Walka Westerplatte, Sprawa M u z e u m
ZAMIAST WSTĘPU.
" 75 mm Armata wz. 02, identyczna z tą jaka była na Westerplatte i której nie ma żadne muzeum w Polsce, jak na „replikę” zbudowaną w 1917 r., całkiem nieźle się trzyma i mamy nadzieję, że tak jak przetrwała cztery wojny, tak wytrwa jeszcze trochę w oczekiwaniu na dach nad głową w postaci Muzeum Westerplatte."
Westerplatte 1 września 1939, część 1Ku chwale Bohaterskich Obrońców Westerplatte w 72 rocznicę niemieckiej napaści na Polskę,
fragment rozdziału 1 września" z mojej książki "Westerplatte 1939. Prawdziwa historia"
dotyczący sytuacji na Westerplatte od około godz. 0100 do momentu opuszczenia placówki "Prom"
dowodzonej przez chorążego Gryczmana,
gdzie toczyła się walka, która rozstrzygnęła o dalszej obronie Westerplatte.
Uwaga: Fragment rozdziału cytuję bez korekty i niektórych przypisów (taką wersję akurat mam pod ręką). Tekst nieco różni od tego który jest w książce, inne są numery przypisów, jest więcej informacji, cytowanych dokumentów, no i przede wszystkim unikatowych archiwalnych zdjęć.
1 września
piątek
wschód słońca 0545 – zachód 1926
(...)
Około godz. 0100 do Wartowni Nr 1 przyszedł dowódca patrolu plut. Józef Bieniasz. „Chłopcy uważajcie, bo to dziś 1 września, a Hitler lubi nieparzyste dni”. Zapisał swoje uwagi w księdze wartowniczej i poszedł dalej sprawdzać warty oraz posterunki[1].
W koszarach w sali żołnierskiej nie wszyscy spali. Część żołnierzy pisała do rodzin i bliskich, ale mieli małą nadzieję, czy te listy dotrą do adresatów[2].
Kompania szturmowa zakończyła wyokrętowanie ze „Schleswig-Holsteina” o godz. 0145[3]. Do godz. 0400 miała zająć pozycję wyjściową do ataku na polską Składnicę na między odcinkiem muru z bramą kolejową a Mewim Szańcem[4]. Trzy plutony cicho przemknęły przez zarośla przy twierdzy Wisłoujście, przebiegły przez port żeglarski, na tle ciemnego nieba zarysowały się kontury murów Mewiego Szańca. Do murów Składnicy zostało 400 metrów[5]. Teraz muszą poczekać na pierwsze salwy pancernika. „Westerplatte to drobiazg, chłopcy. Niewielu tam broni” – zagrzewał do walki swoich podkomendnych por. Wilhelm Henningsen[6] „Przejdziecie przez Westerplatte spacerkiem“ - zapamiętał z tamtych chwil żołnierz Kompanii Szturmowej, Helmut Schauer[7].
W tym czasie „Schleswig-Holstein” zrzucił cumy, pozostał przycumowany tylko do dwóch dalb[8] i podał wybraną cumę rufową holownikowi „Danzig”[9].
Chorąży Jan Gryczman po rozmowie z mjr. Sucharskim wrócił na „Prom”. Tam żołnierze czuwali na stanowiskach. „Broń naładowana, w każdej chwili gotowa do otwarcia ognia” – wspomina Gryczman. Po dokonaniu kontroli na „Promie” Gryczman poszedł odpocząć w szałasie zbudowanym koło „Promu”. Nie dane mu jednak było wypocząć, bo nagle usłyszał, że wartownik kogoś zatrzymuje. Był to mjr Sucharski. Gryczman wyszedł mu na spotkanie i zameldował o stanie gotowości bojowej placówki „Prom”. Chorąży poinformował komendanta Składnicy o dokonanych spostrzeżeniach: zamianie schupowców na uzbrojonych żołnierzy, motorówkach na kanale, ewakuacji ludności, kursujących tramwajach w środku nocy. Sucharski jakby z pewnym niedowierzaniem zapytał go, czy on sam to wszystko stwierdził! Po potwierdzeniu przez Gryczmana, Sucharski bardzo zdenerwowany powiedział: „Gryczman, ja na pana liczyłem, jak na starego żołnierza. Miałem ochotę pozostawić pana w stałej załodze, a pan mi rozsiewa nieprawdopodobne wiadomości. To może ujemnie wpłynąć na dyscyplinę żołnierzy” (!). Czyżby Sucharski zamierzał usunąć z załogi Składnicy instruktora wojskowego, jednego z najbardziej doświadczonych żołnierzy, weterana I w.ś.?! Sucharski miał powiedzieć jeszcze więcej gorzkich słów pod adresem Gryczmana, gdy nagle w trakcie rozmowy usłyszano zbliżający się za murem patrol niemiecki. Sucharski przerwał rozmowę, wszedł na schodki punktu obserwacyjnego i sam stwierdził, że to nie idzie patrol gdańskiej policji, tylko patrol złożony z niemieckich żołnierzy. Major zszedł ze schodów, chwilę pomyślał i bardziej do siebie, niż do Gryczmana powiedział: „Widocznie nie wierzą schupowcom i obsadzili wartownię rezerwami policji”. W tym momencie usłyszeli jak gdzieś daleko jedzie coś ciężkiego po szosie, słychać było zgrzyty i piski[10]. Była godzina 0200 1 września 1939 r[11].
Hałasy słyszane przez Sucharskiego i Gryczmana być może były niczym innym jak odgłosami tramwajów, które wyjechały z zajezdni w Nowym Porcie, aby mogła się nimi ewakuować do Gdańska część mieszkańców tej dzielnicy z miejsc zagrożonych działaniami wojennymi. „Martwa, złowroga cisza panowała w porcie, a w Nowym Porcie słychać było brzęk tramwajów, które o tej porze zwykle już nie jeździły. (Była godz. 2.00 w nocy)”[12].
Około godz. 0245 do podoficera służbowego plut. Józefa Łopatniuka zadzwonił mjr Sucharski pytając co słychać. Łopatniuk zameldował, że u niego wszystko w porządku[13].
O godzinie 0400 na „Schleswig-Holsteinie” nastąpiła zmiana wachty bojowej. Z pokładu pancernika nie stwierdzono niczego szczególnego na Westerplatte. Z wolna zaczęło szarzeć, świecący w pełni księżyc zaczął blednąć. Świt rozpoczął się o godz. 0413[14]. Wieje lekka bryza od z północnego zachodu o sile 1ºB, na niebie pojawiły się pojedyncze chmury. Z plutonu karabinów maszynowych ppor. mar. Hartwiga nadano meldunek na pancernik o zajęciu stanowisk bojowych. Stanowisko lewe dowodzone przez pochodzącego z Alzacji bosmana Boudiera z jednym s.MG.08 i jednym MG-34 znajdowało się w spichlerzu „Anker” (spichlerz biały)[15]. Stanowisko środkowe znajdowało się w budynku chłodni (z rusztowaniami przy zewnętrznych ścianach) niedaleko miejsca, gdzie 25 sierpnia zacumował „Schleswig-Holstein”, również z jednym s.MG.08 i jednym MG-34. Tu znajdował się dowódca plutonu, ppor. mar. Hartwig wraz z radiostacją. W spichlerzu „Prowe” (spichlerz czerwony) znajdowało się stanowisko prawe dowodzone przez mata Seemanna z dwoma MG-34[16].
Pół godziny wcześniej odpoczywający chor. Gryczman i plut. Władysław Baran zostali obudzeni przez żołnierzy, by zmienili ludzi czuwających przy broni. Zaczynało świtać, lekka mgła unosiła się nad Kanałem Portowym i nad laskiem za murem koło bramy kolejowej. Gryczman z Baranem umówili się, że przed udaniem się do koszar po ściągnięciu broni ze stanowisk, część obsady zostanie na „Promie” i wykona jeden kozioł hiszpański do zamknięcia ścieżki prowadzącej do „Promu” od strony muru. O godzinie 0410 przyszedł z rontem chor. Edward Szewczuk, który zawiadomił Gryczmana, że wszystko jest w porządku. W tym samym czasie plut. Baran odebrał telefon od podoficera służbowego plut. Łopatniuka, który wydał rozkaz ściągnięcia żołnierzy z placówki i udania się do koszar (placówki zwyczajowo ściągano o świcie)[17]. Gryczman wydał więc komendę dla części żołnierzy do ściągnięcia broni ze stanowisk, pozostali mieli wykonać kozła hiszpańskiego. Niespodziewanie padł strzał z lasku za murem. Było to duże zaskoczenie, podoficerowi stanęli jak wryci. Była godzina 0430[18]...
Ustawione w linii plutony Kompanii Szturmowej zajęły swoje pozycje wyjściowe niedaleko Mewiego Szańca przed godziną 0400. Od tej godziny co 15 minut por. Henningsen miał meldować na pancernik przez radiostację desantową o aktualnej sytuacji. Bez problemu nawiązano łączność o godzinie 0400 i 0415. Jednak w piętnaście minut później radiostacja zawiodła. Nie było czasu zwlekać i sprawdzać co się stało ze sprzętem. Brak łączności z kompanią mógł spowodować, że na mostku pancernika wyciągniętoby niewłaściwe wnioski i np. przedwcześnie otwarto by ogień w kierunku Westerplatte! Stojący obok dowódcy por. Henningsena por. Dietrich Rauch[19] z 1. plutonu Kompanii Szturmowej, zgodnie z ustaloną wcześniej procedurą postępowania w takich przypadkach, wyciągnął pistolet z kabury i oddał w powietrze jeden strzał... [20]
Słysząc huk wystrzału chorąży Gryczman wydał rozkaz „na stanowiska” i natychmiast połączył się z mjr. Sucharskim, aby zameldować mu o strzale, oraz że ponownie obsadził placówkę „Prom”[21]. W odpowiedzi usłyszał, że ma jedynie „obserwować”. Po kilku minutach, gdy więcej strzałów nie usłyszano Gryczman wysłał plut. Barana do obejścia wzdłuż muru posterunków, które mogły coś powiedzieć na temat strzału. Jednak plutonowemu Baranowi każdy z wartowników meldował inne spostrzeżenia. Przy bramie kolejowej na posterunku nr 2 gdzie czuwał leg. Stefan Misztalski, Baran zawrócił na swoje stanowisko udając się tą samą drogą. Korzystając z przenośnych drewnianych schodków przystawionych w kilku miejscach przy murze, plut. Baran dokonał obserwacji terenu poza Składnicą. Nic szczególnego jednak nie zauważył. Widok na Kanał Portowy miał zasłonięty przez lasek, jak i drewniane zabudowania warsztatów portowych. Nie mógł więc widzieć manewrującego „Schleswig-Holsteina”. W tym samym czasie na „Prom” zadzwonił oficer dyżurny i rozkazał ściągnąć placówkę do koszar (Sucharski dopominał się o wykonanie rozkazu?). Chorąży ponownie zaczął ściągać broń ze stanowisk, a część swoich żołnierzy skierował do pracy przy dokończeniu budowy umocnień. Broń została zdjęta ze stanowisk, które zaraz dokładnie zamaskowano[22].
Kapral Stanisław Trela pełniący od godz. 1600 poprzedniego dnia funkcję rozprowadzającego wartę i zastępcy dowódcy warty nr 1 spał w Wartowni Nr 1[23]. Nagle, jak opisuje w swoje relacji, około kwadransa po godzinie 0400 usłyszał strzał z karabinu[24]. Wybiegł przed wartownię do żołnierza, który stał na posterunku alarmowym przed wartownią. Od niego dowiedział się, że strzał padł gdzieś w okolicy „ślepej bramy”, w lesie za murem. Kapral pobiegł w kierunku „ślepej bramy”, ale nic więcej nie usłyszał ani nie zobaczył. Pobiegł z powrotem, obudził dowódcę Wartowni Nr 1, plut. Piotra Budera i zameldował mu o strzale za murem. Buder kazał wzmocnić czujność.
Zbliżał się czas na zmianę warty, która miała nastąpić o godz. 0500. Czas na rozprowadzenie warty, od wyjścia z wartowni do jej powrotu, wynosił około 30 minut, dlatego był to właściwy moment na rozpoczęcie zmiany. Kapral Trela po uzgodnieniu z plut. Buderem przystąpił do rozprowadzania wartowników, jednocześnie prowadząc baczną obserwację otoczenia ze względu na strzał, który padł kilkanaście minut wcześniej. Tym razem wybrał inną drogę na rozprowadzenie warty tj. zamiast skierować się na posterunek nr 1 koło bramy głównej, a potem nr 2 koło bramy kolejowej, udał się od razu pod bramę kolejową ponieważ według otrzymanych informacji strzał miał paść w lasku za murem między bramą kolejową a „ślepą bramą”. Kapral Trela patrząc przez zasieki w miejscu, gdzie koło stacji kończył się ceglany mur, dokonał obserwacji terenu leżącego poza Składnicą. Nagle, w odległości około 500 metrów zobaczył grupę ludzi leżących na plaży![25] Było to bardzo podejrzane. Z relacji Treli nie wiadomo, czy później zdążył o tym zameldować.
Niespodziewany pojedynczy strzał w lasku za murem zaostrzył czujność żołnierzy na placówce „Wał”. Jak wspomina kpr. Edmund Szamlewski: „wystrzały z pistoletu nie były na Westerplatte zjawiskiem powszednim” [26].
W Wartowni Nr 4, jej dowódca kpr. Władysław Goryl widział kilka godzin wcześniej jak port gdański opuściły wszystkie statki. Utwierdziło go to jeszcze bardziej w przekonaniu, że wojna niebawem się zacznie. Z wypowiedzi mjr. Sucharskiego wynika, że on takiego przekonania nie nabrał po otrzymaniu meldunków o opuszczających port gdański statkach. Dlaczego?
Plutonowy Bieniasz, pełniący funkcję dowódcy rontu, kontrolując Wartownię Nr 4 miał takie samo zdanie jak kpr. Goryl. Także według niego Niemcy mieli uderzyć o świcie. Około godziny 0415 usłyszano pojedynczy wystrzał[27].
Strzał był też słyszany w Wartowni Nr 2. Czuwający w środku jej dowódca kpr. Bronisław Grudziński udał się na posterunek nr 1 przy bramie głównej oddalony od Wartowni Nr 2 o 320 metrów. Tam stojący na warcie kpr. Piotr Barański melduje, że strzał padł z kierunku bramy kolejowej. Potwierdza to strz. Cichowski[28]. Grudziński zatrzymał się przy nim i korzystając ze schodków przy murze dokonał obserwacji terenu poza Składnicą, jak i w Nowym Porcie. Nagle zauważył jak po drugiej stronie Kanału Portowego wyskoczył zza budynku niemiecki żołnierz i zniknął za zabudowaniami. Nie minęło kilka sekund a tą samą drogą przebiegło kilku kolejnych niemieckich żołnierzy pchając „działo polowe”![29] Kapral Grudziński natychmiast zameldował o spostrzeżeniu mjr. Sucharskiemu. Z relacji żołnierzy wynika, że i ten meldunek nie spowodował ze strony Sucharskiego reakcji mogącej wpłynąć na przygotowanie Składnicy do odparcia niemieckiego ataku, który według nacierających meldunków z terenu, mógł nastąpić w każdej chwili! Grudziński zastanawiał się, czemu Niemcy o świcie przetaczali działko. Błędnie uznał, że mogło to być spowodowane zamiarem ataku w nocy i z rezygnacją z tego planu nad ranem[30].
Na wieży kościoła ewangelickiego w Nowym Porcie zegar wybił godzinę 0430. Na pancerniku „Schleswig-Holstein” podano komendę do wszystkich stanowisk: ALARM! Dzwonki alarmowe pod pokładem okrętu ryczą jak oszalałe, wszystkie zewnętrze światła wygaszone, komendy na pokładzie wydaje się niemal szeptem. Komandor Kleikamp wysyła radiodepeszę do sztabu Grupy Eberhardta: „Następuje przygotowanie do ataku na Westerplatte”[31].
Holownik „Danzig” uwija się przy rufie pancernika, by ustawić go w dogodnej pozycji do ostrzału. Wyczuwa się coraz większe zdenerwowanie – zbliża się wyznaczona przez Hitlera godzina ataku, a okręt nie jest jeszcze na pozycji! Pancernik jest na kursie 34,5º, czyli nadal mocno skręcony w prawo w Kanale Portowym. „Danzig” nie ma możliwości przejąć cum dziobowych i ustawić „Schleswig-Holsteina” na właściwy kurs. O godzinie 0435 bezszelestnie wybrano ostatnie cumy łączące okręt z dalbami, środkowej maszynowni wydano komendę „cała naprzód”, a maszynowni lewej burty „cała wstecz”. Pracujące pełną parą śruby spowodowały, że pancernik oparł się rufą o dalby i obrócił się o około 15º na lewą burtę. Tym samym, otoczony kłębami gęstego dymu z kominów, znalazł się wreszcie na kursie bojowym...
