechaliśmy na drugą stronę. Jakby na pożegnanie odezwała się niemiecka artyleria, lokując w borze kilka granatów. Tak się zaczął 25 września.
Zaraz za Wieprzem lesisty brzeg wznosił się strome w górę. Wśród pierwszych drzew stanęliśmy na odpoczynek. Mając przeświadczenie szczęśliwego wymknięcia się z suchowolskiego kotła, z ulgą porozsiadaliśmy się na mchu opierając się plecami o pnie niebotycznych sosen. Papierosami odpędzaliśmy sen który sklejał powieki. Ogarnęło nas poczucie bezpieczeństwa i spokoju, zmęczenie tym bardziej rozlewało się po całym ciele. Stan taki trwał krótko. Oto na małym mierzynku na kulbace pamiętającej czasy Kościuszki nadjechał leśniczy i powiedział, że właśnie po tej stronie rzeki w niedalekiej wsi stał do niedawna batalion piechoty niemieckiej. Właśnie do tej wsi pojechaliśmy niebawem. Zastaliśmy połowę gospodarstw spalonych, kompletny brak siana, tylko trochę owsa i słomy pastewnej. Wypadło mi tutaj zaciągnąć ubezpieczenia, Staś zajął w tym czasie kwaterę i gdy przyszedłem, przyjął mnie wspaniałą kolacją: była pieczona wieprzowina, przysmażane ziemniaki, jajka i herbata. Sam to wszystko przyrządził, osobiście mi podawał i zachęcał do jedzenia.
Z nastaniem mroku ułożyliśmy się do snu całkowicie ubrani, konie pod siodłami. Sytuacja była nadal poważna i niepewna. Wymaszerowaliśmy stąd jeszcze o szarym zmierzchu. Mieliśmy jakoby iść na Borowinę, Pardysówkę i Osuchy. Nazwy te nic nam nie mówiły, nie mieliśmy map. W drodze spotkaliśmy dwa szwadrony KOP rtm. Szalewicza i Maciejewskiego oraz około 50 oficerów i ułanów z 7 pułku, tak więc nasza grupa powiększyła się.
Z boku naszej trasy, w dole wzdłuż garbu terenowego porośniętego sosną rozciągała się wieś Tarnawatka. Nasze boczne ubezpieczenie doniosło, że poza tym garbem posuwa się długa kolumna samochodów niemieckich. Ruszyliśmy tam szerokim kłusem i spieszywszy się pod garbem, na jego szczyt wprowadziliśmy wszystkie posiadane ckm–y. Po chwili ich ogień pokrył kolumnę: odległość była około 500 metrów, a więc skuteczność olbrzymia. Wiele aut stanęło w płomieniach, załogi wyskakiwały uciekając w popłochu i ścieląc gęsto pole trupami. Widok ten sprawił nam prawdziwą satysfakcję, Staś szalał z radości. Nieprzyjaciel nie pozwolił się jednak całkowicie zaskoczyć, oto gdzieś z ukrycia odezwała się jego artyleria, odłamki granatów poczęły wibrować wśród nas: jednemu ułanowi przecięły brew, drugiemu skórę na karku, Staś dostał w kostkę uderzenie rykoszetu. Z naszego lewego skrzydła przygalopował porucznik z 7 p.u. wołając głośno:
– Panie majorze, batalion piechoty niemieckiej obchodzi nasze lewe skrzydło!
Jakoż z tej strony usłyszeliśmy pojedyncze strzały i pociski poczęły gwizdać wśród nas. Szwadrony spłynęły ze wzgórza do koni, odjeżdżaliśmy ze Stasiem ostatni.
Minął nas tutaj galopem nasz były d–ca w stanie spoczynku płk. Piotr Głogowski, ledwie go poznałem tak był wymizerowany. Z siodła przywitał się ze mną i z uśmiechem pokazał rozpruty kulą karabinową rękaw płaszcza. Szliśmy dalej po leśnych bezdrożach i pod wieczór stanęliśmy w jakiejś wsi. Pogoda była dżdżysta. Tutaj nadjechał z taborem rtm. Inis. Oficer płatnik wypłacił wszystkim oficerom bez względu na stopień po 500 zł., ułanom po 125, likwidując w ten sposób kasę pułkową; rozdzielono również cały zapas sucharów. Świadczyło to o powadze sytuacji. Z ust do ust krążyła pogłoska, że nasi dowódcy zdecydowali się ostatecznie przedzierać do węgierskiej granicy.
Tak więc brakowało już dla nas miejsca na polskiej ziemi.
Leżeliśmy na słomie w ubogiej izbie, nikły płomień rzucał refleksy na ściany. W milczeniu przetrawialiśmy ciężkie myśli.
Pojechaliśmy dalej około godz. 22, w najgłębszej ciszy i znowu przez las, zdając sobie sprawę, że rozgrywamy ostatnie atuty tej kampanii i że gramy już tylko o wydostanie się z matni. Minęliśmy wieś Józefów i szliśmy szerokim leśnym traktem. Raptem silna detonacja wstrząsnęła powietrzem, po chwili nastąpił ponowny wybuch. Bez komendy każdy zatrzymał konia i serca zabiły mocniej. Okazało się, że szpica zawadziła o druty rozpięte na drodze i eksplodowały miny założone wśród najbliższych drzew. Strat nie mieliśmy.
Nasi dowódcy coś szeptali między sobą studiując otwartą mapę, gdy z bocznego duktu nadjechał kłusem rtm. Glaser i wręczył im jakieś pismo. Wywiązała się między nimi krótka rozmowa, której nie dosłyszałem; w rezultacie powróciliśmy do Józefowa. Taki obrót sprawy nas zaskoczył i wzbudził różne domysły.