Kapral Trela spod bramy kolejowej udał się do „ślepej bramy”, by zabrać stamtąd żołnierza, który spędził tam całą noc na podsłuchu. Wracając do Wartowni Nr 1 spotkał kpr. Andrzeja Kowalczyka, który nie był specjalnie rozmowny. Na pożegnanie powiedział tylko: „Idź Staszek, my tu jesteśmy wszyscy gotowi”. Trelę zdziwiło dziwne zachowanie Kowalczyka. Podejrzewał, że Kowalczyk wie coś więcej o tym, co się dzieje za murem, ale nie ciągnął go już za język. Nieopodal leżącej za tuż za murem wartowni Schupo, koło bramy głównej, Trela usłyszał rozmowy prowadzone po niemiecku. Zauważył też, że stojąca obok wartowni Schupo drewniana szopa ma otwarte drzwiczki od strychu, co wcześniej nigdy się nie zdarzyło. Stojący na warcie przy bramie głównej kpr. Bolesław Więckowicz spytał się Treli, czy może już zdjąć metalową szynę z bramy głównej. Ponieważ można było to zrobić dopiero o godzinie 0600 kpr. Trela nie wyraził zgody. Korzystając z drewnianych schodków rozejrzał się po terenie za murem. Kanał portowy był pusty, ale jego uwagę zwrócił „Schleswig-Holstein” z kłębami gęstego dymu wychodzącymi z komina...[32]
Na placówce „Łazienki” także zauważono, że port stał się pusty. Wzbudziło to pewien niepokój wśród żołnierzy, choć tłumaczono sobie to naiwnie, że w ten sposób oczyszczono drogę wyjścia przez Kanał Portowy dla pancernika, który udawał się w drogę powrotną do Niemiec. Posterunki (czujki) były zmieniane systematycznie (nie byli tylko zmieniani żołnierze na tzw. Podsłuchach). Pozwalało to na zmianę wypoczywać części obsady placówki, która spała na podłodze schronu amunicyjnego nr 19. Tam też zainstalowano telefon polowy utrzymując łączność z Wartownią Nr 4. Obok na wale ochraniającym schron-magazyn znajdowało się główne stanowisko placówki z polem ostrzału na Basen Amunicyjny.
O poranku, jak wspomina kpr. Henryk Chrul[33], a więc tuż po godzinie czwartej, na placówkę „Łazienki” dotarła wiadomość z sąsiednich wartowni, że „pancernik będzie holowany do wylotu kanału”[34]! Obok wcześniej cytowanej, niepublikowanej wcześniej relacji kpr. Treli, to dowód na to, że Polacy zauważyli jednak, że „Schleswig-Holstein” wykonuje manewry przy pomocy holownika w Kanale Portowym zbliżając się do Westerplatte. Skoro meldowano o tym z wartowni na placówki to należy przypuszczać, że niemal na pewno meldowano też o tym do koszar. Jednakże Sucharski nie wyciągnął lub nie chciał wyciągnąć z tych informacji żadnych wniosków. Nie ogłoszono alarmu bojowego, nie wytoczono armaty i działek z koszar, nie obsadzono placówek...
Sytuację na pokładzie Schleswig-Holsteina w tych ostatnich minutach pokoju opisał nieznany z nazwiska kadet wchodzący w skład załogi pancernika „Schleswig-Holstein”:
„Już długo siedzieliśmy w stacji pogotowia bojowego i z napiętymi nerwami czekaliśmy na rozkaz do uderzenia. Czas ataku znaliśmy wszyscy i właśnie dlatego te ostatnie minuty niosły ze sobą stan najwyższego napięcia. Wprowadzono „zaostrzony stan alarmowy”, zaś krótko potem padł rozkaz „zamknąć wszystkie grodzie”[35].
Środkową maszyną „pół naprzód” „Schleswig-Holstein” idzie na kurs na pozycję do otwarcia ognia. Oficer nawigacyjny kmdr. ppor. Ernst Gruber, podoficer przekazujący komendy ze słuchawkami na uszach, sternik i dowódca kmdr Gustav Kleikamp są na prawym skrzydle pomostu bojowego[36]. Dowódca okrętu milczy, wpatruje się w rozjaśnione świtem nieprzenikniony gąszcz drzew na półwyspie Westerplatte skrywający polską Wojskową Składnicę Tranzytową. Z pomostu bojowego idą rozkazy, komendy i polecenia. Jest godzina 0443 – kmdr Kleikamp podaje komendę do wszystkich stanowisk:
„OKRĘT IDZIE DO ATAKU PRZECIWKO WESTERPLATTE”!
Nawigator sprawdza jeszcze pozycję bojową w Kanale Portowym, wszystko musi być precyzyjnie wykonane!
„Ze słuchawkami na uszach znajduję się w artyleryjskiej stacji łączności na śródokręciu i oczekuję konkretnych rozkazów. Na pokładzie cisza, słychać jedynie szum i pomrukiwanie maszyn oraz równomierne szmery taśmociągu amunicyjnego. Obok mnie siedzi kapitan inżynier Schwarz, mat maszynowy Eustachi i trzech innych marynarzy z personelu technicznego. Nie pada ani jedno słowo, wszyscy czekają na to, co się wydarzy. Raz po raz przekazuję rozkazy i meldunki. Spoglądam na zegarek – jeszcze tylko minuta”[37].
Manewry w Kanale Portowym opóźniają otwarcie ognia. Minęła już wyznaczona w rozkazie godzina ataku – 0445.
Jest godzina 0447 – kmdr Kleikamp podaje I oficerowi artylerii, kmdr. por. Guido Zaubzerowi historyczną komendę: „Zezwalam otworzyć ogień!”[38]. Dwa pierwsze pociski[39] mkną dźwigiem amunicyjnym z komór amunicyjnych do dział wieży „Anton”... [40]
Pierwsze salwy dział 280 mm pancernika swoim podmuchem rozsypały domy, które znajdowały się w Nowym Porcie tuż przy nabrzeżu koło Zakrętu Pięciu Gwizdków[41]. Jest bardzo prawdopodobne, że te same podmuchy poważnie uszkodziły wartownię Schupo koło bramy głównej Składnicy[42]. Po pierwszych strzałach pancernika ogień otworzyły karabiny maszynowe ppor. mar. Hartwiga[43].
Godzina. 0448. Kmdr. por. Zaubzer podaje komendę: „Wieża „Anton”... OGNIA!”
„Okręt zadrżał – hałas i grzmot – pierwszy pocisk opuścił lufę w kierunku Westerplatte. Rozpoczęła się wojna”[44].
W chwilę później drugi pocisk kalibru 280 mm o wadze 330 kilogramów opuścił z grzmotem wystrzału potężną lufę i pomknął w kierunku Westerplatte. Huk wystrzału i wybuchu pierwszej salwy zlał się w jeden potężny grom, który przetoczył się po Westerplatte.
Plut. Baran wspiął się na drewniane schodki przy murze przy prawym skrzydle placówki „Prom”. Nie doszedł do ostatniego schodka, gdy potężny wybuch wyrzucił go łukiem na zasieki znajdujące się na przedpolu „Promu”. Ogłuszony i całkowicie zdezorientowany wrócił na „Prom”. Jak wspomina, nie wie czy w tym stanie potrafiłby się sam opanować i rozpocząć ostrzał niewidocznego jeszcze z placówki wroga. Szczęśliwie pod nieobecność por. Pająka, placówką dowodził chor. Gryczman, opanowany i doświadczony weteran I w.ś. „Jego przytomna i rozsądna postawa od razu doprowadziła moje roztrzęsione nerwy do ładu. Słowa rozkazu chorążego, wypowiedziane spokojnie jak na paradzie, wywarły piorunujący efekt”[45].
Gryczman w chwili wybuchu pierwszych pocisków pancernika natychmiast wydał swoim żołnierzom rozkaz zajęcia stanowisk bojowych. Zaraz po pierwszej salwie „Schleswig-Holsteina”, do ostrzału Składnicy włączyła się artyleria okrętu kalibru 150 mm oraz ciężkie karabiny maszynowego z pancernika i stanowisk w Nowym Porcie. Prowadzony ogień był bardzo gwałtowny, Niemcy nie spodziewali się, że tak blisko muru jest przygotowany punkt oporu, stąd też strzelali w budynki Składnicy położone dalej. Z tego powodu pociski smugowe przelatujące nad „Promem” wytworzyły coś w rodzaju „baldachimu” jak wspominał chor. Gryczman. Niedoświadczeni młodzi żołnierze przechodzili swój pierwszy chrzest bojowy. Przerażeni silnym ogniem ukryli się w rowach i schronach-ziemiankach „Promu”. Gryczman szybko reagował. Wydał rozkaz Baranowi, by ten zebrał wszystkich ludzi z placówki i skierował ich w zagłębienie znajdujące się w środku „Promu”. Tam pod ogniem karabinów maszynowych spokojnym głosem Gryczman wydał szczegółowy rozkaz wyznaczając ludzi na poszczególne stanowiska. Opanowanie chorążego Gryczmana wpłynęło na postawę jego podkomendnych. „Chłopcy, do broni. To nie poligon, to wojna. Baran, przygotować cekaemy[46] i natychmiast po ustaniu nieprzyjacielskiego ognia zająć stanowiska ogniowe. Z otwarciem ognia czekać na mój wyraźny rozkaz, reszta strzelców za mną” – wydał komendy Gryczman.
Wspomina kpr. Trela:
„Podmuch rzucił nas na ziemię. Ani książki, ani film, ani ja nie opowiem co się wtedy działo i co ja czułem. Nie, nie byłem bohaterem. Nie myślałem wtedy o niczym poza tym, że chcą mnie zabić”[47].
Wystrzał salwy niemieckiego pancernika gwałtownie przebudziły podoficera służbowego plut. Łopatniuka, który drzemał przy centralce telefonicznej w koszarach. Pobiegł do telefonu, by zameldować mjr. Sucharskiemu o sytuacji. Ten miał mu odpowiedzieć słowami: „Tak, słyszę! Zarządzić alarm załogi!”. Plut. Łopatniuk włączył dzwonki alarmowe Składnicy, które słychać było w koszarach i wartowniach[48].
„Zbite, ciemne, brązowoczarne obłoki ciągną na zawietrzną, coraz z chmury prochu przebija błysk wystrzałów, metrowe żółte strugi ognia przeszywają dym, odbijają się w spokojnie płynącej wodzie i oślepiają ludzi na pomoście, którzy w napięciu obserwują przez szkła Zeissa i przyrząd celownicze skutki wystrzałów. Oficer wachtowy odkłada lornetkę i czyni znak do oficera nawigacyjnego: „Takich szybkości w ładowaniu i strzelaniu nigdy dotąd oficer artyleryjski nie osiągnął”. Gdy ciężkie granaty wyrzucają fontanny ziemi i płomienie, wygląda jakby rozpalało się piekło z piorunami i błyskawicami. Cały okręt przypomina górę zionącą ogniem, spowitą w chmury dymu...”[49]
Kapitan Dąbrowski po powrocie z rontu i złożeniu meldunku o swoich spostrzeżeniach mjr. Sucharskiemu, położył się na łóżku wstawionym do gabinetu komendanta i zasnął. Jego czujny sen wychwytywał nawet odgłosy kroków z hallu rontów wychodzących z koszar. Zerwał się błyskawicznie na równe nogi słysząc dwa wybuchy pocisków pancernika na terenie Składnicy. Natychmiast łączy się z chorążym Gryczmanem na placówce „Prom”. Gryczman melduje, że zniszczony został mur. Kapitan wydaje rozkaz otwarcia ognia w przypadku wkroczenia Niemców na teren Składnicy. Dąbrowski zbiega do centrali telefonicznej, aby zameldować Komisariatowi Generalnemu o niemieckim ataku. Jeszcze na schodach słyszy, że placówka „Prom” otworzyła ogień do Niemców. W centrali telefonicznej kpt. Dąbrowski mógł stwierdzić tylko jedno – Niemcy odcięli połączenia z miastem[50].
Wokół placówki „Wał” teren zmienił się w jednej chwili nie do poznania. „Dym, trzask walących się drzew, łamanych gałęzi, spłoszone ptactwo, (...) wszystko to tworzyło widok przerażający. (...) Powstało istne piekło. Nie wiedzieliśmy czy to noc, czy dzień; grad pocisków spadł na nasz teren. Myśleliśmy, że [żywi] z tego na pewno nie wyjdziemy”[51].
Kwadrans wcześniej por. Kręgielski rozpoczął ściąganie placówki „Przystań”. Cała obsada spokojnym krokiem udała się przez las do koszar. Gdy otworzono drzwi i weszli dalej do następnych drzwi wewnętrznych usłyszeli huk. Nie mogąc sprecyzować co wywołało ten hałas, ppor. Kręgielski spytał się kpr. Jana Stradomskiego: „Wystrzał?”. Ten również nie był pewien, odpowiedział: „Nie panie poruczniku, to drzwi uderzyły”. W tym momencie na Składnicę poleciały pociski z karabinów maszynowych ze stanowisk w Nowym Porcie. Kręgielski wydał komendę: „Biegiem na stanowiska!”. Żołnierze pod silnym ostrzałem biegli na placówkę „Przystań”. Pociski smugowe i wybuchy pocisków potęgowały efekt. Dowódca „Przystani” nie oglądał się za siebie i był pewien, że za nim i biegnącym obok kpr. Stradomskim biegnie cała obsada. Na miejsce dotarli cali, ale jak się okazało tylko z czterema żołnierzami! Porucznik wydał Stradomskiemu rozkaz zajęcia stanowisk na placówce, a sam biegiem wrócił tą samą drogą. Kilkadziesiąt metrów dalej zobaczył pozostałych ośmiu żołnierzy, przygwożdżonych do ziemi ogniem broni maszynowej lub pochowanych za konarami drzew. Nie zważając na przelatujące koło niego pociski, Kręgielski poderwał swoich żołnierzy i po chwili „Przystań” była obsadzona swoim pełnym stanem[52].
Dowódca działonów moździerzy, plut. Bieniasz przez sen usłyszał wpierw jeden, a później drugi wybuch[53]. Nie wybudziły go całkowicie ze snu. Dopiero gdy pociski z niemieckich cekaemów zaczęły tłuc szyby i deszcz szkła posypał się na niego, szybko oprzytomniał, chwycił podziurawioną już pociskami maskę przeciwgazową i wybiegł na korytarz. W drodze na klatkę schodową minął otwarte drzwi od łazienki, gdzie z przestrzelonych pociskami rur tryskała woda zalewając korytarz, w izbie lekarskiej pociski tłukły butelki z lekarstwami. Bieniasz zbiegł do hallu, gdzie kpr. Michał Gonsawski czekał już z lufami, trójnogami moździerzy, przyrządami celowniczymi (płyty oporowe były już na stanowiskach) i obsługą. Wydał rozkaz zajęcia stanowisk dla działonów pierwszego i drugiego przy koszarach przy ścianie jadalni, gdzie miał swoje stanowisko dowodzenia i dla działonu trzeciego i czwartego przy garażach. Wszystkie działony rozpoczęły wkręcanie zapalników do pocisków (tzw. ostrzenie granatów). Stojąc przy pierwszym i drugim działonie plut. Bieniasz mógł też obserwować trzeci i czwarty działon, który pociski wyjmował ze skrzyń umieszczonych wcześniej w garażu. Dwa pierwsze działony pobierały pociski przez okna jadalni koszar. Polecenie do otwarcia ognia miał mu podać przez okno kpt. Dąbrowski. Bieniasz przygotował wszystkie dane do otwarcia ognia i czekał na komendę[54].
„Kuba” Dąbrowski pożegnał się z por. Pająkiem, który wraz uzupełnieniem obsady placówki „Prom” pobiegł na swoje stanowisko bojowe przejąć dowodzenie od chor. Gryczmana. Inne uzupełnienia również przez rusznikarnię wybiegają z koszar na swoje stanowiska[55].
Kiedy rozległ się pierwszy huk wystrzałów pancernika, niemieckie pociski z karabinów maszynowych zaczęły tłuc szyby w Wartowni Nr 2. Dowódca wartowni kpr. Grudziński natychmiast wydał rozkaz obsłudze cekaemów zejścia do kabiny bojowej i przygotowania broni. Do kabiny bojowej Grudziński z jeszcze jednym żołnierzem do pomocy znieśli centralkę telefoniczną. Następnie kpr. Grudziński otworzył okno, które wychodziło na bramę główną i w specjalnym uchwycie umocował erkaem. Próbował to samo z oknem na przeciwległej ścianie wychodzącym na gospodarstwo „Mikołajewo”. Ale nie chciały się otworzyć. Uderzył w nie drewnianą ławkę, ale spowodowało to jedynie wybicie szyb - kraty pozostały. Kiedy ochłonął, przypomniał sobie, że tego okna nie można otworzyć! Umocował więc w nim erkaem i wrócił się do okna wychodzącego na bramę główną. Tuż obok miał rurę głosową, dzięki której mógł się porozumiewać z kabiną bojową poniżej. Brakowało w wartowni tylko strz. Cichowskiego, wszyscy pozostali byli już na swoich stanowiskach. Zastępca Grudzińskiego, kpr. Władysław Domoń[56] wybił w ścianach dwa kolejne okna strzelnicze, zasłonił je workami z piaskiem oraz przebił wąskie otwory w ścianach służące do obserwacji i prowadzenia ognia. Przygotowania do walki nie trwały dłużej jak dwie minuty. Grudziński zadzwonił do koszar i poinformował mjr. Sucharskiego o gotowości bojowej wartowni i otwarciu ognia.
Kapral Grudziński wstrzymywał jeszcze rozkaz otwarcia ognia z cekaemów. Ogień do stanowisk karabinów maszynowych w Nowym Porcie, także przez strzelnice w południowej ścianie[57] prowadzili kpr. Domoń i kpr. Piotr Barański z erkaemów, a z karabinka Mauser kpr. Julian Dworakowski. Z wartowni obserwowano jak pod ostrzałem wycofywał się ze swojego posterunku, strz. Cichowski.
Z Wartowni Nr 2 zauważono jak pod ostrzałem karabinów maszynowych z kierunku Wartowni Nr 3 biegło 7 żołnierzy mających obsadzić placówkę nad Kanałem Portowym, między Wartownią Nr 2, a placówką „Przystań”. Dowodzeni przez sierż. Władysława Deika szybko zbliżali się do swojej placówki[58].
38-letni sierż. Deik miał stosunkowo długi odcinek do przebycia. Po pierwszych niemieckich strzałach musiał wraz z trzema żołnierzami, 43-letnim sierż. Janem Krzeszewskim, 33-letnim Józefem Malakiem i 38-letnim Michałem Plewakiem dobiec do koszar z kasyna podoficerskiego, gdzie mieli swoje kwatery.
„Biegniemy rozproszeni w tyralierę pod huraganowym ogniem karabinów maszynowych nieprzyjaciela. (...) Odcinek, który przebywamy zbliżając do koszar jest osłonięty lasem” – wspomina sierż. Deik. „Przy koszarach dołączają do nas trzej strzelcy i razem biegniemy w kierunku naszych stanowisk, od celu dzieli nas około 300 m[59] odkrytego pola. Za nim ciągnie się kanał martwej Wisły [Kanał Portowy – przyp. Autora], spichrze zbożowe oraz magazyny przeładunkowe firmy „Prove”[60] i „Anker”. Korzystając z tego, że Niemcy skoncentrowali ogień na odcinku lasu, szybkim biegiem dotarliśmy do stanowiska. W ludziach strat nie mieliśmy. Placówkę (...) objęliśmy o godz. 0455. Dziesięć minut później pod ostrzałem nieprzyjaciela znalazł się kawałek odsłoniętego pola, który mieliśmy już poza sobą”[61].
W Wartowni Nr 2 Domoń po porozumieniu się z Grudzińskim ostrzelał spichlerz po drugiej stronie Kanału Portowego (środkowe stanowisko ppor. mar. Hartwiga w budynku chłodni). Kiedy ogień z karabinów maszynowych z tego stanowiska nieco przycichł, strz. Cichowski wykorzystał to, by dotrzeć do Wartowni Nr 2[62]. Zasapany i zlany potem dotarł do wartowni.
Z pierwszym wystrzałem pancernika obsada placówki „Łazienki” na komendę kpt. Chrula: „Chłopcy, na stanowiska, wojna!” wybiegła ze schronu amunicyjnego nr 19 na swoje stanowisko na wale, do którego mieli kilka metrów. Kpr. Chrul wybiegł jako ostatni sprawdzając czy nikt nie został w schronie-magazynie. Mat Franciszek Bartoszak pobiegł na swoje stanowisko obserwacyjne na wydmie nad morzem[63].
Major Sucharski zbiegł do pomieszczenia radiostacji. Po chwili na Helu odebrano sygnał radiowy z Westerplatte nadany otwartym tekstem (!): „Na pomoc. Jesteśmy napadnięci. Jurand”[64]. Nadany otwartym tekstem radiogram odebrał także radiotelegrafista ORP „Żbik”, st. mar. Zdzisław Piechocki. Tak po latach zapamiętał jego treść: „Pomóżcie, napadnięto nas”[65].
W ciągu około 8 minut „Schleswig-Holstein” wystrzelił 8 pocisków kal. 280 mm i 59 pocisków kal. 150 mm. W kierunku Składnicy wystrzelono też 600 pocisków z MG C/30 zainstalowanych na pancerniku. Ostrzał spowodował zapalanie drewnianych budynków warsztatów portowych Rady Portu i Dróg Wodnych, które leżały na linii strzałów. W niektórych z nich przechowywane było paliwo w beczkach, które co chwila eksplodowały, by po chwili wytwarzać duże ilości gęstego ciemnego dymu..
Efekty ostrzału ocenili żołnierze Kompanii Szturmowej:
„(...) Dla przeprowadzenia nawały artyleryjskiej SX podpłynął za blisko Westerplatte. Wskutek tego najcięższe pociski kalibru 280 mm nie eksplodowały. Cele, do jakich mierzono, znajdowały się w odległości 400 m, podczas gdy należało wystrzeliwać pociski z odległości 600 metrów, aby mogły wybuchnąć[66]. W trakcie naszego natarcia znajdowaliśmy potem w lesie setki pocisków kalibru 280 mm, które nie wybuchły[67]. Wykorzystywaliśmy je przynajmniej dla osłony. Także wiele pocisków kalibru 150 mm wystrzelonych w salwie bocznej, nie wybuchło w celu. Ich kąt padania był zbyt ostry i dlatego pociski odbijały się od ziemi. Niektóre z nich trafiły przynajmniej w drzewa, a odłamki powodowały straty wśród znajdujących się tam strzelców” [68].
Jednym z istotnych powodów braku skuteczności artylerii 280 mm było to, iż amunicja tego kalibru zmagazynowana pod pokładem pancernika miała dokładnie 35 lat! Dla okrętu szkolnego jakim był „Schleswig-Holstein” obowiązywały inne procedury niż dla okrętów bojowych pierwszej linii. Dlatego w jego przypadku zużywano starą amunicję zgromadzoną w arsenałach, na której szkoliły się przyszłe załogi okrętów bojowych.
Na dużą liczbę niewybuchów ciężkiej artylerii pancernika zwrócili z ulgą uwagę także żołnierze 2. Morskiego Pułku Strzelców, których pozycje znalazły się następnego dnia pod ogniem pancernika[69].
Także broń maszynowa na stanowiskach w Nowym Porcie począwszy od Zakrętu Pięciu Gwizdków, aż po Urząd Pilotów koło latarni morskiej, ostrzeliwują Składnicę skupiając się na terenach najbliższych murowi, by wyeliminować potencjalne stanowiska Polaków.
Nagle z pomostu bojowego pancernika zauważono dwa lub trzy wyłomy w murze przez które plutony kompanii szturmowej mogły dostać się na teren Składnicy. Pancernik wstrzymuje ogień, a z pokładu zostają wystrzelone czerwone race sygnałowe. Dla Kompanii Szturmowej to sygnał do ataku na Składnicę!
Relacja mat Heinricha Denkera z Kompanii Szturmowej zawiera sensacyjną informację:
„Na sygnał do ataku czekaliśmy na pozycji bojowej, rozpoczął nasz „Schleswig-Holstein”, walił ze swoich 280 mm dział. Po tym ostrzale wszyscy ruszyli do ataku jak jeden mąż, przecież każdy chciał być pierwszy. Ale przez to jedna z naszych drużyn poszła do ataku jak ślepi, wpakowali się pod ogień pancernika. Nasz dowódca wystrzelił czerwone rakiety. Ogień pancernika stop! Miał być dwugodzinny artyleryjski ostrzał [podkr. autora], a my poszliśmy do przodu po pięciu minutach. Entuzjazm kosztował zabitych i rannych”[70].
Trzy plutony Kompanii Szturmowej ruszyły do natarcia. Na lewym skrzydle znajdował się 2. pluton (2. Schutzenzug), pośrodku pluton saperów (Pionierzug), który nacierał na kierunku głównej linii torów kolejowych i na prawym skrzydle 1. pluton (1. Schutzenzug)[71]. Pluton saperów jeszcze przed rozpoczęciem ostrzału przez „Schleswig-Holstein” przygotował do wysadzenia bramę kolejową. Kiedy wystrzelono z pancernika czerwone race, brama kolejowa została wysadzona.
Cisza po ostrzale pancernika nie trwała długo. Wyczekujący niemieckiego natarcia żołnierze na placówce „Wał” zobaczyli silny wybuch w okolicy budynku stacyjnego. Wybuch był tak potężny, że oddalonym od bramy kolejowej o 170 m żołnierzom „Wału” miały przelatywać nad głową kawałki drewna i cegieł. Kiedy opadł dym spostrzegli, że to nie pociski trafiły w budynek stacji Westerplatte, tylko została wysadzona brama kolejowa i około 20 metrowy odcinek muru[72].
Pod ostrzałem z karabinów maszynowych chorąży Gryczman rozstawiał żołnierzy na stanowiskach „Promu”, improwizując obronę przy uszczuplonej o połowę obsadzie placówki (porucznik Pająk jeszcze nie dotarł z koszar z uzupełnieniem). Gryczman sam roznosił skrzynki z granatami, rozdzielając je między swoich żołnierzy. Od czasu do czasu składał meldunki do koszar o sytuacji. Po przygotowaniu obrony podszedł do plut. Barana i kpr. Jana Zdeba, którzy lekko podenerwowani przygotowywali się do otwarcia ognia. Ściszonym głosem wydawał ostatnie instrukcje: „Teraz uważać. Na waszych cekaemach spoczywa cały ciężar odparcia pierwszego ataku. Strzelanie rozpoczniemy dopiero na mój wyraźny rozkaz. My ich też musimy zaskoczyć...”. Kiedy mówił te słowa, ostrzał niemiecki stopniowo milkł. Kapral Zdeb dostał wtedy postrzał średniego palca lewej ręki, co chwilowo uczyniło go niezdolnym do walki. Wspólnie wyciągnęli z ukrycia cekaemy i zainstalowali je na stanowiskach. Baran wraz z taśmowym rozpoczęli baczną obserwację terenu pierwszej zapory ogniowej, Gryczman i pozostali żołnierze placówki wypatrywali Niemców na przedpolu „Promu”. Nagle z prawego skrzydła placówki przychodzą meldunki: „Panie chorąży, idą... tam na lewo, wzdłuż wybrzeża, jeden, dwóch, cała drużyna, pluton...” [73].
Niemców, którzy wtargnęli do Składnicy bardzo dobrze widzieli żołnierze „Wału” mający niemal na wprost siebie wysadzony mur i bramę kolejową. Najpierw w wyłomie w murze pokazała się drużyna niemieckich żołnierzy. Ich dowódca dał znak ręką i zaraz po tym na teren Składnicy wbiegł pluton saperów Kompanii Szturmowej. Szamlewski powstrzymywał swoich żołnierzy od przedwczesnego otwarcia ognia do Niemców. Ci zaś byli coraz bliżej, jednak w ocenie Szamlewskiego wciąż za daleko. Dowódca „Wału” nie miał wojennego doświadczenia, więc z napięciem, ale i zimną krwią z palcem na języku spustowym swojego karabinu maszynowego wyczekiwał momentu do otwarcia ognia. Leżący obok żołnierze na celowniki swoich karabinków Mauser wybierali niemieckich żołnierzy. Kiedy kpr. Szamlewski spostrzegł, że można rozróżnić twarze poszczególnych żołnierzy wroga, a do tego są już oni niemal na całej szerokości przedpola jego placówki wydał rozkaz otwarcia ognia! Padły pierwsze polskie strzały w obronie Wojskowej Składnicy Tranzytowej na Westerplatte[74].
Siedem dni później por. Walter Schug pisał w raporcie:
„Pluton saperów wysadził bramę kolejową i poszedł w lewo, dostał nagle bardzo silny ogień z odległego o 200 metrów z prawej strony bunkra[75]. Ten pluton przebył ok. 25 metrów i musiał pozostać tam z powodu silnego ognia przeciwnika”[76].
Na pancerniku usłyszano walki przy stacji Westerplatte:
„Słychać było odgłosy gwałtownej strzelaniny na prawym skrzydle Kompanii Szturmowej, która tutaj usiłowała przedrzeć się poprzez wąskie przejście bramy kolejowej”[77].
W willi podoficerskiej st. ogn. Leonard Piotrowski po pierwszych wybuchach pocisków pancernika, przesunął łóżko i otworzył właz do kabiny bojowej Wartowni Nr 3. Tymczasem z koszar pod gradem pocisków przybiegła obsada „Trójki” i natychmiast zeszła do stanowisk bojowych, gdzie zdjęła blaszane zasłony maskujące otwory strzelnicze. Piotrowski wybiegł przed willę od strony bezpiecznej od pocisków z broni maszynowej, czyli od północy. Miał zamiar pobiec do garażu koszar, aby wydać żołnierzom armatę „prawosławną”. Jednak ogień z karabinów maszynowych był tak gęsty, że przez dłuższą chwilę nie mógł się ruszyć. Stojąc przy ścianie słyszał oprócz niemieckich cekaemów z drugiej strony kanału , także polskie karabiny maszynowe od strony stacji kolejowej[78].
W kasynie podoficerskim dowódca placówki „Elektrownia” 40-letni sierż. Michał Gawlicki po pierwszych wybuchach pocisków z niemieckiego okrętu wyskoczył z łóżka i szybko założył mundur. Zniszczył znajdującą się na stole pocztę i zbiegł na parter. Tam w korytarzu pracownik cywilny Karol Szwedowski poprosił go, aby pomógł mu... założyć spodnie, których nie mógł ze zdenerwowania założyć. Gawlicki poradził mu, by położył się na podłodze i dopiero wtedy próbował włożyć spodnie.
Wraz ze zmobilizowanym pracownikiem cywilnym sierż. Janem Ziomkiem, wybiegli z kasyna i z powodu silnego ostrzału także i oni nie mogli dostać się prostą drogą do koszar. Musieli biec za willę oficerską, a potem w kierunku Wartowni Nr 4 i dalej do koszar. Tam w magazynie była przygotowana broń i amunicja dla „Elektrowni”, przy której była już cała pozostała obsada placówki. Bardzo szybko pokonali 200 metrów dzielące koszary od placówki „Elektrownia” i ustawili na stanowisku erkaem wz. 28[79].
Mat Bernard Rygielski o godzinie 0400 udał się do willi oficerskiej do swojego pokoju na piętrze, aby odespać trwającą przez noc służbę rontową. Nie mógł jednak zasnąć, zwłaszcza kiedy kilkanaście minut po czwartej usłyszał strzał. Po wybuchach pierwszych dwóch pocisków pancernika zbiegł natychmiast do kabiny bojowej Wartowni Nr 3, gdzie dowiedział się od plut. Naskręta, że ma objąć dowodzenie nad placówką „Fort”. Rygielski wybiegł jeszcze w trakcie trwania ostrzału z willi podoficerskiej do Wartowni Nr 5. Tam otrzymał jeden rkm wz. 28 Browning i dwóch żołnierzy. Pod deszczem przelatujących i eksplodujących pocisków, skokami, kryjąc się przed odłamkami, dotarli wreszcie do betonowego schronu nad morzem, placówki „Fort”. Rygielski zameldował telefonicznie do koszar, że placówka została obsadzona. Było tuż po godzinie piątej. Dokładnie 400 metrów przed nimi trzech żołnierzy placówki „Wał” walczyło z 2. plutonem Kompanii Szturmowej.
„Wał” strzelał do zaskoczonych niespodziewanym ogniem Niemców. Byli blisko polskich żołnierzy, więc ci nie mieli problemów z dokładnym celowaniem. Szamlewski strzelał krótkimi seriami do kryjących się gdzie popadnie niemieckich żołnierzy. Polacy rzucili jeszcze kilka granatów, które spotęgowały chaos w plutonie nieprzyjaciela. Niemcy byli całkowicie zaskoczeni! To nie tak miało wyglądać! Polacy po takim ostrzale powinni raczej wywiesić białe flagi, a tu zaskoczono ich celnym ogniem karabinu maszynowego już po przejściu zaledwie kilkudziesięciu metrów od wysadzonej bramy kolejowej. Zamieszanie nie trwało długo. Niemieccy żołnierze rozpoznali miejsce, z którego ich ostrzeliwano. Dla kpr. Szamlewskiego, st. leg. Zatorskiego i leg. Pokrzywki Niemcy uzbrojeni w pistolety maszynowe Bergmann MP-28 II sprawiali wrażenie strzelających z karabinów maszynowych. Coraz więcej pocisków zaczęło przelatywać ze świstem tuż nad głowami żołnierzy na „Wale”, część trafiała w ziemię tuż przed nimi. Jeden z nich trafił w wiszące na drzewie gniazdo os, a te zaatakowały leżących na placówce Polaków.
Szamlewski pruł seria za serią, po 3-5 strzałów. Kilkadziesiąt sekund ognia przerwy i amunicyjny podawał mu kolejny magazynek mieszczący 20 nabojów. Wiedział, że jego placówka długo się nie utrzyma, dlatego chciał celnie wystrzelać w stronę wroga jak najwięcej amunicji. Ale też wiedział, że czeka ich jeszcze prawie pół kilometra drogi odwrotu. Musiał zostawić kilka magazynków na „czarną godzinę”[80].