W Józefowie powiązaliśmy konie do opłotków, samemu szukając schronienia w domach. W sąsiedztwie naszej kwatery stali płk. Wania i płk. Staniszewski z kilkoma młodszymi oficerami. W podwórku mieli zaprzężone dwa wózki uzbrojone w ckm. Grupa ta odjechała tej nocy z zamiarem dotarcia do granicy węgierskiej. Nie są mi znane ich dalsze losy. Na naszej kwaterze Staś zdążył już rozpalić ogień, gdy do izby wszedł Bojanowski blady jak papier i głuchym głosem oświadczył;
– Mamy kapitulować, rtm. Glazer przywiózł rozkaz.
Zerwaliśmy się na nogi jak rażeni prądem. Przewidywaliśmy już przecież najgorsze możliwości, ale jakoś nikt nie brał pod uwagę kapitulacji. Nie było jednak czasu ani sensu dyskutować, ponieważ Michał dodał, że wszyscy oficerowie mają się natychmiast stawić do miejscowej plebanii. Noc była ciemna i siąpił zimny deszcz. Przybyliśmy ostatni. W dużym pokoju, słabo oświetlonym i zadymionym papierosami siedziało już około 50 oficerów, w środku za stołem płk. płk. Filipowicz i Mączewski. Była godzina 23. Wśród kompletnej ciszy płk. Mączewski wyjął z kieszeni munduru papier i powiedział:
– Panowie oficerowie, otrzymałem pismo, z którego treścią muszę Was zapoznać.
Począł czytać; treść dobrze zapamiętałem i powtarzam ją prawie bezbłędnie.
„Oficerowie, podoficerowie i ułani!
Nie widząc możliwości dalszego prowadzenia walki, zarządzam kapitulację oddziałów pozostających pod moimi rozkazami. Posiadaną broń polecam zniszczyć i jutro, tj. 27 września o godz. 8.00 w miejscowości Piaski oddać się w ręce armii niemieckiej. Ułanów pochodzących z obecnego zaboru rosyjskiego tj. na wschód od Bugu należy wyposażyć w konie i w rzędy i skierować ich do miejsca stałego zamieszkania.
Składam hołd poległym i podziękowanie żyjącym za wierną służbę.
Podpisano: gen. Piekarski”
Już w czasie czytania począł się pułkownikowi łamać głos, a gdy skończył, ukrył twarz w dłoniach i szloch targnął jego piersią. Na sali panowało grobowe milczenie, tylko płomyki papierosów drgały w mroku sali. Pierwszy odezwał się mjr Wojciech Płochowski, pytając płk. Filipowicza:
– Panie pułkowniku, co Pan ma zamiar zrobić?
Pułkownik podniósł schyloną głowę, popatrzył na nas swoimi czarnymi, przenikliwymi oczami i powiedział:
– Muszę się zastanowić, za godzinę odpowiem.
Jak mi wiadomo, Pułkownik uchylił się od niewoli niemieckiej i potem został d–cą okręgu krakowskiego A.K. pod pseudonimem Róg. Był to starszy oficer 11 p.u., później w 7 p.u. Wojna zastała go na stanowisku d–cy Brygady Wołyńskiej. Cieszył się wśród nas wielką popularnością i sympatią.
Z ławki zerwał się rtm. Janek Maciejewski i wybuchnął:
– Bić się do ostatniego, nie kapitulować!
Któryś z oficerów zapytał, jakie są w tej chwili szanse przedarcia się za granicę. Pułkownik wyjaśnił:
– W tej chwili szanse te są minimalne. Przed nami w odległości 7 km stoją wojska czerwone, 5 km za nami niemieckie. Stanowisko Rumunii jest bardzo niewyraźne, naszych żołnierzy rozbrajają i zamykają za druty. Ludność rusińska mieszkająca w pasie przygranicznym jest do nas wrogo ustosunkowana i morduje, zwłaszcza oficerów. Bić się dalej nie ma sensu, szkoda każdego życia ludzkiego, które przyda się na pewno w przyszłości. Kapitulacja jest już sprawą dokonaną i nie mamy prawa występowania przeciwko niej. Nasze dowództwo wyraźnie sobie życzy abyśmy oddali się w ręce niemieckie, a nie rosyjskie.
Opuszczaliśmy plebanię z ciężkimi sercami, szarpani różnymi uczuciami. Powróciwszy na kwaterę poczęliśmy się naradzać, co teraz zrobić. Staś proponował przebrać się po cywilnemu i przedzierać się do jeszcze walczącej Warszawy. Projekt ten właściwie nie dawał żadnych dalszych perspektyw, wreszcie okazało się, że Stolica kapitulowała w tym samym dniu. Byliśmy wszyscy psychicznie i fizycznie zmaltretowani i w tej chwili nie stać nas było na zryw. Konie były na skraju kompletnego wyczerpania i nie mogliśmy liczyć aby nam mogły dać wysiłek potrzebny do tak ciężkiej imprezy. Postanowiliśmy więc dalej solidarnie dzielić losy pułku.
Mimo zmęczenia nikt z nas nie zmrużył oka tej nocy. Upadek armii naszej stał się faktem dokonanym, wraz z utratą niepodległości Państwa. Wierzyliśmy wszyscy, że jest to stan przejściowy, że Niemcy muszą wojnę przegrać na Zachodzie, niemniej nasz los osobisty i los naszych rodzin stawał przed wielką niewiadomą. Dopiero późniejsze lata wykazały, że byliśmy wówczas wielkimi optymistami.