Trzech żołnierzy „Wału” zadało poważne straty nacierającej kompanii, która nie zdążyła rozwinąć szyku i skupiona na otwartym terenie stanowiła bardzo dobry cel. Mimo przewagi wroga doskonale wyszkolonego i wyposażonego w nowoczesną broń, udało się osiągnąć podnoszący na duchu sukces.
Szamlewski zobaczył jak z budynku stacji wybiegł w kierunku Wartowni Nr 1 mężczyzna wymachując rękoma. Ponieważ nie widział, by ktokolwiek wszedł tam po rozpoczęciu niemieckiego ataku, przypuszczał, że mógł to być zawiadowca stacji, st. sierż. Wojciech Najsarek. Nie widział go już więcej[81].
Podpuszczając Niemców blisko siebie, Szamlewski spowodował, że niemiecki pluton wszedł na niewidoczną dla nich pierwszą linię zapory ogniowej. Celny ogień z „Wału”, prowadzony z niewielkiej odległości i z przewyższenia terenu, zmusił Niemców do cofania się w stronę budynku stacji kolejowej. Zaciskający kurczowo uchwyt cekaemu, najpotężniejszej broni piechoty, plutonowy Baran, wpatrywał się skupiony na celowniku swojej broni, oczami zalewanym strugami potu cieknącym spod hełmu. Palec przy języku spustowym drgał z napięcia nerwowego. Wściekły na Gryczmana, że ten nie wydał jeszcze rozkazu otwarcia ognia, widział jak przetrzebiony cofający się niemiecki pluton, zaczął przekraczać na nowo pierwszą linię zapory ogniowej. Gryczman wiedział jednak co robi. Najskuteczniejszy, najbardziej śmiercionośny dla wroga jest ogień boczny karabinów maszynowych. Pamiętano o tym planując zasadzkę ogniową na nieprzyjaciela. Chorąży Gryczman doprowadził do tego, że oddział niemiecki został zamknięty w pułapce i Baran wreszcie doczekał się rozkazu otwarcia ognia! Uniósł szybko palcem język spustowym cekaemu do góry i wypuścił długą serię. Nowoczesny, niezawodny i bardzo skuteczny cekaem wz. 30 w ciągu kilku sekund wypluł kilkadziesiąt pocisków połykając jedną piątą zasilającej go nabojami taśmy parcianej siekąc powietrze śmiercionośnymi pociskami[82]. W chwilę później strzelała cała placówka „Prom”...
Z Raportu Bojowego Kompanii Szturmowej:
„(...) Idący na lewym skrzydle 2. Pluton miał na swojej drodze eksplodujące beczki z benzyną, znajdujące się w zabudowaniach stoczni[83], podciągnął do przodu, bliżej muru i wzdłuż niego nacierał. Pierwsza drużyna tego plutonu przedarła się przez wybite w murze otwory i przy tym manewrze dostała silny ogień karabinów maszynowych ze wszystkich stron. Poległ przy tym dowódca plutonu, starszy sierżant Graf (...), a wraz z nim cała prawa grupa, przez co zerwana została łączność z nimi (...).”[84].
Puszczając długą serię plut. Baran zamknął szczelnie drogę odwrotu niemieckiego plutonu. Niemiecki oddział ugrzązł w zasiekach z drutu kolczastego i w potykaczach. „Los oddziału, zamkniętego z jednej strony moją zaporą ogniową, z drugiej zaś – ogniem kolegi Szamlewskiego, został przesądzony. Podawaliśmy sobie uciekających w popłochu Niemców dosłownie z rąk do rąk, niszcząc do ostatniego celnym ogniem broni maszynowej”[85].
Kapral Kowalczyk ze swoim rkm wz. 28 Browning i st. leg. Zięba z leg. Chrzczanowiczem ostrzeliwali na dalszym przedpolu Niemców z 2. plutonu poruszających się drogą w kierunku bramy głównej. Ostrzał mogli prowadzić jedynie przez miejsca, gdzie ostrzał pancernika dokonał wyłomów w murze. Tylko w tych miejscach widzieli przebiegających niemieckich żołnierzy.
St. strz. Franciszek Dominiak zgodnie ze swoim zadaniem prowadził ogień z erkaemu do stanowiska broni maszynowej, prawdopodobnie znajdującego się w spichlerzu „Anker”. Wg jego relacji po ostrzelaniu niemieckiego stanowiska ogień stamtąd ucichł. Później otworzył ogień do żołnierzy niemieckich nacierających przez wysadzoną bramę kolejową i uszkodzony mur. Z początku, zgodnie z instrukcją strzelecką, oddawał serie po 4-5 strzałów. Jednak kiedy liczba nacierających żołnierzy na przedpolu „Promu” stała się zbyt duża, w odległości 150-180 m od placówki, chor. Gryczman wydał mu rozkaz, aby strzelał całymi seriami, nawet po 20 pocisków, czyli do wyczerpania magazynka.
Niemcy mimo ognia silnego ognia z „Promu” i „Wału” znajdowali się stosunkowo głęboko między tymi dwiema placówkami i część niemieckiego plutonu posuwała się do przodu mimo zadawanych im strat. Gryczman wydał rozkaz st. leg. Dominiakowi, aby ten prowadził ogień ze swojego erkaemu na tor z przygotowanego wcześniej gniazda (stanowiska) najbliższego zapory przeciwczołgowej[86].
„Widziałem, jak grupa Niemców z cekaemem przedostała się aż do zapory przeciwczołgowej i stąd próbowała nas ostrzeliwać. Dałem kilka serii w tym kierunku, w sumie około 60 pocisków. Cekaem pozostał na miejscu, ale nikt z załogi się nie wycofał”[87].
Na pomost bojowy „Schleswig-Holsteina” docierają niepokojące meldunki od Kompanii Szturmowej:
„Posuwam się powoli naprzód przez niski, gęsty las”.
„Silna obrona przez karabiny maszynowe”.
„Pierwsze straty, są ranni”.
„Prawe skrzydło zaległo w otwartym terenie”.
„Środek i lewe skrzydło wdarły się w las na głębokość około 200 m.”[88].
Nieprzyjaciel przywarł do ziemi i prowadził ogień do placówki „Prom” i „Wał”.
„Gdy niemieckie oddziały usiłowały wywalczyć sobie przejście przez bukowy las Westerplatte, ukryte na stanowiskach w podszyciu lasu karabiny maszynowe otworzyły nagle silny ogień. Grupa uderzeniowa nie znała prawie zupełnie terenu. Brak było map tego zagadkowego półwyspu, dlatego natarcie szło prawie na oślep. Natomiast Polacy wyzyskali dosłownie każdy krzak i każde zagłębienie terenu rozbudowując w nich gniazda karabinów maszynowych. Nie wiedząc o tym, żołnierze nasi wpadają pod ogień skrzydłowy (...)”[89].
Ranny w rękę na posterunku nr 1 przy bramie głównej Swistowicz[90] zostaje odesłany przez chor. Gryczmana do koszar. W chwilę później ranny zostaje st. strz. Dominiak[91]. Gryczman wraz z jeszcze jednym żołnierzem szybko zakłada Dominiakowi opatrunek i łączy się z kpt. Dąbrowskim, by złożyć mu meldunek o sytuacji: niemiecka piechota ruszyła do natarcia, wobec czego wydał rozkaz otwarcia ognia; Szamlewski prawdopodobnie się wycofał; Niemcy nad morzem przeszli przez zaporę ogniową „Promu” oraz zasieki i posuwają się w kierunku Wartowni Nr 5; na przedpolu placówki „Prom” zostali przykryci ogniem z cekaemów i utknęli w zasiekach; ciężko ranny został Dominiak – konieczne jest przybycie sanitariusza. Gryczman poprosił też kpt. Dąbrowskiego o zabezpieczenie lewego skrzydła „Promu”. Dąbrowski wydał rozkaz, aby bronić się dalej, a rannego Dominiaka odesłać do koszar. Jednocześnie poinformował, że z koszar wybiegł już por. Pająk z grupą żołnierzy dla wzmocnienia obsady „Promu”, a do placówki „Fort” pobiegł mat Rygielski ze swoimi ludźmi. Po odejściu od telefonu chor. Gryczman wydał rozkaz, by dwóch żołnierzy odprowadziło rannego Dominiaka do koszar drogą przez Wartownię Nr 1. Według relacji Gryczmana była godzina 0500[92].
Z raportu por. Schuga:
„Idący za plutonem saperów karabin maszynowy C/30 podczas przechodzenia przez bramę kolejową dostał silny ogień z jakiegoś budynku[93], obiekt ten został natychmiast wzięty pod ogień z naszego karabinu maszynowego C/30. Jednak z powodu silnego ognia przeciwnika – polskiego działa, obsługa tego karabinu maszynowego wycofała się”[94].
Na przedpolu „Wału” chwilowo zapanował spokój, jak wspominał kpr. Szamlewski. Trzej żołnierze na placówce „Wał” słyszeli bardzo dobrze walkę ogniową, którą prowadził „Prom” z 2. plutonem Kompanii Szturmowej. Do Niemców, którzy pojawiali się w zasięgu ich karabinków Mauser, natychmiast otwierano ogień oszczędzając amunicję do erkaemu[95].
Zebrana w garażu obsługa armaty wz. 02/26 wreszcie doczekała się Piotrowskiego, który otworzył im drzwi. Na rozkaz mjr. Sucharskiego mają zająć stanowisko ogniowe. Ledwo jednak wytoczyli armatę poza narożnik koszar dostali się natychmiast pod ogień broni maszynowej, pociski smugowe zaczęły odbijać się od armaty. Kapitan Dąbrowski z okna nad garażami koszar wydaje rozkaz przetoczenia działa nie przez drogę prowadzącą bezpośrednio spod garażu na stanowisko bojowe koło budynku elektrowni[96], tylko okrężną drogą przez las. Żołnierze skręcają z drogi w prawo, gdzie po przepchaniu w trudnym terenie na miękkim i grząskim podłożu ważącej 1150 kg armaty zaklinowują ją kołami między trzema drzewami niedaleko „Elektrowni”. Do żołnierzy tej placówki przybiegł plut. Mieczysław Wróbel z obsługi „prawosławnej” z prośbą o pomoc[97]. Do zakleszczonej armaty pobiegł z siekierą sierż. Gawlicki[98].
Po latach kpr. Grabowski tak wspominał dowódcę „Elektrowni” oraz to zdarzenie:
„Sierżant Gawlicki (...) swój egzamin życiowy zdał na piątkę w dniu 1 września zaraz po alarmie, kiedy toczyliśmy armatę na stanowisko ogniowe, gdy Niemcy zasypali nas gradem pocisków z broni maszynowej. Nie chcąc ginąć ‘w drodze’ na wojnę skręciliśmy w las. Zaklinowaliśmy się między drzewami z armatą. Wtedy Gawlicki nie patrzył, że pociski się sypią. Będąc na placówce ‘Elektrownia’ przybiegł z pomocą niosąc siekierę i piłę. Po kilku minutach działo strzelało”[99].
W rzeczywistości trwało to znacznie dłużej. Prawdopodobnie dopiero po kilkunastu minutach od wytoczenia armaty z koszar, czyli kilka minut po godzinie piątej, udało się ją postawić na przygotowanym wcześniej stanowisku.
W garażu w koszarach czekali niecierpliwie na swojego dowódcę, plut. Łopatniuka, żołnierze z obsługi działek przeciwpancernych Bofors. Natychmiast gdy się zjawił wydał rozkaz zajęcia stanowisk: działko nr 1 na stanowisko od strony Kanału Portowego, nr 2 przy torze kolejowym od strony morza. Pod silnym ogniem z karabinów maszynowych umieszczonych na wysokich budynkach w Nowym Porcie żołnierze przetaczali skokami swoją groźną broń. Zwłaszcza obsługa działka nr 1 wielokrotnie znajdowała się na celownikach, kiedy musiała przejść przez otwartą przestrzeń. Przemieszczanie w terenie ułatwiało im nieco używanie przez Niemców amunicji smugowej. Dzięki temu żołnierze wiedzieli, czy zostali zauważeni i w danym momencie są bezpośrednio ostrzeliwani. Działko nr 2 dość szybko znalazło się w terenie zalesionym, dzięki czemu uniknął większego zagrożenia ostrzałem z broni maszynowej.
Wreszcie działko nr 1 znalazło się na stanowisku i plut. Łopatniuk mógł rozstawić obsługę działka. Dwóch żołnierzy pobiegło do Wartowni Nr 1, gdzie podczas kilku ostatnich nocy sierpnia przeniesiono część amunicji. Plutonowy Buder, dowódca „Jedynki” w pierwszej chwili ostro przeciwstawił się temu myśląc, że obsada Boforsa chce zabrać amunicję strzelecką. Po wyjaśnieniu, że chodzi o amunicję do Boforsa zgodził się na jej zabranie[100].
Po ustawieniu działka na stanowisku, plut. Łopatniuk otworzył ogień do stanowisk karabinów maszynowych w Nowym Porcie wykorzystując amunicję zgromadzoną w ziemnym schronie obok stanowiska[101].
W Wartowni Nr 1, jej dowódca, plut. Buder zarządził alarm i przygotowanie wartowni do obrony. Z chwilą pierwszego wystrzału z pancernika będący na podsłuchu między placówką „Prom”, a wartownią Schupo koło bramy głównej, st. strz. Zięba włączył sygnał alarmowy. W tym samym momencie zapaliło się czerwone światło alarmowe koło łącznicy telefonicznej w koszarach.
Tuż po rozpoczęciu ostrzału wschodniej części Składnicy przez „Schleswig-Holsteina” do Wartowni Nr 2 wycofali się st. strz. Zygmunt Zięba i stojący na posterunku przy bramie głównej kpr. Bolesław Więckowicz. Zameldowali, że wobec silnego ognia nie mogli pozostać na swoich stanowiskach. Zięba dodał, że wobec braku hełmu miałby trudność z utrzymaniem się na stanowisku. Buder dał mu swój hełm i rozkazał obydwu żołnierzom wziąć granaty, i wrócić na stanowisko koło wartowni Schupo, kryjąc się za wałem po dawnym forcie, który miał ich osłonić od ognia i wykrycia przez Niemców. Buder w ten sposób chciał zabezpieczyć placówkę „Prom”, która dokładnie na swoich tyłach miała wartownię Schupo stanowiąc duże zagrożenie dla żołnierzy tej placówki[102]. Do wartowni wrócił też kpr. Trela, cały czas niedowierzając, że wyszedł bez szwanku spod tak ciężkiego ostrzału:
„Na wartowni zastałem wielki ruch. Dowódca warty plutonowy Buder krzyczy wniebogłosy i klnie, żołnierze układają woreczki [właśc. worki – przyp. autora] z piachem, które były już przygotowane do zasłaniania okien. W każdym oknie było umieszczone gniazdo z czopem, na który zakładało się karabin maszynowy. I tak: w kierunku na kanał jedno okno (...), w kierunku bramy głównej dwa okna (...)[103]. W piwnicy [kabinie bojowej – przyp. autora] znajdowały się dwa cekaemy w kierunku bramy ślepej i kolejowej”[104].
W kilka minut później do Wartowni Nr 1 przybiegł por. Pająk z prawdopodobnie pięcioma żołnierzami wsparcia dla placówki „Prom”. Buder zdążył zameldować porucznikowi, nim ten pobiegł na „Prom”, że wycofali się dwaj żołnierze z posterunków koło bramy głównej, ale zostali tam ponownie odesłani[105].
Tuż po opuszczeniu wartowni przez por. Pająka i jego żołnierzy, do Wartowni Nr 1 ponownie wrócili st. strz. Zięba i kpr. Więckowicz. Gdy plut. Buder przerwał obserwację przedpola wartowni w kierunku na Kanał Portowy zauważył, że Zięba stoi bezczynnie pod ścianą mimo prowadzonego w tym czasie intensywnego ognia. Buder krzyknął na niego, gdy nagle Zięba stracił przytomność i upadł na podłogę. Ze skroni spłynęła mu cienka struga krwi[106]. Buder wrzasnął na żołnierzy nie przebierając w słowach: „Nie widzicie, że ranny?!”. Rozkazał natychmiast położyć Ziębę na pryczy. W tej samej chwili plut. Buder został ranny rykoszetem odłamka pocisku w plecy. Kiedy chciał go wziąć do ręki, natychmiast upuścił, tak był gorący.
Z koszar zadzwonił kpt. Dąbrowski z pytaniem o sytuację w wartowni i na przedpolu. Plut. Buder złożył meldunek przełożonemu. Na wartowni było słychać głośne serie karabinów maszynowych z „Promu”[107].
Porucznik Pająk biegnąc z żołnierzami już na przedpolu „Promu” usłyszał serie z polskich karabinów maszynowych[108].
„Po przybyciu na placówkę ‘Prom’ krótka obserwacja przedpola” – relacjonuje por. Pająk – „Tuż obok chorąży Gryczman. Parę kroków dalej plutonowy Baran, jakby przyszyty do cekaemu, z okiem na celowniku. A dalej, na prawo i lewo, cała czternastka na stanowiskach w rowie strzeleckim prowadzi spokojny, celny ogień.