Wymaszerowaliśmy z Józefowa już za widna. Deszcz mżył, ułani jechali z podniesionymi kołnierzami, w kompletnym milczeniu. Oficjalnie nie zostali jeszcze powiadomieni o kapitulacji, ale o niej wiedzieli, byli więc strwożeni i niepewni tego co ich czeka. W drodze do Piasków zatrzymaliśmy się jeszcze w jakiejś wiosce. Tutaj d–cy pododdziałów powiedzieli swoim żołnierzom o zaistniałej sytuacji i polecili im zniszczyć broń. Stali bez ruchu jakby nie wierząc w to co usłyszeli. Żołnierzy wychowywaliśmy w wielkim poszanowaniu i miłości do broni, przewinienia w tym względzie były surowo karane. Rtm. Krummel musiał dla przykładu osobiście rozbić na kamieniu przyrządy celownicze pierwszego karabinka. Wszedłem do izby nie mogąc patrzeć na tę scenę; z podwórza dochodził trzask łamanej i palonej broni zmieszany z płaczem ludzi. Nerwy kompletnie odmówiły mi posłuszeństwa i łzy pociekły po policzkach.
Nastąpiło pożegnanie ułanów odjeżdżających za Bug. Wybrali sobie najlepsze konie, część z nich jednak pozostała z nami. Z odjeżdżającymi uściskaliśmy się po bratersku; chłopcy popłakali się jak dzieci – i odjechali na wschód.
Siedliśmy wreszcie i my na konie. Cała grupa ustawiła się w trójki, oficerowie na czole, z pominięciem przynależności pułkowych. Płk. Mączewski i mjr Wieczorkiewicz odjechali wcześniej samochodem. Jechałem w trójce ze Stasiem i Adamem Steckim. Staś pochylił się w siodle, wyciągnął mi spod kolana szablę a potem pistolet z kabury i rozkręciwszy wyrzucił poszczególne części w las.
Po pół godzinie ukazały się pierwsze zabudowania Piasków. Na początku wsi stał niemiecki pieszy posterunek. Szarpnął nas niemal fizycznie widok tych wrogich żołnierzy spokojnie oczekujących z bronią u nogi, i ręce mimowolnie targnęły końskimi wędzidłami; chciało się zawrócić i uciekać. Spojrzałem po pobladłych twarzach kolegów. Z tyłu za mną jechał zgarbiony, postarzały, z zapuszczoną brodą rtm. Maciejewski, jeszcze w pełnym uzbrojeniu. „Janek – powiedziałem mu – zniszcz broń! Już teraz nic nią nie dokonasz”. Spojrzał na mnie dzikimi nienawistnymi oczami i w milczeniu zawrócił do tyłu.
Rozdział 10
Za wsią wjechaliśmy w szpaler niemieckich samochodów pancernych. Stały wyrównane, jak na przeglądzie, obok ich załogi. Żołnierze byli ubrani jednolicie i porządnie, czyści i w doskonałej kondycji fizycznej. Na szosie stało kilku ich oficerów. Przyglądali się nam w milczeniu, z zaciekawieniem. Pułkownik, ogromny mężczyzna, zasalutował nas pierwszy i zapytał w swoim ojczystym języku:
– Panowie oficerowie, macie broń?
– Nie mamy broni – odpowiedział rtm. Szwarcenberg.
– Proszę jechać dalej, kierunek na Biłgoraj.
Nikt nas potem nie pytał, co zrobiliśmy z naszym uzbrojeniem. Wcześniej musiały tędy przechodzić jakieś nasze oddziały, bo z boku bezładnie na pryzmie leżały karabiny i inne części ekwipunku. Pomaszerowaliśmy dalej, stępem, bez konwoju. Miałem teraz jedno pragnienie: aby jak najprędzej odebrano nam konie i ktoś się nami zaopiekował.
Na domiar złego zerwał się silny wiatr wprost w oczy i lunął rzęsisty deszcz, strumyki wody zaczęły się wciskać za kołnierz, na plecy i piersi, konie stawały i odwracały się tyłem. Z zimna i dla ulżenia im, szliśmy dużo piechotą.
Od czasu do czasu mijaliśmy różnego rodzaju oddziały niemieckie. Każdy szczegół ich ekwipunku świadczył o celowości i solidności, na twarzach żołnierzy malował się dobrobyt i zadowolenie; byli przeważnie zmotoryzowani, nieliczne konie były upasione i poprzykrywane brezentami. Co musieli myśleć nasi ułani patrząc na nich, i jak wyglądały w tym świetle opowiadania o czołgach z dykty i głodnym narodzie? W Terespolu jeden z ułanów poprosił mnie o pozwolenie opuszczenia szeregu i odwiedzenia na kilka minut rodziny.
– Jedź bracie i nie wracaj – powiedziałem mu – koń przyda ci się w gospodarstwie, a siodło i mundur schowaj, szczęść Ci Boże!
Chłopak odjechał, ale po kilkunastu minutach powrócił, przywożąc mi w podarku kawał chleba ze smalcem.
– Pojadę z pułkiem – powiedział mi – byłem z nim od początku i pozostanę do końca.
Pod koniec pierwszej wojny światowej w armii niemieckiej i rosyjskiej żołnierze strzelali do swoich oficerów i zrywali im naramienniki; dzisiaj w Polsce nazywa się nasze wojsko przedwrześniowe wojskiem obszarników i fabrykantów, a przecież do ostatka otoczeni byliśmy szacunkiem i sympatią naszych podkomendnych.
Minęliśmy spalony Biłgoraj i stąd podano nam kierunek na Frampol. Wiatr z deszczem siekł nas bezlitośnie, zdawało się że wszystkie złe siły sprzęgły się w tym dniu przeciw nam. Byliśmy kompletnie przemoczeni i zziębnięci, konie poczęły ustawać. Niemieckie samochody mijały nas coraz częściej, obryzgując tłustym błotem. Był to okropny dzień.
Za Biłgorajem dostaliśmy konną eskortę, jadącą z rzadka po obydwu stronach kolumny. Z nadejściem nocy zrobiło się pogodnie i księżyc oświetlił ziemię. Ułani powyciągali koce spod siodeł i poprzykrywali się nimi, żołnierze z niemieckiej eskorty drzemali w siodłach okryci brezentami. Jeden z nich, Ślązak, łamanym polskim językiem powiedział nam że żołnierze zadowoleni są z końca wojny, gdyż wkrótce będą powracać do domów. Wraził też zdziwienie, że przy tak słabych siłach zdecydowaliśmy się przyjąć wojnę w obronie tak mało ważnej sprawy jak Gdańsk. Od niego też dowiedzieliśmy się, że naszym najbliższym etapem jest Janów.
Czułem się wyczerpany i nade wszystko łaknąłem wypić coś gorącego. Wjeżdżaliśmy właśnie do dużej wsi, od głównej drogi około 300 m. leżało większe gospodarstwo. Spojrzałem wprzód i do tyłu, żołnierze z eskorty leżeli na końskich grzywach śpiąc twardo. Wykręciłem tam konia i ruszyłem kłusem, za mną sznurkiem kilku innych. Trafiliśmy na dobrych gospodarzy: rozbudzeni ze snu dali nam chleba z masłem i zagrzali mleko, prosili jednak o zachowanie ciszy, gdyż w sąsiedniej izbie spali niemieccy żołnierze. Koniom daliśmy owsianej słomy.
Najedliśmy się do syta, zapalili papierosy, w mieszkaniu było ciepło, i to wszystko kompletnie nas rozłożyło, byliśmy naprawdę półprzytomni. Siedzącego przede mną Michała chwilami widziałem podwójnie, chwilami znikał mi z oczu. Wiedziałem, że jeśli teraz zaśniemy to prędko się nie obudzimy, więc resztą woli i przytomności zerwałem się i tarmosząc kolegów wezwałem ich do odjazdu. Zimne powietrze natychmiast nas otrzeźwiło, wkrótce dogoniliśmy kolumnę i niepostrzeżenie wysunęliśmy się na czoło. Prowadził ją mały pękaty feldfebel.
Michał zdrzemnął się, jego koń samowolnie wysunął się i jakiś czas szedł spokojnie łeb w łeb z wierzchowcem feldfebla. Zwierzęta powąchały się, widocznie jednak i między nimi była jakaś wrogość, bo nasz uderzył kopytami i trafił Niemca w kolano. Ten boleśnie rozbudzony spadł na ziemię rycząc z wściekłości. Michał przebudzony zajściem poklepał swojego konia i drwiąco powiedział:
– Chociaż tego jednego dzisiaj unieszkodliwiłem.
To było jedyne wesołe zdarzenie tego dnia.
Około godz. 2–ej (28 września) wjechaliśmy na częściowo spalony janowski rynek. Miejscowa komenda niemiecka na razie nie zainteresowała się nami. Szukałem specjalnie komendanta etapu, aby uzyskać owies dla koni, ale powiedział że go nie posiada i że w ogóle nie jest zainteresowany naszymi końmi. Znając organizację niemiecką byłem zdziwiony, nie wiedziałem jednak że w tym momencie stosunki między Niemcami i Rosją były niepewne i napięte. Mimo poprzednio ustalonych granic na Bugu, wojska czerwone dotarły już pod Lublin z tendencją zajęcia Polski aż do Wisły. W dniu następnym spotkaliśmy całe kolumny wojsk niemieckich przesuwające się na zachód, nas również odsuwano w tym kierunku.
Teraz jednak rozłożyliśmy się na rynku, niedopalone drzwi i futryny posłużyły nam do rozniecenia ognisk, grzaliśmy się i suszyli nasze przemoczone płaszcze, w menażkach gotowaliśmy kawę z kostek. Rano kazano nam przejść pod więzienie, polecono ustawić się oddzielnie oficerom i szeregowym. Przeczuwaliśmy że będziemy rozłączeni i że każdą grupę może spotkać odmienny los. Rozeszły się pogłoski, że prości żołnierze mają być puszczeni do domów. Kilku oficerów z piechoty zerwało gwiazdki, podchorążowie stanęli w grupie podoficerskiej. Był to przykry moment; mieliśmy w naszym pułku kilku podoficerów służących tu od wyrostka i zaczynających służbę z obecnymi oficerami jako koledzy w szeregu, wspólne przeżycia bojowe w legionach, później w kampanii bolszewickiej 1919 –20, współpracę w okresie pokoju i wreszcie ostatnie walki wytworzyły między nami braterskie stosunki, więc ściskaliśmy się ze łzami w oczach, nie wiedząc czy i kiedy przyjdzie nam się jeszcze spotkać.
Właśnie w tym momencie przechodził obok mały oddział naszych piechurów; jeden z nich – kulawy – pozostał nieco w tyle. Konwojujący Niemiec podbiegł do niego i uderzył go kolbą w plecy. To był pierwszy wypadek ich brutalności który zobaczyłem i dlatego utkwił mi w pamięci. Oto jest niewola – pomyślałem – rezultat bezbronności.
Nas oficerów zabrano z placu i zamknięto do więzienia. Wszystkie cele były już prawie zapełnione przez wcześniej przybyłych. Pierwszy raz znalazłem się w takim budynku: ponure korytarze i wszechobecne kraty sprawiały przygnębiające wrażenie. Na obiad otrzymaliśmy po menażce kaszy. Wieczorem załadowano nas na samochody ciężarowe pod brezentami i wylądowaliśmy w środku nocy pod Annopolem, w odrutowanym podwórzu jakiegoś folwarku. Przy świetle latarek wprowadzono nas do dużej stodoły, gdzie w sąsiekach w obfitości słomy przespaliśmy do rana. Było nas razem około sześciuset. Następnego dnia nie otrzymaliśmy zaprowiantowania, szczęśliwie w małym budynku odkryliśmy magazyn papierosów i zapałek. To musiał być widocznie nasz magazyn polowy. Pod wieczór wyfasowano nam po bochenku komiśniaku na trzech, ale do jedzenia nadawała się tylko skóra, cały środek był zielony od pleśni.