Na całej szerokości naszego przedpola, wzdłuż wysadzonego muru, na wysokości stacji kolejowej, widać nacierającą linię dwóch plutonów nieprzyjaciela[109]. Nasze potykacze i przeszkody z drutu kolczastego uniemożliwiają im swobodne skoki. Trwa walka ogniowa z odległości 150-200 m”[110].
Po przybyciu por. Pająka na „Prom”, co miało miejsce między godz. 0505 a 0515, chor. Gryczman zameldował mu o sytuacji i przebiegu walki. Jednocześnie zdał mu dowództwo nad placówką[111].
1. pluton Kompanii Szturmowej wykorzystując teren, który obniżał się od strony morza, kontynuował natarcie wzdłuż brzegu. Zauważono to na placówce „Prom” . Por. Pająk wydał rozkaz otwarcia ognia na kierunku między widoczną z „Promu” placówką „Wał”, a budynkiem stacji kolejowej.
Pająk połączył się telefonicznie z Sucharskim i zameldował o sytuacji na „Promie”. Uprzedził też, że w każdej chwili może dać sygnał do otwarcia ognia moździerzy i poprosił o ich gotowość.
W tym czasie kpr. Kowalczyk zameldował por. Pająkowi, że po drugiej stronie Kanału Portowego zauważył zbliżający się Schulstrasse (ulicą Szkolną) oddział nieprzyjaciela. Pająk rozkazał natychmiast przerzucić lkm Maxim wz. 08/15[112] na zapasowe stanowisko strzeleckie umiejscowione na wale od strony kanału i otwarcie ognia do Niemców[113].
Oddział niemiecki (przypuszczalnie była to gdańska policja) dostał się pod ogień z „Promu” i musiał kryć się w kamienicach i podwórkach. Od pocisków zapaliła się ciężarówka, która jechała za niemieckim oddziałem, a jej obsługa również musiała się kryć w domach[114]. Po zlikwidowaniu zagrożenia elkaem wraz z obsługą został przerzucony na lewe skrzydło „Promu”, aby nie dopuścić do okrążenia placówki przez Niemców, którym udało się przejść przez linię wyznaczoną zaporą przeciwczołgową[115].
Na prośbę z „Promu” o dostarczenie amunicji z koszar wysłano 6 żołnierzy pod dowództwem plut. Franciszka Magdziarza[116], którzy przynieśli 12 skrzynek z amunicją do cekaemów, a więc aż dwie jednostki ognia[117]. Wrócili oni następnie do koszar.
Walkę z nieprzyjacielem na przedpolu „Promu” zapamiętał kpr. Jan Zdeb:
„W czasie natarcia strzelałem oszczędzając amunicję z Mausera do jednego z niemieckich dowódców, który prowadził za sobą oddział piechoty. Jego obezwładniłem, a mnie trafił pocisk nieprzyjaciela w mój karabin przez co został zniszczony[118], ja natomiast miałem postrzał palca u prawej ręki. Obsługa mojego karabinu maszynowego uciekła w popłochu. Chwilowo zostałem sam. Miałem masę roboty, Niemcy nacierali pełną siłą. Sam chwyciłem za karabin maszynowy i nie dopuściłem do zdobycia mojego stanowiska. (...)”[119].
29-letni mat Bernard Rygielski, wraz z dwoma żołnierzami[120], część drogi pokonując pod ostrzałem, dotarł biegiem do placówki „Fort” tuż po godzinie 0500, po drodze zabierając z Wartowni Nr 5 erkaem wz. 28. Ustawił go zajmując pozycję w górnej izbie schronu w miejscu, gdzie niegdyś znajdowało się prawdopodobnie stanowisko działka mając w tym miejscu ok. 1,5 metrową przewagę wysokości nad przedpolem „Fortu” od strony wschodniej[121].
Wkrótce z „Fortu” dostrzeżono Niemców. 1. pluton Kompanii Szturmowej nacierał wzdłuż falochronu na otwartej przestrzeni między II bocznicą kolejową a morzem. Prawie 70 ludzi, doskonale wyszkolonych i uzbrojonych, znalazło się przed placówką nie przystosowaną do dłuższej obrony, obsadzoną przez zaledwie trzech żołnierzy! Po pokonaniu „Fortu” Niemcy znaleźliby się tuż przy Wartowni Nr 5, gdzie jako osłonę mogli wykorzystać wały otaczające schrony amunicyjne. Przełamanie w tym miejscu ostatniej, II linii obrony złożonej z wartowni, było tylko kwestią czasu, mimo wsparcia Wartowni Nr 5 ogniem z Wartowni Nr 4.
Mat Rygielski otworzył ogień z erkaemu, ale ten mimo ustawienia zmieniaczem rodzaju ognia na ogień ciągły strzelał pojedynczo. Nie było to dużą przeszkodą, bo z erkaemu cele bliskie i dobrze widoczne należało zwalczać strzałami pojedynczymi lub krótkimi seriami[122]. Rygielski natychmiast zadzwonił do koszar, by dostarczono mu lepszą broń, mając zapewne na myśli cekaem wz. 30. W kilka minut później z Wartowni Nr 5 trzech ludzi dostarczyło na „Fort” właśnie cekaem wz. 30. Trzech nowych żołnierzy pozostało już na placówce. Na „Fort” dotarł też kpr. Szamlewski ze swoimi ludźmi wycofujący się z placówki „Wał” bocznicą nr 1, przynosząc zdobyczny erkaem MG-30(t).
Niemieckim żołnierzom 1. plutonu udało się podejść bardzo blisko „Fortu”. Dwa cekaemy ustawili w odległości zaledwie 50 m, skąd dość silnie i celnie rozpoczęli ostrzał placówki. Mat Rygielski rozkazał celowniczemu cekaemu, nazywanego przez niego „Blondynkiem”[123], by ostrzelał krzaki w których Niemcy ustawili swoje stanowiska. Wcześniej Rygielski zdjął cekaem z trójnożnej podstawy i ustawił broń na samej chłodnicy. Miało to zmniejszyć wysokość i utrudnić celowanie Niemcom.
Silny ogień z „Fortu” spowodował, że żołnierze 1. plutonu rzucili się w kierunku falochronu z blachy falistej, za którym szukali schronienia:
„(...) Kazałem skierować ogień cekaemu i karabinów w kierunku blachy karbowanej [falochronu – przyp. autora]. Widać było, że wielu nie mogło przebyć naszej zapory; ci zostali zlikwidowani. W następnych dniach wiatr przynosił stąd odór rozkładających się ciał” - tak opisał te chwile mat Rygielski[124].
„Na prawym skrzydle 1. pluton z dowódcą kompanii przebył około 500 metrów [od bramy kolejowej – przyp. autora] bez znacznego oporu przeciwnika[125] i próbował nawiązać kontakt z plutonem na lewej flance, nagle dostał silny ogień z cekaemu i działa piechoty[126] oraz ogień od niewidocznych strzelców ukrytych w koronach drzew ze wszystkich stron”[127].
Dopiero po ustawieniu na stanowisku bojowym armaty 75 mm okazało się, że obliczenia były prawidłowe i armata idealnie „pasuje” do stanowiska. Szybko zdjęto kaptur ochrony osłaniający lufę, ładowniczy strz. (kanonier) Józef Spiżarny przetarł wyciorem lufę, amunicyjny strz. (kanonier) Czesław Filipkowski wytarł pocisk i posmarował pierścień wiodący wazeliną. Dowódca działa, kapral Grabowski szybko wydaje komendy: „Podaję cel: karabin maszynowy w okienku latarni morskiej, celownik 400, granat ładunek normalny, zapalnik z krótką zwłoką”. Obsługa armaty pracuje bardzo spokojnie, „jak na poligonie” wspomina Grabowski. Celowniczy kpr. (bombardier) Wincenty Kłys dokładnie wymierzył, kpr. Grabowski podał komendę: „Gotowe, od działa, pal!”[128].
Cała obsługa obserwowała lot pocisku, ale ten przeleciał nad ponad 27 metrową latarnią morską[129]. Żołnierze byli skonsternowani, strzał na odległość 410 metrów dzielący cel od ich stanowiska wydawał się pewny. Kapral Grabowski uspokaja szybko żołnierzy, że „pudło” to efekt nie osadzenia się jeszcze armaty na nowym stanowisku i przypomniał, że w takich wypadkach na sukces przy pierwszym strzale nie ma co liczyć. W kilkanaście sekund później nowy pocisk, przy tych samych ustawieniach celownika, został załadowany do komory zamkowej. Strzał!
Pocisk trafił idealnie w cel! „Pod okienkiem latarni wyrwa. Okno się powiększyło, karabin gdzieś się zapadł, pył z cegły i dym detonacji wydobywają się z wybitego otworu. Sprzęt okazał się sprawny, a obsługa dobrze wyszkolona”[130].
Grabowski natychmiast po zniszczeniu stanowiska karabinu maszynowego Küstenschutz Danzig w latarni morskiej przystąpił do likwidowania kolejnych stanowisk, z których prowadzono ostrzał Składnicy, obierając cele w lewo od latarni morskiej[131].
Wspomina strz. Franciszek Żołnik:
„Odległość między magazynami, gdzie stacjonowało wojsko niemieckie wynosiła 300 metrów, podjęliśmy decyzję ostrzelania niemieckich pozycji z naszego działa. Strzały nasze były bardzo skuteczne, gdyż po chwili zauważyliśmy wydostające się z magazynów kłęby dymu i uciekających w popłochu Niemców. Był to nasz poważny sukces”[132].
Pierwsze strzały z armaty 75 mm[133] zapamiętał też 30-letni plut. Wróbel:
„Po ustawieniu działa kapral Grabowski rozpoczął działanie otwierając ogień na widoczne stanowiska bojowe nieprzyjaciela. Strzelanie na wprost na odległość do 300 metrów. W dalszym ciągu pod ogniem niemieckiej broni maszynowej. (...) Mimo to akcja z naszego działa trwała. Cel naszego działa – zniszczyć wszystkie stanowiska karabinów maszynowych wroga zlokalizowanych po drugiej stronie kanału, na magazynach piętrowych w Nowym Porcie. (...) Ogień kpr. Grabowskiego [prowadzony jest] bez przeszkód, każdy pocisk w celu wyrzucał gniazdo karabinu maszynowego wraz z jego obsługą z posady okien, zwały pokruszonej cegły, ludzi i broni waliła się w przepaść. Nasze działo, oddając strzał za strzałem ziało śmiertelnym ogniem, poczynając zniszczenia, popłoch i panikę na linii ognia wroga. Po oddaniu serii strzałów – lufa była gorąca. Krótkie przerwy dla ochłodzenia się lufy”[134].
Sierż. Deik wspomina wydarzenia nad Kanałem Portowym:
„Sytuacja była bardzo groźna. Z okopów widzimy, jak po drugiej stronie [Martwej] Wisły [Kanału Portowego – przyp. autora] żołnierze SA i SS, obsadziwszy dachy i wieże, obserwują skuteczność swojego ognia skierowanego na Westerplatte. Po drugiej stronie kanału dostrzegłem dwa trafienia pocisków z naszego działa 75mm. Jeden trafił w wielopiętrową wieżę spichrza firmy „Prowe”[135], drugi wybuchnął w ruchomym dźwigu na szynach, który wykoleił się i zwisł nad torem[136]. Za kanałem zaobserwowałem trzy stanowiska niemieckich karabinów maszynowych: w spichrzu „Prowe”, w cukrowni i na spichrzu „Anker”[137]. Po strzałach z działka[138] i seriach naszej broni maszynowej wszyscy „obserwatorzy” z dachów uciekli. Nas jeszcze nie odkryli”[139].
Na stanowisko armaty przybiega kpr. Józef Maca z podziękowaniami od ppor. Kręgielskiego dla obsługi za skuteczny ogień, który zlikwidował stanowiska broni maszynowej ostrzeliwującej stanowiska placówki „Przystań”[140].
Jeden z pocisków Grabowskiego uderzył w ramę okna budynku w Nowym Porcie, gdzie było jedno ze stanowisk karabinów maszynowych ppor. Hartwiga. Siła podmuchu wyrzuciła broń na zewnątrz, która zaczepiona najprawdopodobniej taśmą amunicyjną zawisła pod oknem. Por. Grodecki wspominał, że broń ta wisiała tam aż do kapitulacji Składnicy, jak przypuszczał dlatego, że Niemcy bali się ją zdjąć[141].
Na podstawie zachowanych archiwalnych zdjęć za pewne można uznać ostrzeliwanie przez obsługę armaty 75 mm także wagonów na bocznicach koło stacji kolejowej Nowy Port. Być może były tam jakieś stanowiska niemieckich żołnierzy, lub też Grabowski po zlikwidowaniu widocznych i najbardziej zagrażających gniazd cekaemów strzelał tak, by wyrządzić jak najwięcej szkód Niemcom (nie strzelając oczywiście do celów cywilnych).
Kapral Grabowski nie miał racji uznając przed wybuchem wojny, że na Westerplatte bardziej przydałaby się haubica[142]. Jego armata wz. 02/26 od pierwszych minut sprawdziła się idealnie jako doskonała, precyzyjna broń do zwalczania stanowisk cekaemów w Nowym Porcie, którym nie mogły zagrozić karabiny maszynowe Składnicy.
W willę podoficerską uderzył pocisk artyleryjski, który spowodował krótkotrwały zamęt, ale nie zadał on żadnych szkód kabinom bojowym znajdującym się w piwnicy[143]. Silny ostrzał niemieckich karabinów maszynowych utrudniał przedostanie się z willi podoficerskiej do koszar plut. Ignacemu Zarębskiemu, zastępcy kierownika radiostacji. Czołgając się przy południowej ścianie koszar był zasypywany odłamkami tynku, który sypał się od uderzeń pocisków[144].
Tą drogą parę minut wcześniej próbował w drugą stronę przedostać się z koszar do willi oficerskiej plut. Naskręt, dowódca Wartowni Nr 3. Jednak ogień broni maszynowej uniemożliwiał mu bezpieczne przedarcie się do willi podoficerskiej. Zawrócił więc i pod osłoną południowego skrzydła koszar okrążył budynek i od strony północnej, skrajem lasu przedostał się do swojej placówki[145]. Tam zastał mata Rygielskiego, mata Bartoszaka i mata Sadowskiego, którym przekazał polecenie udania się na wyznaczone im stanowiska bojowe[146].
Wraz z plut. Naskrętem przybyło 9 żołnierzy, z których sześciu było wyznaczonych do obsługi dwóch ciężkich karabinów maszynowych wz. 30 ustawionych na podstawach fortecznych, skierowanych w kierunku północno-zachodnim i północnym oraz elkaem Maxim z sektorem ostrzału na Kanał Portowy. Pozostali dwaj byli strzelcami wyborowymi z karabinkami Mauser wz. 98. Do wartowni zeszli przez właz ukryty pod łóżkiem w pokoju st. ogn. Piotrowskiego[147]. Wspomina plut. Naskręt:
„W momencie rozdzielania zadań (...) od strony Nowego Portu pada strzał, który poprzez okienko obserwacyjne [okienko strzelnicze – przyp. autora] (...), godzi śmiertelnie st. strz. Konstantego Jezierskiego[148]. W wartowni powstał niesamowity kurz spowodowany odpryskami ze ścian. Przykryłem wojskowym płaszczem zabitego (...). O istniejącej sytuacji w obrębie (...) wartowni oraz o śmierci Jezierskiego poinformowałem telefonicznie dowództwo koszar. Wobec nieukazywania się wroga na naszym przedpolu nie otwieraliśmy ognia w pierwszym dniu walki”[149].
„Nasza wartownia był najmniej atakowana” – wspomina kpr. Bronisław Kochan, zastępca dowódcy wartowni – „Z całej załogi zginął tylko jeden żołnierz – Jezierski. Armatni pocisk trafił w szczelinę obserwacyjną i urwał mu głowę”[150].
Było to ok. godz. 0500. Strz. Konstanty Jezierski był pierwszym polskim żołnierzem zabitym na Westerplatte. Tuż przy nim został ranny strz. Michał Łata.
Około godziny 0530 do Westerplatte od strony morza miały zbliżyć się, wg relacji mata Bartoszaka pełniącego funkcję obserwatora Zatoki Gdańskiej, „dwa kontrtorpedowce, okręt hydrograficzny oraz siedem ścigaczy”, które rozpoczęły ostrzał Składnicy od północy[151].
Na placówce „Łazienki” żołnierze dostrzegli idących po torze kolejowym od strony Basenu Amunicyjnego trzech niemieckich policjantów. Jeden został zabity, dwóch pozostałych uciekło[152].
W koszarach posterunek dowództwa zainstalowano w pokoju oficera służbowego, który sąsiadował z pomieszczeniem centrali telefonicznej sieci wewnętrznej. W budynku zjawia się 36-letni por. Grodecki, adiutant komendanta, który swoje urodziny obchodził parę dni wcześniej w dniu wpłynięcia „Schleswig-Holsteina” do Gdańska, i melduje się do dyspozycji. Informuje mjr. Sucharskiego i kpt. Dąbrowskiego, że Składnicy odcięto dopływ prądu i wobec tego proponuje uruchomienie elektrowni bojowej znajdującej się w koszarach. Mjr Sucharski wyraża zgodę i po chwili słychać pracę silnika diesla[153].