O godz. 22 obudzono nas w niemieckim stylu, tzn. piekielnym wrzaskiem i gwizdkami i ustawiono w trójki. Oświadczono nam, że przejdziemy pieszo przez most na Wiśle, a na drugim brzegu oczekuje nas kolumna samochodów. Gdyśmy tam doszli, komendant konwoju jadący konno powiedział, że ma rozkaz bezzwłocznie poprowadzić nas do Ostrowca Świetokrzyskiego, pieszo 37 km. Rozległy się w szeregach głośne sarkania, komendant zaczął ryczeć, konwojenci oświetlili nas latarkami, biorąc broń do ręki, z tyłu jechał na wozie załadowany c.k.m. Trzeba było iść.
Po przejściu każdych trzech kilometrów mieliśmy 5–minutowy odpoczynek. Nasze bagaże ograniczały się przeważnie do koca i chlebaka, choć oficerowie z taborów mieli walizki i na każdym postoju wyrzucali część ich zawartości. Rtm. Inis służył w 11 pułku od ułana, z powodu wady serca prowadził w tej kampanii tabor i już na początku drogi chciał rozdać zawartość swojej walizy między silniejszych, nieśliśmy ją jednak na zmianę. Mimo to już po kilku kilometrach przewrócił się na szosę. Zatrzymaliśmy się bez rozkazu, zrobiło się zbiegowisko, Niemcy poczęli brutalnie reagować; ostatecznie rotmistrza ułożono na wózku. W oflagu zmarł.
Staś dostał boleści żołądkowych; zawsze dzielny i wesoły, teraz wlókł się złamany i jęczący. Szliśmy w milczeniu po ostrej nawierzchni, odczytując mijane powoli kilometry. Ja niosłem tylko koc i torbę od maski wypełnioną papierosami.
O białym dniu weszliśmy do Trzmielowa. W środku miasta Staś wyskoczył z kolumny i w kilku sekundach wpadł do podwórka najbliższej kamienicy. Nasi konwojenci byli również mocno zmęczeni: podczas gdy na postojach myśmy siadali na rowach, oni stali, ponadto nieśli swój ekwipunek i karabiny. Nie wiem czy nie zauważyli ucieczki Stasia, czy też nie chciało im się gonić, dość że nie było żadnej reakcji. Miałem żal do Stasia, iż nie zwierzył mi się ze swojego zamiaru, prawdopodobnie uczynił to bez uprzedniego namysłu, pod wpływem pierwszego impulsu – i tak się najlepiej udaje.
Szliśmy dalej i dalej; słoneczne ciepło zaczęło nas rozkładać, kroki stawały się coraz chwiejniejsze, twarze coraz bledsze, Niemcom pot spływał spod hełmów. W moim otoczeniu pierwszy zaczął się wykańczać Adaś Stecki, który chwycił mnie z tyłu za pas, Michał chciał porzucić koc, ale poniosłem mu go jakiś czas.
Wreszcie ukazał się Ostrowiec, położony na wysokości, z licznymi kominami fabrycznymi. Tłum mieszkańców w przygnębiającym milczeniu patrzył na nas gdy wchodziliśmy do miasta, kobiety ocierały łzy. Większość z nas kulała na poocieranych stopach, niektórzy wlekli się podtrzymywani pod ramiona, twarze mieliśmy szare od wysiłku i kurzu, oczy zapadnięte. Musieliśmy jeszcze przejść na drugi skraj Ostrowca do szkoły miejskiej, która była naszym etapem.
Plac szkolny ogrodzony wysokim parkanem, zasłany był pękami słomy, na które zwaliliśmy się jak kłody. Naszą straż tutaj stanowił oddział piechoty bawarskiej, który od początku do końca odnosił się do nas grzecznie i życzliwie, ich doktor zaopatrzył nas w maści i plastry na nogi, nie robiono żadnych trudności w odwiedzaniu obozu przez miejscową ludność. Z miasta przychodziły dziesiątki osób przynosząc nam pełne kosze żywności – i wiele wiadomości, jednak przeważnie nieprawdziwych. Janek Maciejewski otrzymał tą drogą cywilne ubranie, przebrał się w ustępie i z pustym koszykiem i z pewną siebie miną wyszedł przez bramę do miasta. Nie wiem którędy i jak dostał się do Anglii. Zginął w 1944 r. Trafiony w czoło zabłąkanym pociskiem po bitwie pod Chambois, w stopniu pułkownika. Doczekał chwały zwycięstwa i zdążył wziąć pełną satysfakcję, gdy tysiące Niemców maszerowało do niego z podniesionymi rękami. Wspominam ze szczególnym pietyzmem tego wspaniałego oficera, był bowiem moim przyjacielem od 1919 roku, od szkolnej ławki w korpusie kadetów.
Rotmistrza Inisa i Steckiego odesłano do szpitala. W tej atmosferze, nakarmieni i napojeni, leżeliśmy na słomie z obandażowanymi nogami i nasz nastrój mocno się poprawił, a spokojnie przespana noc w salach szkolnych przywróciła nam siły. Rano, 1 października, z wielkim rozczarowaniem przyjęliśmy wiadomość, że musimy zaraz przejść pieszo kolejne 17 km do Opatowa. Komendant bawarczyków chętnie zgodził się abyśmy pojechali, jeśli sami potrafimy postarać się o podwody. Zastrzegł tylko, że przejazd będzie zorganizowany. Trudno zapomnieć kochanych Ostrowian: w niedługim czasie sznur chłopskich wozów i miejskich dorożek stał na ulicy przed szkołą. O godz. 10 opuszczaliśmy etap, ludność polska i żydowska jeszcze w drodze wynosiła nam z domów i sklepów żywność, słodycze, papierosy, butelki z piwem i lemoniadą. Sznur pojazdów ciągnął się na przestrzeni co najmniej kilometra, Bawarczycy szli pieszo z bronią na ramieniu. W kolumnie panował dobry nastrój i królowało obżarstwo, które – zważywszy na poprzednie głodowanie – spowodowało łatwe do przewidzenia skutki. Kolumna zatrzymywała się co pewien czas i wtedy obydwa rowy momentalnie zapełniały się szeregiem głowa przy głowie kucających ludzi. Do Opatowa dojechaliśmy przed wieczorem, ulokowano nas na cmentarzu kościelnym miejscowej fary. W samym kościele zastaliśmy już kilkuset szeregowych z różnych formacji, w tym – ku naszej radości – kilkudziesięciu naszych ułanów. Ci powiedzieli nam, że część z nich już została zwolniona, a oni sami oczekują na to każdej chwili, natomiast my oficerowie mamy być wywiezieni do Niemiec.