W budynku elektrowni nastoletni Ryszard Duzik z przestrachem nasłuchiwał odgłosów walki i salw pancernika. Nagle usłyszał skrzypnięcie drzwi, potem chrzęst kroków po rozbitym szkle. To mogą być Niemcy! – pomyślał Duzik. Przekonany, że oto do elektrowni wchodzą niemieccy żołnierze chwycił kawałek żelaza i schował się za piecem. Pewności nabrał, gdy zobaczył z przestrachem człowieka w obcym mundurze. „Niemiec!” pomyślał Duzik. Raptem usłyszał znajomy głos: Rysiek, gdzie jesteś? Był to głos por. Stefana Grodeckiego, którego lotniczy mundur w półmroku panującym w elektrowni wziął za mundur niemieckiego żołnierza. Grodecki przyszedł sprawdzić, co dzieje się z Duzikiem i skontrolować stan agregatów prądotwórczych. Duzik spytał o swojego ojca, który był w koszarach i co ma robić dalej. Grodecki uspokoił go i kazał zostać w elektrowni[154].
Kmdr. Kleikamp o godz. 0530 odnotował w Dzienniku Bojowym, że słychać odgłosy walki na Westerplatte. Piętnaście minut później otrzymał od Kompanii Szturmowej prośbę o trzeciego lekarza. Lekarz, dr Böthel wraz z kilkoma sanitariuszami natychmiast został wysadzeny na ląd przy pomocy będącej w gotowości łodzi[155].
O godzinie 0532 ze „Schleswig-Holsteina” nadano radiodepeszę nr 0519 do Dowództwa Sił Morskich Grupy „Wschód”:
„Atak ogniowy na Westerplatte przeprowadzony. Oddział szturmowy wtargnął na teren Westerplatte i tam walczy”[156].
„Teraz przez telefon nadchodzi wiadomość po wiadomości. Odbieram tylko takie meldunki, jak: oddział szturmowy posuwa się – zmienić cel ognia karabinów maszynowych [strzelających] w kierunku Westerplatte – itd.”[157].
Ostrzał Westerplatte z pancernika usłyszano aż na Helu. Mat Antoni Świrbutowicz, elektryk na niszczycielu ORP „Wicher” stojący w porcie wojennym, tak wspomina poranek 1 września:
„(...) świt był cichy i pogodny z unoszącą się mgłą nad horyzontem. (...) Powoli wyjaśniało się niebo. Tuż nad horyzontem za chwilę miało się ukazać słońce. Nagle od strony Gdańska dochodzi do nas grzmot dział. Chociaż nie wiedzieliśmy, że to niemiecki okręt liniowy „Schleswig-Holstein” rozpoczął ostrzeliwanie Westerplatte, to jednak dochodzący głos wystrzałów armatnich spowodował przyspieszenie bicia serca.
Pomyślałem wówczas – czyżby ośmielili się bez wypowiedzenia wojny? Kilka minut później dyżurny radiotelegrafista odebrał meldunek o zaatakowaniu Westerplatte. Na Westerplatte nasi koledzy już walczyli i ginęli, a wokół nas na morzu nadal panował złowrogi spokój. Fakt ten zdenerwował załogę. Chcieliśmy spieszyć im tam z pomocą i nie zważając na nic stanąć do walki z wrogiem i plunąć weń ogniem ze wszystkich dział”[158].
Dowódca Wartowni Nr 6, plut. Edward Łuczyński odpoczywający na łóżku w sali żołnierskiej w koszarach, na wybuch pierwszych pocisków pancernika, pod deszczem odprysków szkła rozbijanego przez niemieckie pociski karabinów maszynowych ppor. Paula Hartwiga, upadł na podłogę, gdzie szybko założył mundur, chwycił karabinek i hełm, i wybiegł na klatkę schodową. Na klatce schodowej było słychać dźwięk dzwonków alarmowych, z Łuczyńskim biegli inni żołnierze, każdy na swoje wcześniej wyznaczone stanowisko bojowe w Składnicy. W Wartowni Nr 6 plut. Łuczyński wydaje rozkaz przetarcia luf karabinów maszynowych i przygotowania się do otwarcia ognia. Dowódca wartowni zajmuje swoje stanowisko przy środkowej podstawie fortecznej z umieszczonym na niej karabinie maszynowym.
Żołnierze w Wartowni Nr 6 zdenerwowani nową dla nich sytuacją, kiedy zorientowali się, że Niemców zatrzymały przednie placówki i wartownie wschodniej linii obrony, uspokoili się i już ze spokojem wypatrywali nieprzyjaciela przez okienka strzelnicze.
W czasie ostrzału przez pancernik obsada Wartowni Nr 6 leżała na podłodze, aby uniknąć obrażeń od ewentualnej fali uderzeniowej wybuchającego pocisku. Obserwację przedpola przez okienka strzelnicze prowadziło tylko kilku wyznaczonych żołnierzy[159].
Trudno dziś odpowiedzieć na pytanie, o której godzinie została opuszczona placówka „Wał”. Relacja kpr. Szamlewskiego wskazuje na to, że on i jego dwaj żołnierze brali na pewno udział w odparciu całego pierwszego natarcia Kompanii Szturmowej:
„Po chwilowej przerwie, trwającej około 30 minut, Niemcy znów próbowali nas podejść, ale już zastosowali inną taktykę. Teraz wybiegła jedna grupa za garaż[160] i wzdłuż muru posuwała się w kierunku wartowni nr 1. Do niej nie oddaliśmy strzałów; byłem przekonany, że chcą nas obejść z boku[161]. Grupa ta liczyła około 20 ludzi i bardzo szybko znikła. Druga grupa biegła wzdłuż toru kolejowego z lewej strony[162], lecz w naszym kierunku, natomiast trzecia, rozsypana w tyralierkę, zza [budynku] stacji biegła wprost na nas. Nie czekając długo otworzyłem ogień z karabinu maszynowego, który na chwilę ich zatrzymał. W pewnym momencie usłyszałem okrzyk. Po tym okrzyku Niemcy poderwali się i biegli prosto na nas. Karabin maszynowy pruł, a grupa biegnąca torem kolejowym została przywitana granatami, które celnie padając przerzedziły jej szeregi, no i wstrzymały atak”[163].
Można się jedynie domyślić, że powyższy opis nadal dotyczy pierwszego natarcia Niemców, a ściślej prawdopodobnego przegrupowania (?) oddziałów niemieckich w trakcie prowadzonego natarcia. Nie potwierdza tego jednak żadna inna relacja.
W trakcie walki z niemieckim pododdziałem nastąpiło pechowe dla „Wału” zdarzenie:
„... w tej chwili niespodziewanie zaciął się karabin maszynowy. Nasza najlepsza broń zawiodła. Zdani byliśmy więc na granaty. Rozkazałem rzucić kilka sztuk i zarządziłem wycofanie się. (...) Czołgając się w trawie, w dogodnym dla nas terenie, byliśmy niewidoczni, chociaż odległość od Niemców była niewielka. Niemcy strzelali, być może, w kierunku naszego stanowiska, lecz my byliśmy już od niego około 30 m w tyle. Tu, w wysokiej trawie, sprawdziłem karabin maszynowy. Okazało się, że nastąpiło zerwanie łuski. Ponieważ nie miałem wyciągacza, łuskę usunęliśmy nożem. Nasz „obrońca” znowu działał. Tu dopiero zrozumiałem, że znaleźliśmy się właściwie w sytuacji bez wyjścia, lecz wszystko skończyło się szczęśliwie”[164].
Kapral Szamlewski znalazł się prawdopodobnie gdzieś w okolicy schronu amunicyjnego nr 2. Wskazuje na to podana przez niego odległość. Nie wykluczone jednak, że wycofał się znacznie dalej.
„Drugie stanowisko, które zajmowaliśmy obecnie, nie było wyznaczone przez dowództwo, zostało wybrane w pośpiechu po wycofaniu się z wału, i dlatego nie siedzieliśmy na nim długo. Nie wiedziałem, gdzie obecnie jest nieprzyjaciel[165], i czekałem, co się stanie dalej. Wtem ukazały się trzy sylwetki: jeden schupo[166] i dwóch innych Niemców. Podeszli pod nasze stanowisko na odległość 20-30 metrów i zza drzew prowadzili ogień; w tym wypadku nie wiem do kogo (pewno dla dodania sobie ducha), ponieważ byliśmy dobrze ukryci w wysokiej trawie, która rosła na całym naszym terenie. Z lewej strony schupo klęczał za drzewem z opartym o nie automatem, dalej jego towarzysze strzelali z pozycji leżącej. Oddaliśmy w ich stronę krótką serię. Zauważyliśmy, że lufa automatu policjanta opadła, lecz on sam pozostał w pozycji nie zmienionej, zupełnie nieruchomo. Dwóch pozostałych w zielonych mundurach biegło strzelając na oślep. Nasz karabin też nie próżnował: posłaliśmy za nimi porcję. Biegli w bok, do lasu; po wymianie strzałów zniknęli nam z oczu”[167].
Niezmieniona pozycja schupowca intrygowała kpr. Szamlewskiego. Postanowił podczołgać się w jego kierunku. Już po chwili okazało się, że środki bezpieczeństwa były zbędne. Schupowiec został śmiertelnie trafiony, a swoją pozycję strzelecką zachował także po śmierci. Kpr. Szamlewski ucieszył się, gdy zobaczył, że obok zabitego pozostał nowy pistolet maszynowy[168]. Zabrał go, a także 6 magazynków, z czego dwa okazały się puste. Była to pierwsza i nie ostatnia zdobyczna broń żołnierzy Składnicy. Szamlewski postanowił wraz ze swoimi żołnierzami zmienić stanowisko, mimo że było dobrze zamaskowane w trawie. Nie mógł jednak z niego prowadzić pełnej obserwacji terenu nie zdradzając swojej obecności. Rozpoczęli więc wycofywanie, zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami na placówkę „Fort”, dowodzoną przez mata Bernarda Rygielskiego. Choć strzały padały często, to nie zagrażały one byłej już obsadzie placówki „Wał”. Czołgali się wzdłuż bocznicy kolejowej i po około 15-20 metrach natrafili na dwóch zabitych Niemców. Obok nich leżał karabin maszynowy z zamocowanym celownikiem optycznym produkcji czeskiej[169]. Oczywiście takiego cennego „znaleziska” nie można było nie zostawić. Czołgając się dalej, wkrótce trzej żołnierze dotarli do „Fortu” [170].
W „Forcie” czekał już na Niemców mat Rygielski i dwóch żołnierzy. Ta skromna obsada wraz z wycofaną obsadą ”Wału” miała za chwilę przeciwstawić się doborowemu plutonowi Kompanii Szturmowej, czyli sile ponad dziesięciokrotnie większej!
Gdy tylko żołnierze niemieccy znaleźli się w zasięgu ognia erkaemu, mat Rygielski otworzył ogień. Wspierał go kpr. Szamlewski drugim erkaemem[171]. Niestety od pierwszego strzału erkaem Rygielskiego dawał tylko ogień pojedynczy. Dowódca placówki zadzwonił do koszar, by natychmiast dostarczono mu lepszą broń ze względu na sytuację na przedpolu. Już kilka minut później na „Fort” dotarło trzech ludzi wsparcia przynosząc ze sobą cekaem wz. 30. Mat Rygielski nie umocował go na trójnożnej podstawie m.in. z tego względu, że stanowisko w „Forcie” nie umożliwiało jej wykorzystania. Rygielski poza tym nie chciał, by cokolwiek zdradzało Niemcom jego stanowisko, a wysoka podstawa na pewno by to umożliwiła.
Dwa cekaemy niemieccy żołnierze ustawili w odległości zaledwie ok. 50 metrów od „Fortu”, w kępie zarośniętej łoziną. Ich celny ogień stawał się coraz bardziej dokuczliwy. Rygielski zwrócił się więc do drugiego celowniczego cekaemu, by ten „uspokoił” Niemców. Nieznany z nazwiska żołnierz, przez Rygielskiego zwany „Blondynkiem”, krótkimi seriami pocisków wyłączył niemieckie cekaemy z akcji.
Placówka „Fort” została obsadzona w następujący sposób:
W górnej izbie betonowego schronu mającej częściowo otwarty strop znajdowały się stanowiska dla broni maszynowej[172]. Żołnierze ją obsługujący stali na betonowym podwyższeniu. Było tam łącznie 4 żołnierzy: dowódca – mat Rygielski, dwóch żołnierzy obsługujących cekaem wz. 30 i jeden żołnierz obsługujący erkaem wz. 28. Cekaem ustawiony był bezpośrednio na krawędzi otworu w stropie, bez podstawy, tak aby stanowić jak najmniejszy cel do wykrycia i trafienia.
Na zewnątrz na schodkach prowadzących do dolnej izby miało stanowisko dwóch żołnierzy uzbrojonych w karabinki Mauser i granaty ręczne. Ich zadaniem było „ubezpieczanie placówki od strony torów kolejowych”[173].
„Fort” ubezpieczany był też przez czujkę. Przy falochronie na wschód od placówki wykopano stanowisko dla obserwatora, który miał ostrzegać przed zbliżającym się nieprzyjacielem[174].
Tak jak chor. Gryczman, por. Pająk postanowił podpuścić niemiecki oddział bliżej placówki „Prom”, by ogniem broni maszynowej zadać mu maksymalne straty. Na sygnał porucznika rozpoczęto morderczy ogień. Plut. Baran strzelał ze swojego cekaemu wz. 30 w kierunku tylnej linii niemieckiego plutonu pozostawiając bliższe cele do zlikwidowania kolegom strzelającym z karabinków. Niemców było jednak na przedpolu coraz więcej i atakowali już z bliska na całej szerokości placówki „Prom”, co utrudniało prowadzenie ognia przez broń maszynową na bliską odległość, a strzelcy posługujący się karabinkami mieli problem z likwidowaniem żołnierzy niemieckich zgrupowanych daleko w głębi przedpola. Nieprzyjaciel systematycznie niszczył przeszkody na przedpolu „Promu” by maksymalnie zbliżyć się do stanowisk polskich żołnierzy. W niektórych miejscach Niemcy znalazł się już tak blisko, że zaczął obrzucać „Prom” granatami ręcznymi.
Porucznik Pająk postanowił dłużej nie zwlekać. Sytuacja stała się bardzo niebezpieczna dla żołnierzy „Promu”. Zadzwonił do koszar, gdzie kpt. Dąbrowskiemu przekazał prośbę o natychmiastowe otwarcie ognia[175].
Kilkanaście minut po tym jak obsługa moździerzy osiągnęła gotowość, plut. Bieniasz, który znajdował się przy koszarach usłyszał jak telefonista meldował mjr. Sucharskiemu, że porucznik Pająk żąda otwarcia ognia przez moździerze. Bieniasz spytał się kpt. Dąbrowskiego, czy już ma otwierać ogień. Dąbrowski odpowiedział: „Jeszcze się wstrzymać”[176]. Po krótkiej chwili Bieniasz usłyszał głos por. Pająka w słuchawce telefonicznej: „Niech Bieniasz strzela, bo nie wytrzymam!”. Plutonowy Bieniasz natychmiast otrzymał rozkaz od Dąbrowskiego: „Ognia!” i wydał komendę:
„- Działon pierwszy i drugi, ogień punktowy, krąg 32, bęben 0, po jednym ognia!”
Żołnierze plutonu moździerzy Bieniasza błyskawicznie wpuścili granaty brzechwą w wylot lufy moździerza, które w ułamku sekundy spadły pod wpływem ciężaru spłonką w wystający grot na dnie lufy. Nastąpiło zapalenie ładunku prochu, wybuch i ciśnienie spalonych gazów wyrzuciło granaty w górę. Odcinek do celu pokonały w około 3 sekundy.
Dwa pierwsze działony zameldowały: „Po jednym oddano!”. Natychmiast zostaje wydany rozkaz dla kolejnych działonów:
„- Działon trzeci i czwarty, ogień poszerzany w prawo, krąg 30, bęben 98, kąt strzału 62, ładunek drugi. Osiem pocisków ciężkich. Zapalnik długa zwłoka. Po jednym, ognia!”. Działony zameldowały: „Po jednym oddano!”.
W pierwszym lub drugim działonie podczas oddawania pierwszego strzału w jednym z pocisków nastąpiło oberwanie brzechwy i pocisk zaczął koziołkować w locie. Bieniasz błyskawicznie zameldował kpt. Dąbrowskiemu, aby ten uprzedził telefonicznie żołnierzy „Promu”, że leci wadliwy pocisk bez brzechwy i może upaść blisko polskich placówek.
Bieniasz nie czekał na meldunek o celności swoich moździerzy. Wierzył w swoje obliczenia, które z mozołem i precyzyjnie wykonał w ostatnich dniach sierpnia. Pada kolejny rozkaz:
„-Działon pierwszy i drugi, krąg ten sam, bęben ten sam, kąt strzału ten sam”. Bieniasz wprowadził w tym momencie korektę dla pozostałych działonów: „Działon trzeci i czwarty sześć skoków w prawo, co jeden pocisk półtora obrotu w prawo. Wszystkie działony, ognia!”. Po chwili działony zameldowały: „Po siedem oddano!”.