Położyłem się na kocu pod ścianą kościoła, podszedł ułan Kaczorek, chłop spod Pułtuska, i schyliwszy się nade mną powiedział półgłosem:
– Panie Poruczniku, nas, żołnierzy będą puszczać, może już jutro stąd odejdę, ale was oficerów wywiozą, ja tu mam w chlebaku bułkę, paczkę tytoniu i 100 złotych, to ja to Panu Porucznikowi zostawię, przyda się na drogę, a mnie w Polsce w podróży dobrzy ludzie poratują i zginąć nie pozwolą. W domu mundur w siano schowam, przyjdzie czas że się przyda...
Rozczulił mnie chłopak, na usilne naleganie przyjąłem tytoń. Nadeszła później siostra z Czerwonego Krzyża, i obejrzawszy się dookoła wyszeptała mi na ucho:
– Panie Poruczniku, mamy wiadomość, że Gen. Sikorski jest w Paryżu, tworzy armię polską i został obrany premierem rządu emigracyjnego we Francji.
W kilka minut później spotkałem się z majorem Kleszczyńskim, któremu to powtórzyłem; ten wzruszył ramionami i oburzony zaopiniował:
– Nie mogli już we Francji znaleźć większego durnia?
– Panie Majorze – odpowiedziałem mu – ci, którzy nie są Pańskim zdaniem durniami już właśnie zdali egzamin, poczekajmy teraz na egzamin tego durnia w Paryżu ...
Major służył w Legionach, kampanię bolszewicką odbył w naszym pułku, po wojnie u boku płk. Sławka aktywnie oddał się pracy politycznej, był prezesem Krakowskiej Izby Rolniczej. Widocznie nawet samobójstwo Sławka nie wystarczyło aby zrewidował swoje poglądy. Jak się później okazało, wielu podobnych do niego potrafiło Generałowi Sikorskiemu rzucać kłody pod nogi.
Wieczorem w farze chórem w kilkaset głosów odśpiewaliśmy „Pod Twoją obronę” oraz „Boże coś Polskę”. Noc przespałem na cmentarzu, Niemcy na plebanii pili, dochodziły do nas melodie śpiewanych piosenek i dźwięki akordeonu, w świetle rozpalonych w ogrodzie ognisk połyskiwały bagnety wartowników. Uciekli stąd płk. Filipowicz, mjr Kleszczyński i rtm. Krummel.
Rano załadowano nas na przyczepy i długi wąż pojazdów ruszył ostro po krętej falistej szosie. Wzbijając tumany kurzu minęliśmy Staszów i Busko, i zatrzymaliśmy się w Pińczowie na rynku przy Ostkomando. Tutaj wyszedł do nas jakiś oficer w towarzystwie Polaka tłumacza i zapytał:
– Panowie jesteście jeńcy?
– Nie, kapitulanci.
– A z jakich stron Polski pochodzicie?
– Z różnych: z całej Polski.
– Ci, którzy pochodzą z Poznańskiego, Pomorza i Śląska będą wkrótce zwolnieni, bo to jest Reich.
– A ja jestem z Zakopanego – czy też będę zwolniony? – zapytał chorąży Chrobak z 1 p.a.c.
– Oczywiście, Zakopane to przecież Austria!
Z przyczep posypały się okrzyki pod adresem tłumacza: „Świnia! Zdrajca!” Ten przybladł, oficer uśmiechnął się. Pięć lat później w śledztwie w NKWD tłumaczono mi, że Wilno to Litwa, Lwów to Ukraina, a Łomża Białoruś. Zaiste mało dla nas miejsca pozostawało.
Po raz pierwszy nas policzono i wprowadzono do więzienia, zbudowanego obok koszar na krańcu miasta, dalej leżały już otwarte pola. Więzienie okolone było potężnym murowanym parkanem, a na jego czterech rogach stały wieże strażnicze. W celach przeznaczonych na dwunastu polokowano nas po dwudziestu czterech, na słomie na podłodze. Było już ciemno, poukładaliśmy się niezwłocznie do snu. Od rana zaczęliśmy się urządzać, bowiem zapowiadało się na kilkudniowy pobyt; szczęśliwie kanalizacja była czynna, przyszli też fryzjerzy z miasta. Komendantem obozu był oberleutnant Busch, dał się nam poznać jako człowiek od najlepszej strony. Własnym komendantem – starostą obraliśmy rtm. Rozwadowskiego z 2–go pułku szwoleżerów: taktownego, rozsądnego i ambitnego oficera, który znał dobrze język niemiecki i francuski.
Od świtu do zmroku cele były otwarte i mieliśmy kompletną swobodę poruszania się w obrębie murów. W tym czasie mieli możność odwiedzania nas ludzie z zewnątrz, i przychodzili handlarze z żywnością i bielizną, zjeżdżali się liczni poszukujący krewnych i znajomych, ruch był duży i nawet męczący. Przynosili nam sensacyjne wiadomości polityczne i wojskowe: a to o desancie angielskim w Gdyni, a to o przerwaniu linii Zygfryda; znalazł się taki który za drutami w Kielcach widział jeńców Murzynów z Legii walczącej na Pomorzu. Byliśmy wtedy jeszcze pod wrażeniem potęgi Aliantów i niektórzy uważali, że w tych wspaniałych wiadomościach musi być przecież jakieś źdźbło prawdy.
W mojej celi najstarszymi byli płk. Udziela i kapelan D.O.K. Lublin; prócz naszej paczki z 11 p.u. było kilku oficerów instruktorów ze Szkoły Podchorążych Piechoty w Zambrowie.
W naszej armii polityka nie była tolerowana; teraz jednak gdy zawalił się ustrój, zwłaszcza my z rezerwy popuściliśmy trochę języka, co dawało pewien upust goryczy, która przepełniała nasze serca z powodu tak szybko poniesionej klęski. Padały więc słowa gorzkie a nawet ostre. Każdy z nas miał ponadto swoje życie prywatne i teraz, w bezczynności, osobiste troski o rodziny i warsztaty pracy musiały budzić w nas niepokój i tęsknotę. Chorąży Chrobak, stary Legionista, który w czasie I–szej Wojny Światowej zjadł wiele brukwi w obozie Marmaros–Sziget, teraz przygotowany był na drugą podobną porcję. Opowiadając nam o tamtych przeżyciach bił w stół potężną pięścią jak bochen chleba i co chwila przepraszał kapelana za dosadne epitety. Chorąży Jaworski, także były Legionista, przechodził głód za drutami Szczypiorny. Ci wszyscy, którzy Niemców znali, byli zdania, że wypadnie nam długo czekać na wolność i wiele przecierpieć.
Nie wiem jak przedstawiała się aprowizacja obozu w Pińczowie, bo nie korzystaliśmy z niej zupełnie. Zawarliśmy umowę z trzema kobietami z miasta i te przynosiły nam do naszej celi trzy razy dziennie całkowite wyżywienie. Busch wypuszczał do miasta do dentysty codziennie po kilku oficerów, biorąc słowo jako gwarancję powrotu. Warunki ucieczki z miasta były wtedy całkiem łatwe, z przyjemnością jednak stwierdzam, że powracali wszyscy.
W pierwszych dniach października wysłuchaliśmy z głośnika przemówienia Hitlera, w których zwracał się do Państw Zachodnich z propozycją pokoju. „Po cóż mamy prowadzić dalszą wojnę, czy po to, aby artyleria francuska zniszczyła przygraniczną wieś niemiecką, a lotnictwo niemieckie jakąś osadę francuską? Czy mamy bić się o Gdańsk i o efemerydę Państwa Polskiego, które samo wykazało że nie ma prawa istnieć, rozsypawszy się w 3 tygodnie?” Wiedząc, z jaką łatwością Państwa Zachodnie szły na ustępstwa wobec Niemiec, byliśmy niepewni czy i tym razem nie stanie się podobnie. Kompletna bierność wojsk sojuszniczych i fakt, że tysiące naszych jeńców odsyłano do domów zdawało się potwierdzać te obawy.
Wystarczyło nam dwa dni odpoczynku aby powrócić do sił, w szczupłym obrębie więzienia stawało się coraz ciaśniej, bezczynność poczęła nużyć i budziła się tęsknota za domem i za pracą. Wchodziłem na strażnicę obejmując wzrokiem przyległe pola i wdychając jesienny zapach ziemi.
Któregoś dnia wszedł do mojej celi rtm. Rozwadowski zapytując, czy któryś z nas nie zgłosiłby chęci pracy w polskiej kancelarii obozu. Zaofiarowałem się natychmiast. Biura niemieckie i polskie mieściły się w jednym budynku, współpraca była zgodna. Busch obdarzył naszego starostę kompletnym zaufaniem. Rtm. Rozwadowski przedstawił mnie oberleutnantowi. Kilkadziesiąt metrów dalej na tej samej ulicy stały koszary, w których obecnie trzymano kilka tysięcy naszych szeregowych. Według oświadczenia Buscha panował tam chaos, odjeżdżały małe grupy, żołnierze uprawiali gry hazardowe, zdarzały się bijatyki, pojawiły się wszy i tyfus. Busch wyznaczył mnie komendantem koszar i pokazał mnie miejscowej warcie nakazawszy, abym w każdej porze bez przeszkód był przepuszczany przez bramę. „Jeżeli spotka się Pan Porucznik w koszarach z nieposłuszeństwem czy innymi wybrykami, proszę naszemu wartownikowi wskazać sprawcę, ten będzie natychmiast zastrzelony. Jeżeli Pan tego zażąda” – dodał na zakończenie.
Lubię jasne i zdecydowane stawianie sprawy, poszedłem jednak do koszar z postanowieniem liczenia na własne siły, bez uciekania się do pomocy najeźdźców. Nic dziwnego, że w tym dużym zbiorowisku ludzi pozbawionych dowództwa i w atmosferze tymczasowości rygor i porządek przedstawiał wiele do życzenia. Zarządziłem zbiórkę, podzieliłem tę masę na kompanie, wyznaczyłem rejony zakwaterowania i dowódców spośród starszych sierżantów, polecając im sporządzenie list osobowych. Przemówiłem wreszcie do ich sumienia i poczucia strachu. Była to moja pierwsza i ostatnia czynność, następnego dnia opuściłem bowiem Pińczów, a stało się to tak.