Oddanie serii strzałów trwało niewiele dłużej jak dwie minuty. W ciągu tego bardzo krótkiego czasu wystrzelono 28 granatów. Kapitan Dąbrowski połączył się z „Promem”, aby dowiedzieć się od por. Pająka jak układają się pociski. Pająk odpowiedział, że są nieco za krótkie.
Bieniasz wydaje rozkaz obniżenia kąta strzału, co ma wydłużyć lot pocisków. W stronę nacierających Niemców poszła kolejna seria pocisków z długą zwłoką. Każdy 6,5 kilogramowy pocisk z zapalnikiem z długą zwłoką zarywał się przed eksplozją materiału wybuchowego głęboko w ziemi (w terenie piaszczystym nawet do dwóch metrów!) i wybuchając wyrzucał bardzo dużą ilość ziemi w powietrze, tworząc jednocześnie głęboki lej. Takie eksplozje oddziaływały bardzo negatywnie na morale przeciwnika, powodując jednocześnie duże straty.
Kolejny rozkaz plut. Bieniasza brzmiał:
„- Działon pierwszy i drugi, krąg 32, bęben 60, ogień poszerzany w prawo. Działon trzeci i czwarty, krąg 30, bęben 0, ogień poszerzany w lewo, po dziesięć ciężkich, ładunek nr 2, zapalnik z długą zwłoką. Kąt strzału – pierwszy działon 60, drugi działon 58, trzeci działon 61, czwarty działon 57”. Po chwili działonowi zameldowali: „Gotowe!”. Bieniasz wydał rozkaz: „Dziewięć skoków co półtora obrotu, ognia!”[177].
Dla niemieckich żołnierzy zamkniętych w pułapce ogniowej stworzonej z linii zaporowych ogni cekaemów i dodatkowo serii granatów moździerzowych uderzających i orających mały skrawek terenu między linią torów kolejowych, murem z bramą kolejową i placówką „Prom”, była to prawdziwa rzeź! Serie karabinów maszynowych tworzyły ściany ognia, granaty ryły ziemię, odłamki ścinały gałęzie! To tu padło najwięcej zabitych i rannych żołnierzy Kompanii Szturmowej. Los 2. plutonu wydawał się przesądzony. Prujące powietrze serie cekaemów i erkaemów, celne pojedyncze strzały polskich żołnierzy „polujących” na tych Niemców, którzy pojawili się w zasięgu ognia i wyrzucające setki kilogramów ziemi, siejące odłamki granaty moździerzowe. Wydawać by się mogło, że mało który Niemiec może wyjść z tego piekła cało.
Zaskakująco, po trzeciej serii strzałów z moździerzy, Sucharski wydał rozkaz przerwania ognia! Od tego momentu moździerze miały strzelać tylko na jego rozkaz[178]. W czasie trzech serii strzałów wystrzelono 104 granaty moździerzowe z 860 będących na stanie. Mocno dziwi fakt, że komendant Składnicy mjr Sucharski nie chciał wykorzystać idealnej okazji do zadania maksymalnych strat nieprzyjacielowi w pierwszych godzinach walki[179].
Z chwilą upadku ostatniego granatu moździerzowego na przedpolu „Promu”, rozległ się nagle głos trąbki sygnałowej. To było umówione hasło do odwrotu niemieckich oddziałów[180]. Pierwsze starcie wygrała Załoga Westerplatte.
Dwie minuty przed godziną 0600 zauważono z pomostu bojowego, z lewej burty „Schleswig-Holsteina”, wybuchające pociski w Nowym Porcie w odległości 1000 metrów. Były to wybuchy pocisków z armaty kpr. Grabowskiego. Nie rozpoznano jednak miejsca skąd strzelano.
„Kuba” Dąbrowski wiedząc, że losy starcia rozstrzygają się we wschodniej części Składnicy i że niejasna jest sytuacja na przedpolu Wartowni Nr 5, którą było łatwo podejść przechodząc skrycie między wałami ochraniającymi schrony amunicyjne, postanowił wzmocnić linię obrony między placówką „Fort” mata Rygielskiego, a Wartownią Nr 5 plut. Petzelta. W tym celu skierował tam doświadczonych 4 żołnierzy pod dowództwem sierż. Deika. Utrzymywanie ich placówki nad Kanałem Portowym nie było konieczne, ze względu na ciężar walk, który utrzymywał się we wschodniej części półwyspu. Do likwidowania stanowisk karabinów maszynowych oraz potencjalnego desantu, który Niemcy mogliby przeprowadzić przez Kanał Portowy, wystarczała Wartownia Nr 2, oraz placówki „Przystań” i „Łazienki”[181].
Według sierż. Deika otrzymali oni nie tylko rozkaz zajęcia stanowiska między „Fortem”, a Wartownią Nr 5 (koło schronu amunicyjnego nr 7)[182], ale także rozkaz „zdobycia zajętego przez Niemców schronu amunicyjnego nr 1”! Rozkaz ten miał przekazał łącznik od kpt. Dąbrowskiego o godzinie 0630.
Odcinek, który żołnierze Deika pokonali półtorej godziny wcześniej, znajdował się pod baczną obserwacją ze strony Niemców, którzy nadal silnie ostrzeliwali ten odcinek. Sytuacja była już nieco inna, półmrok panujący o świcie już dawno minął.
„Przed nami znów ten niebezpieczny kawałek pola, (...) lecz mimo to musimy przejść. Czołgamy się, kryjąc się za każdą bruzdą, każdym krzakiem ziemniaków. Ostrzał karabinów maszynowych powiększa się. St. sierż. Krzeszewski czołgając się trzyma nasz elkaem[183] w zębach za taśmę”[184].
Bez strat udało im się dotrzeć do Wartowni Nr 3. Przed nimi był jeszcze do pokonania 50 metrowy odcinek do garaży koszar, a stamtąd, pod osłoną lasu, prawie 300 metrów na stanowiska na torach. Sierż. Deik nie pozwolił na dłuższy odpoczynek w wartowni. Po przybyciu na nowe, stanowisko koło schronu amunicyjnego nr 7, gorączkowo szukano miejsca pod stanowisko obserwacyjne na główny tor kolejowy i zastanawiano się jak wyrzucić Niemców ze schronu nr 1, likwidując tym samym zagrożenie dla placówki „Prom”. Deik wezwał na pomoc moździerze Bieniasza. Zadzwonił do koszar, gdzie st. ogn. Piotrowski przekazał plut. Bieniaszowi informacje o celu ataku. W kierunku schronu nr 1 miano oddać kilka celnych strzałów po których częściowo zawalił się dach, a niemieccy żołnierze ścigani ogniem broni maszynowej ze stanowiska sierż. Deika i placówki „Prom” w popłochu uciekli za mur Składnicy.
Wkrótce sierż. Deik postanawia zmienić stanowisko bojowe i przesunąć się bliżej bramy kolejowej. Zajmuje stanowisko na wale kolejnego schronu nr 6, skąd otwiera natychmiast ogień do niemieckich żołnierzy uniemożliwiając im przebieganie z jednej strony toru kolejowego na drugą[185].
Placówka „Fort” w tym czasie o mało co nie została okrążona! Część niemieckich żołnierzy skierowała się poza blaszany falochron chcąc pod jego osłoną obejść od strony morza „Fort” (wg Rygielskiego miało to być nawet stu żołnierzy)[186]. Dłużej nie można było czekać, bo część Niemców wykorzystując falochron znalazła się zaledwie kilkadziesiąt metrów od „Fortu”. Rygielski błyskawicznie zareagował i zadzwonił do koszar z prośbą o położenie ognia moździerzy na umówiony wcześniej cel nr 12. Moździerze bardzo szybko otworzyły ogień na cel nr 12 znajdujący się zaledwie ok. 30-40 metrów przed placówką Rygielskiego. Dodatkowo niemieckich żołnierzy obrzucono granatami ręcznymi z „Fortu”, co osłabiło niemieckie natarcie na tym odcinku[187].
Sześć minut po zauważeniu wybuchów w Nowym Porcie kmdr. Kleikamp otrzymuje meldunek od ppor. mar. Hartwiga:
„Mój lewy punkt ogniowy [w spichlerzu „Prowe” – przyp. autora] został ostrzelany przez artylerię z Westerplatte”[188].
O godzinie 0620 na „Schleswig-Holsteinie” zauważono wybuchy coraz bliżej okrętu. Kolejne pociski armaty Grabowskiego rozerwały się na spichlerzu „Anker”, gdzie znajdowały się dwa karabiny maszynowe Hartwiga. Niemcy nadal nie rozpoznali miejsca skąd strzelano.
W tym samym czasie z Westerplatte nadszedł meldunek Kompanii Szturmowej: „Straty zbyt duże, wycofujemy się”. Z pancernika odpowiedziano, że okręt przypuszczalnie przystąpi do ponownego ataku ogniowego przeciwko polskiej placówce. Dwanaście minut później Kompania Szturmowa przekazuje informację, że jeszcze nie wycofała się z Westerplatte i pole ostrzału dla okrętu nie jest jeszcze wolne.
O godz. 0640 Kompania Szturmowa przesyła na pokład pancernika żądanie dostarczenia noszy oraz samochodów sanitarnych. „[Na Westerplatte] muszą być duże straty” zanotował w Dzienniku Bojowym kmdr. Kleikamp[189].
Kapelmistrz Willi Aurich zanotował w swoim pamiętniku:
„Po początkowym gwałtownym ogniu karabinowym, padają teraz jeszcze pojedyncze strzały. Z pokładu możemy nieco obserwować postęp ataku. Jadą już też pierwsze samochody sanitarne. Między nimi widać wracających z noszami sanitariuszy. Również trzej ludzie spośród moich muzyków są przy tym jako pomocnicy sanitariuszy”[190].
Nadal trwa ostrzał spichlerza „Anker”. W Dzienniku Bojowym kmdr. Kleikamp zanotował, że „nie wiadomo, czy przez jedno czy dwa działa”[191].
Kapral Grabowski jak szacuje, zniszczył co najmniej kilkanaście niemieckich stanowisk. Z pozycji armaty 75 mm wypatrywano kolejnych celów, gdy z koszar przyszedł por. Grodecki z pochwałą od mjr. Sucharskiego i jednocześnie rozkazem oszczędzania amunicji. Do tego momentu kpr. Grabowski wystrzelił zaledwie 28 pocisków z 330 jakie były w Składnicy[192] (zgodnie z regulaminem na stanowisku bojowym jednostka ognia wynosiła przed rozpoczęciem ostrzału 60 pocisków – 3 skrzynki po 20 pocisków)[193].
Placówka „Przystań” prowadziła ogień do wykrytych niemieckich stanowisk po drugiej stronie Kanału Portowego, których nie dosięgły pociski z armaty 75mm. W pewnej chwili wykryto stanowisko działka C/30 z którym rozpoczęto walkę ogniową. Kilka celnych serii z „Przystani” wyłączyło tę broń z dalszej walki[194].
Kpt. Dąbrowski połączył się telefonicznie z por. Kręgielskim i poinformował go o sytuacji we wschodniej części Składnicy. Informacje o tym, że planowane przez Niemców zaskoczenie nie powiodło się, a nieprzyjaciel „położył się pokotem” pod ogniem broni maszynowej z „Promu”, podniosło na duchu obsadę „Przystani”. Zapanował doskonały nastrój i odprężenie po wielu tygodniach wyczekiwania na niemiecki atak[195].
Tuż przed godziną 0700 na przedpolu Westerplatte na wysokości Mewiego Szańca zjawia się prezydent Senatu Arthur Greiser w mundurze wyjściowym SS z zamiarem zapoznania się ze „zdobytym Westerplatte”. Bardzo się rozczarował. Jego optymizm „podbił” jeszcze Kleikamp, który powiadomił Greisera, że by zdobyć Westerplatte konieczne są nowe posiłki.
O godzinie 0710 ogłoszono na pancerniku alarm przeciwlotniczy. Zaraz też ustalono, że zauważone samoloty należą do Luftwaffe i alarm odwołano.
Chwilę wcześniej przez radiostację ppor. mar. Hartwig zameldował, że jego lewe stanowisko na spichlerzu „Prowe” zostało wyłączone z walki, karabin maszynowy uszkodzony, a jeden żołnierz został ranny; stanowisko prawe w spichlerzu „Anker” ostrzelane przez artylerię i trafione. O godzinie 0712 Hartwig zameldował ze swojego stanowiska, że pozostaje na nim, ale z akcji zostało wyłączone stanowisk0 na spichlerzu „Anker”.
Z Kompanii Szturmowej przychodzi meldunek, że z powodu zbyt dużego oporu ze strony polskiej, kompania musiała się wycofać i prosi o ostrzał na drzewa i konary. Trzydzieści minut później, o godzinie 0720, nadano z Kompanii Szturmowej kolejny meldunek: „Teren jest przeszukiwany, aby odnaleźć rannych”. I krótko potem: „Potrwa to jeszcze z pół godziny zanim kompania będzie mogła ponownie zaatakować”[196].
Wspomina por. Pająk:
„Natężenie ognia słabnie. Rozsypana tyraliera nieprzyjaciela wgryza się w ziemię. Po pewnym czasie obserwujemy pojedynczy, nieznaczny ruch do tyłu.
Na placówce nastąpiło pewne odprężenie. Zbliżam się do chorążego Gryczmana; rozmawiamy i zapalamy pierwszego w tym dniu papierosa. Słońce wyszło już ponad wierzchołki drzew, przygrzewa”[197].
„Po pewnym czasie zaczęły się wycofywać resztki atakujących” – pisze w relacji st. leg. Dominiak. „Niewielu jednak dotarło na swoje pozycje, bo w czasie odwrotu cała nasza placówka prażyła ich ogniem. Odwrót Niemców był bardzo utrudniony, ponieważ praktycznie biorąc nie mogli się czołgać przez potykacze i zasieki”[198].
Żołnierze na „Promie” zaczęli kontrolować i przeglądać swoją broń. Plut. Baran dolał wody do chłodnicy cekaemu, gdyż ta niemal w całości wyparowała. Policzono zużytą amunicję – było sześć pustych skrzynek amunicyjnych[199].
„Pierwsze chwile (...) były okropne. Nasi obrońcy, młodzi, nie obyci jeszcze z walką, spłoszeni, głowy instynktownie chowali poniżej nasypu okopów. Strzelali niedokładnie. Tłumaczyłem im: chłopcy, kule gwiżdżą, ale nas jeszcze nie trafiają, wyciągajmy głowy śmiało, odważnie, żeby dobrze przyjrzeć się Niemcom i celnie do nich strzelać. (...) Żołnierze nabrali zaufania w swoje siły. Strach zamienili w zaciętość i zawziętość” – wspominał por. Pająk[200].
Na podstawie meldunków Kompanii Szturmowej i własnych obserwacji kmdr. Kleikamp uważa, że drugi atak kompanii ma szanse powodzenia, ale musi zostać poprzedzony dłuższym ostrzałem z dział pancernika.
Zbiórka Kompanii Szturmowej po I natarciu nastąpiła na przedpolu Westerplatte przy torach na wysokości Mewiego Szańca. Archiwalne zdjęcia z tej zbiórki pokazują, że mimo strat, morale niemieckich żołnierzy nie upadło i gotowi byli walczyć dalej[201].
Pierwsze nieudane natarcie tak opisał Carl Lange w książce „Die Befreiungs Danizgs”:
„Gwałtowny ogień artyleryjski obalił po jednej stronie wąski pas lasu bukowego, który opasuje Westerplatte. Skoro Niemcy posunęli się bez przeszkód naprzód, nagle Polacy rozpoczęli z różnych kierunków niespodziewany gwałtowny ogień z karabinów i broni maszynowej. Ponieważ było mało osłon terenowych, nacierający ponieśli pewne straty. Sądząc po wystrzałach musieli polscy strzelcy znajdować się także w koronach drzew. Przeciwnik krył się za grzbietem wału, w szopach i na strychach. Z donośnym, śpiewnym dźwiękiem przelatywały kule tuż nad głowami nacierających. Uderzały miny [granaty moździerzowe – przyp. autora] powodując ogromne wybuchy. Błyski wystrzałów zapalały się na przeciwległych wałach. Tak więc trzeba było znaleźć nowe stanowiska i osłonę w tyle. Natychmiast rozpoczął się ogień polski z lasu. Również posuwający się naprzód pluton pionierów został obok wielkiej remizy przyjęty gwałtownym ogniem karabinowym. Bardzo dobrze zamaskowany przeciwnik strzelał z bezpiecznych pozycji. Tak zostało przez Polaków odparte pierwsze niemieckie natarcie”[202].
Od godziny 0738 rozpoczyna się ostrzał artyleryjski Westerplatte z pancernika, który stanął w poprzek na skos Kanału Portowego na Zakręcie Pięciu Gwizdków w odległości ok. 300 metrów od wschodniej granicy Składnicy
Kleikamp informuje dowództwo Landespolizei: „Rozpoczyna się nowy atak ogniowy i natarcie na Westerplatte”. Ogień na chwilę przerwano, kiedy nadszedł meldunek z Kompanii Szturmowej z informacją, że „las [na Westerplatte] pełen jest strzelców na drzewach” i propozycją por. Henningsena, aby ostrzeliwanie Składnicy prowadzić przez pół godziny, następnie zrobić piętnaście minut przerwy i ponownie przeprowadzić dłuższe ostrzeliwanie, po którym nastąpiłby atak Kompanii Szturmowej[203].