Gdy powróciłem do kancelarii, Busch oświadczył, że codziennie będzie wypuszczał 25 oficerów urodzonych w byłym zaborze pruskim. Z pełnym zaufaniem polecił nam zrobić odpowiednią listę, wierząc, że znajdą się na niej tylko takie osoby; Żydzi byli wykluczeni. Poszedłem do więzienia zrobić spis, sam też musiałem oprzeć się na zaufaniu, bo nikomu dowodów nie sprawdzałem. Było kilku kolegów, którzy nie chcieli skorzystać z przysługującego im prawa w obawie przymusu zostania obywatelami niemieckimi; ja zdecydowałem się wyjechać i ewentualnie zamieszkać w Kongresówce. Rotmistrzowi szczerze przedstawiłem sytuację, iż jestem urodzony w woj. Warszawskim, i tylko ostatni rok mieszkałem w bydgoskim, a w mojej książeczce oficerskiej uwidoczniona była tylko miejscowość urodzenia. Rotmistrz powiedział mi:
– Nic o tym urzędowo wiedzieć nie chcę; niech Pan jedzie.
Siedziałem w kancelarii do późnej nocy wypisując przepustki, również dla szeregowych do różnych rejonów Polski, ołówkiem na kawałkach papieru, Busch podpisywał, pieczątki nie mieliśmy, ich wygląd był mało wiarygodny.
Wyjechałem rano 11 października kolejką do Miechowa. Z pewnym żalem patrzyłem na oddalające się mury więzienia, w których pozostało tylu dobrych przyjaciół i kolegów. Przede mną otwierał się teraz nowy rozdział życia, przeczuwałem, że będzie on trudny i pełen niespodzianek. Gdybym mógł był wtedy przewidzieć co mnie spotka, wybrałbym sobie pobyt w Oflagu.
Archutowski, Tadeusz 33
Baranowski, rtm. 24, 25
Bober, por. 24
Bojanowski, Michał 30, 33, 38
Bonisławski, wachm. 30
Busch, oberleutnant 41
Chrobak, chor. 40, 41
Chrzanowski, ppłk. 4
Cieśliński, podch. 13
Czarnecki, rtm. 27
Czyżewski 24
Dackiewicz, doktor. 33
Dąbski 3, 4, 8
Dmochowski, rtm. 26, 28
Dobrowolski, rtm. 27, 29
Domańscy 33
Domańscy, rtm. 24
Domański, rtm. 33
Dresler 14
Dunikowski, ppor. 28
Dzianet, ppor. rez. 28
Emich, rtm. 3
Fagin 19
Filipowicz, płk 40
Filipowicz. płk 35
Gadomski, kpr. 8, 11, 16, 25
Gawlina, biskup 1
Glazer, rtm. 35
Głogowski, Piotr, płk 35
Głuchowski, gen. 1
Głybowicz, Jerzy, por. 3, 6, 7, 9, 10, 11
Godlewski, rtm. 6, 10, 13
Ike–Dunikowski, Antoni, ppor. rez. 27
Inis, rtm. 39
Ipochorski – Lenkiewicz, mjr 14
Jagnieża, wachm. 30, 32
Jaksa Bąkowski 32
Jaworski, chor. 41
Jurek, ppor. 18, 22
Jurkowski, rtm. 24, 26, 27, 28, 29, 32
Kaczorek 40
Kalinowski, ppor. 33
Karcz, płk 32
Katafiasz, ppor. 27, 28
Kąkol, por. 24
Klepacz, płk. 2
Kleszczyński, mjr 40
Kłos, kpr. 11
Kocięcki, podch. 30
Kossakowski, ppor. 33
Krummel, rtm. 30, 34, 40
Krzemień, ppor. 13
Kucharski, mjr 22
Kwiatkowski, por. 33
Laskowski 14
Loga, podch. rez. 24, 28
Maciejewski 34
Maciejewski, Jan, rtm. 36, 39
Malecki, mjr 7, 10, 13, 21
Mastalerz, płk. 4, 9, 10
Mazgajski, chor. 30, 31, 33
Mączewski, płk 1, 34, 36
Mączewski, płk. 30, 31
Mączewski. płk 35
Michalski, podch. 15
Mierzejewski, por. 21
Minkiewicz, plut. 23, 25
Mlicki 6, 10
Mlicki, ppor 4
Mrowiński, rtm. 27
Nachtlik, plut. 8
Ossowski 6, 8, 13
Ossowski, Andrzej 4
Piekarski, gen. 35
Piórkowski, por 33
Płochowski, Wojciech, mjr 36
Próchnicki, rtm. 2
Przyradzki 28, 30
Przyradzki, mjr 27
Raczyński, rtm. 8
Rodziewicz, mjr 1
Róg 36
Rózka, por. 33
Sadowski, płk 18
Staniszewski, płk 35
Stecki, rtm. 39
Szalewicza, rtm. 34
Szulczewski, por 33
Szwarcenberg, rtm.. 37
Śniegocki, mjr 33, 34
Świdliński 27, 29
Świdliński, ppor. rez. 27
Świedliński, por. 32
Świeściak, rtm. 9, 10
Świtalski, płk 21
Tarnowski, Jan, rtm. 32
Tokarski, podch. 19
Topolewski, kpr. 5, 8
Tralewski, Michał 3
Udziela, płk 41
Ujazdowski, Stanisław, ppor. rez. 29, 33
Unrug 10
Unrug, ppor. 4
Uranowicz 13
Uranowicz, ppor. 6, 13
Walentyn, ppor. 21
Wania, płk 27, 29, 32, 35
Wichliński, ppor. 4
Wieczorkiewicz, Bogdan, mjr 30
Wieczorkiewicz, mjr 33, 34, 36
Wróblewski, ppor. 30
Zgłębicki, ppłk. 21
Zienkiewicz 13
Żytyński, podch. 30
- Blog
- Zaloguj się albo zarejestruj aby dodać komentarz
- 1839 odsłon
Komentarze
Jak można ocenić tak nisko
16 Września, 2014 - 21:28
losy bohatera walk o wolność Polski?.
Z mojej strony bezapelacyjna ocena 5.
Na marginesie, mój Ojciec stracił we wrześniu-1939 dwóch braci.
Pozdrawiam autora.
"Armia baranów, której przewodzi lew, jest silniejsza od armii lwów prowadzonej przez barana."