„Wyraźnie można z pokładu obserwować każde trafienie granatów 28- i 15-centymetrowych eksplodujących w wierzchołkach drzew; strącają one w dół ukrytych tam i rozpoznanych strzelców wyborowych[204]. Ze stukiem toczą się po pokładzie puste mosiężne łuski, wznoszą się, piętrzą się prawdziwe góry, śmierdzący siarką dym prochowy snuje się nad wyszorowanym do białości drewnianym pokładem, gęste obłoki spowijają kazamaty, z ich rozpalonych dział pada strzał po strzale”[205].
W piątej lewoburtowej kazamacie działa kal. 150 mm w trakcie oddawania strzału nastąpiło rozerwanie łuski, a w konsekwencji tego uszkodzenie wyrzutnika. Jego odłamki ciężko raniły kadeta i lekko dwóch innych[206].
Jeden z pocisków pancernika trafił w piekarnię wybudowaną w ostatnich dniach sierpnia koło Wartowni Nr 4. Przygotowane do wypieku ciasto zostało siłą wybuchu rozrzucone po okolicznych sosnach. Żołnierze zażartowali, że st. strz. Okraszewski, który przygotował ciasto, zamiast upiec bułki zorganizował z dużym wyprzedzeniem bożonarodzeniową choinkę ubraną w bąble z ciasta[207].
Tak kolejny ostrzał pancernika zachował w pamięci dowódcy Wartowni Nr 2:
„Nagle przez gałęzie drzew przeszedł błysk i prawie równocześnie nastąpiła eksplozja, a z za zakrętu kanału zaczął się bardzo powoli wysuwać pancernik „Schleswig-Holstein”. Wszystkie jego działa skierowane na Westerplatte (...) zionęły ogniem[208]. Wspaniały i groźny był to widok. Pancernik nie przerzucał ognia, ale posuwając się powoli, zmiatał wszystko przed sobą. Piękny las kładł się pokotem. Olbrzymie pnie wyrzucane przy wybuchu pocisków w górę waliły się, łamiąc mniejsze drzewa”[209].
Odłamki pocisków wpadały do Wartowni Nr 2, podmuch wybuchów, kurz i dym zasłoniły przedpole. Grudziński rozkazał obsadzie wartowni zejść do kabiny bojowej wartowni. Razem z kpr. Dworakowskim znosi na dół centralkę telefoniczną, zapas amunicji i prowiant. Podmuchy zrzuciły z okien wszystkie worki z piaskiem. Morale, mimo silnego ostrzału, nie upadło. Wszyscy chcą walczyć, tak jak na innych wartowniach i placówkach, do wyczerpania ostatnich możliwości.
Wartownia Nr 2 doskonale widoczna ze środkowego stanowiska (budynek chłodni) plutonu ppor. mar. Hartwiga stała się też celem karabinów maszynowych:
„(...) na wartowni było tak jak w piekle, bo po ścianie pociski [niemieckich] karabinów maszynowych układały się tak, jakby ktoś stał i sypał ze ścian z betonu kurz, jak z worka po mące” [210].
Prawdopodobnie w trakcie tego ostrzału z pancernika „Schleswig-Holstein”, w pobliżu stanowiska nr 1 działka Bofors rozerwał się pocisk. Żołnierze obsługi zostali przysypani ziemią, na stanowisko spadła ponad stuletnia lipa rosnąca obok. Dowódca działka, plut. Łopatniuk, na krótką chwilę stracił przytomność. Lekko ranni (kontuzjowani) zostali dwaj żołnierze: strz. Aleksy Kowalik i kpr. Michał Pryczek, który dostał odłamkiem w kark i potylicę. Po opatrzeniu odesłano go okrężną drogą do koszar. W czasie ostrzału, aby uniknąć dalszych obrażeń obsada Boforsa na stanowisku nr 1 schroniła się w pobliskim starym ceglanym schronie amunicyjnym. W trakcie biegu do tego obiektu lekko ranny został st. strz. Jan Słowiaczek, którego odłamek lub pocisk ranił w prawe udo. Po powrocie na stanowisko okazało się, że działko leży przewrócone na lewym kole, a przyrządy celownicze zostały uszkodzone. Tym samym z działka można było celować jedynie po lufie[211].
W międzyczasie na przedpole Westerplatte przybył jako wzmocnienie pluton SS w sile 60 ludzi. Niewykluczone, że mógł to być pluton z jednostki SS-Wachsturmbann Eimann[212]. Jednakże w Dzienniku Bojowym kmdr. Kleikamp zapisał, iż był to oddział SS-Heimwehr Danzig[213].
Artyleria pancernika położyła ogień na mur Składnicy aż do wysokości starych koszar i ostrzeliwuje wały ziemne placówki „Prom” przy bramie głównej. Niemcy próbują też „przebić” się pociskami „Schleswig-Holsteina” przez drzewa w kierunku koszar[214], ale pociski eksplodują przedwcześnie na gałęziach i konarach drzew, stopniowo przerzedzając gęsty drzewostan.
Wspomina por. Pająk:
„Usłyszałem przeraźliwy huk i łoskot. To była nawałnica ognia skierowana na naszą placówkę. Posypał się grad pocisków i kul. Pospadały wierzchołki podciętych drzew. Ziemia aż się zagotowała. Patrzę, a nasza placówka ginie w oczach”[215].
„Żołnierze przylegają do ścian rowu. Istny grad lecących z nieba odłamków żelaza, gałęzi drzew i całych wierzchołków. Fontanny piasku, kłębowisko dymów, zapach siarki i rozpalonego żelaza – oto wrażenia z nawały ogniowej ciężkiej artylerii i pancernika na placówkę „Prom”[216].
O sytuacji na „Promie” por. Pająk postanawia telefonicznie powiadomić dowództwo. W chwili kiedy doskoczył do telefonu znajdującego się 3 metry od jego stanowiska i połączył się z koszarami połączenie zostaje zerwane. Błyskawicznie powraca na poprzednie stanowisko i w tym momencie bliski wybuch pocisku rzuca go w tył. Odłamki ranią go ciężko w brzuch i krocze, rozrywając mięśnie ud. Resztkami przytomności Pająk wzywa Gryczmana i zdaje mu dowództwo placówki. Chorąży odciąga ciężko rannego i chce go opatrzyć. Jednak z rozerwanej rany na brzuchu wyszły wnętrzności, rana jest zbyt rozległa i zbyt obficie krwawiąca by założyć opatrunek. Gryczman poleca dwóm żołnierzom, przybyłemu z amunicją z koszar st. strz. Władysławowi Okraszewskiemu i sanitariuszowi strz. Julianowi Wysockiemu odnieść por. Pająka do koszar. Wobec silnego ognia ciężko rannego oficera dowleczono tylko do Wartowni Nr 1, gdzie postanowiono poczekać z przeniesieniem do koszar aż do czasu, gdy zelży niemieckie natarcie[217].
Wybuchy pocisków z pancernika przygważdżają polskich żołnierzy „Promu”. Strzelała dziobowa wieża „Anton” z działami 280 mm i cztery lewoburtowe 150 mm. Intensywny ostrzał prowadziły też działka C/30 skupiając się na koronach drzew, grzbietach muru i wałach ziemnych placówki „Prom”. Wieża rufowa „Pommern” po kilku salwach wstrzymała ogień, ponieważ w pobliżu linii strzału znajdowały się budynki, które utrudniały skuteczne celowanie i prowadzenie ognia[218], jak i zagrożone ostrzałem były stanowiska ppor. mar. Hartwiga w spichlerzu „Anker”.Na linii strzału znalazły się też stanowiska karabinów maszynowych SA Küstenschutz Danzig w pobliżu latarni morskiej, których zadaniem było zwalczanie wszelkich ruchów polskiej załogi w Składnicy.
O godzinie 0748 Polacy ostrzelali mars[219] na fokmaszcie pancernika. Oddano ze Składnicy w kierunku „Schleswig-Holsteina” dwa lub trzy strzały, które przeleciały w niewielkiej odległości od okrętu[220]. Strzały nie były przypadkowe, skoro jako cel wybrano stanowisko obserwacyjne na fokmaszcie pancernika. Niestety żaden z pocisków nie uszkodził cennego okrętowego urządzenia pomiarowego, jakim był główny dalmierz optyczny znajdujący się na szczycie masztu „Schleswig-Holsteina”, będący celem ostrzału[221].
Wspomina kmdr. Gustav Kleikamp”
„(...) Ponad głowami wolno stojącego na mostku kapitańskim dowództwa okrętu gwizdały sporadycznie, a także tu i ówdzie ponad nadbudówkami okrętu pojedyncze serie z karabinów maszynowych, do tego dołączył wkrótce ogień pojedynczy z jednego lub dwóch polskich dział lekkich, skierowany na wysoką wieżę bojową okrętu, na której znajdowało się dowództwo artylerii okrętowej”[222].
Ppor. Hartwig, dowódca plutonu karabinów maszynowych Kompanii Szturmowej w swoim raporcie opisał, że przed godziną 0900 lewe stanowisko w spichlerzu „Prowe” zostało ostrzelane „artylerią z Westerplatte”. Zaobserwował on 3 lub 4 trafienia w budynek. W tym samym czasie ostrzelano z polskiego działa „Schleswig-Holsteina”[223] i spichlerz „Anker” ten ostatni trafiając dziesięć razy. Na ostrzelane stanowiska wysłano żołnierza mar. Riecka, który stwierdził, że oba zostały opuszczone bez strat. Meldunek o tym Hartwig wysłał na pancernik[224].
Bosman Boudier ze swoim cekaemem s.MG.08 przeniósł się „na lewo od młyna za gorzelnią”, a mat Seemann opuścił stanowisko, ale nie wyszedł ze spichlerza „Prowe” tylko przeniósł swój karabin maszynowy dwa piętra niżej[225].
W pewnym momencie „Schleswig-Holstein” został ostrzelany z polskiej artylerii!
„Częściej słychać było ich przelatujące granaty ponad wysoko położonym mostkiem, oraz koło masztu bojowego okrętu. Ich działa musiały więc stać na stosunkowo najlepiej osłoniętej zachodniej stronie Westerplatte, zakryte gęstwiną lasu i budynkami. ‘Trzy minuty ognia ze szybkostrzelnych działek plot 10,5 cm[226] w zachodni róg Westerplatte. Ogień kłaść ściśle nad koronami drzew. Ustawienie zapalników na 500-600 m!’ I salwami w pięciosekundowych odstępach podjęły ogień także i te działa”[227].
Najprawdopodobniej do pancernika strzelało działko Bofors dowodzone przez plut. Łopatniuka, ale wykluczyć nie można, że ostrzał prowadziła armata kpr. Grabowskiego[228]. Dowodem na to może być również to, że w „odpowiedzi” artyleria lekka pancernika, dwa lewoburtowe działa kal. 88 mm dowodzone przez Wernera Henke[229] oddały tego dnia pierwsze strzały w kierunku zachodniej części Składnicy strzelając pociskami z opóźnionym zapalnikiem[230].
„Pierwszy pocisk trafny, łamie brzozę, pod którą stoi nasza armata. Rozżarzone odłamki sypią się jak grad. Dziwię się, że nikt z nas nie krwawi. Drugi roztrzaskał lewe koło naszego działa, które z uszkodzonymi przyrządami celowniczymi przechyliło się na bok (...)”[231].
„Niemiecki obserwator skierował ogień pancernika na linię naszego stanowiska, było to dokładne obliczenie. Utworzył ogień zaporowy i metr po metrze orał i niszczył to co było na drodze”[232].
W trakcie ostrzeliwania stanowiska armaty, kpr. Grabowski rozkazuje swoim żołnierzom, żeby szybko zajęli miejsca w ziemnym schronie, przygotowanym w sierpniu. Swoim ciałem dowódca armaty zasłonił wejście do schronu, aby odłamki pocisków nie raziły jego żołnierzy. W przypadku trafienia w schron z pozostałą amunicją będącą przy stanowisku (co najmniej 50 pocisków w relacji Grabowskiego), ich zabezpieczenie było czysto iluzoryczne[233]. Po kilkunastu pociskach pancernika wystrzelonych w stanowisko armaty ogień ustał. Armata stała pochylona, uszkodzone zostało lewe koło[234]. Nasyp usypany przed lufą działa był rozniesiony, ziemia usypana na stropie schronu zniknęła, obok stały i leżały połamane drzewa[235].
Armata nie nadawała się do dalszej walki. Grabowski zostawił na stanowisku obsługę armaty i pobiegł do koszar, by zameldować o sytuacji[236]. Wystrzelono 28 pocisków[237], na stanowisku zostało jeszcze 32, a w koszarach 252 pociski.
W koszarach kpr. Grabowski z rozpaczą w oczach złożył meldunek: „Panie majorze, melduję, że działo rozbite!”[238]
Wkrótce po kpr. Grabowskim do koszar udali się żołnierze z obsługi armaty. Załamani stratą armaty (?) nie kryli się przed pociskami i odłamkami. Na pytanie mijanych żołnierzy placówki „Elektrownia” dokąd idą, odpowiedzieli, że dla nich to już koniec wojny, bo im Niemcy armatę „rozkrochmalili”[239].
Między godziną 0815 a 0828 nastąpiła przerwa w ostrzale Westerplatte. Ze strony polskiej nie padł w tym czasie żaden strzał[240].
W tych minutach, między godz. 0816 a 0921 myśliwce Messerschmidt Bf 109 z II.(J)/186(T) zapewniały pancernikowi „Schleswig-Holstein” parasol myśliwski[241]. Nie musiały jednak interweniować – polskie lotnictwo na Wybrzeżu o tej godzinie było całkowicie sparaliżowane.
Przed godziną 0900 przez wyrwy w ceglanym murze na wysokości prawego stanowiska erkaemu placówki „Prom” wdarła się na teren Składnicy grupa niemieckich żołnierzy. Nie znający sytuacji za murem ku swojemu zaskoczeniu znaleźli się dokładnie kilka metrów od stanowiska erkaemu! St. strz. Zięba i dwóch strzelców zlikwidowali zagrożenie tak szybko, że żaden z Niemców nie zdążył się ani wycofać ani oddać strzału![242]
Mimo bardzo silnego ognia prowadzonego z „Promu” przewaga niemiecka w ludziach i broni zaczyna działać na niekorzyść Polaków. Małe grupy niemieckich żołnierzy podchodzą do „Promu” na odległość rzutu granatem, które wybuchając przed polskimi stanowiskami zasypują je ziemią i odłamkami. Polskim żołnierzom prowadzenie celnego ognia utrudniają zwalone i połamane drzewa, które Niemcy wykorzystują jako osłony. Chorąży Gryczman w swoich wspomnieniach zastanawia się dlaczego nie prowadzono w tym momencie ognia moździerzy, który by ponownie zdziesiątkował niemieckie oddziały.
Dodatkowo dym powstały od wybuchów pocisków, jak i z tlących się kawałków drewna zasłaniał pole widoczności ułatwiając Niemcom podejście pod „Prom”. Dym ten spowodował też dezorientację wśród niemieckich żołnierzy, bo gdy czołowe oddziały dostały się pod silny ogień z Wartowni Nr 5[243], placówki sierż. Deika i placówki „Fort” zaczęły się cofać, dostały się pod ogień kolejnych fal nacierających pododdziałów, prawdopodobnie także pod ogień własnych cekaemów z Nowego Portu[244]. Rośnie liczba rannych i zabitych Niemców[245]. Zdezorientowani żołnierze szukali schronienia za wałami schronów amunicyjnych, ale tam napotykali kolejną przeszkodę. Porośnięte gęsto wikliną wały posiadają potykacze z gęstą siecią drutów kolczastych osadzone na żelaznych palach o wysokości 50 cm. Powodują silne zamieszanie w nacierających i szukających schronienia grupach[246].
Na przedpolu „Promu” pojedynczy żołnierze 2. plutonu Kompanii Szturmowej wykorzystując osłony w terenie powoli zbliżali się do polskich stanowisk pod osłoną celnego ognia cekaemów ukrytych w gęstwinie drzew od strony bramy kolejowej. Wreszcie jedno ze stanowisk rozpoznał plut. Baran, który skierował ogień swojej broni w gniazdo cekaemu znajdujące się w gęstym łubinie. Długa seria kilkudziesięciu pocisków wystrzelonych w zaledwie pięć sekund, lecących z prędkością ponad 800 metrów na sekundę i wpakowana precyzyjnie w stanowiska nieprzyjaciela spowodowała, że niemiecki cekaem i jego obsługa już więcej nie otwierali ognia... W chwilę później kpr. Zdeb również zidentyfikował drugie gniazdo cekaemu i zlikwidował je celnym ogniem cekaemu.
„Gdy żołnierze na początku walki byli bardzo wrażliwi na ogień nieprzyjacielski – wspomina chor. Gryczman – i bardzo nerwowo prowadzili ogień tak z broni maszynowej, jak i ręcznej, to [potem] byli już opanowani i otwierali ogień tylko na rozkaz. [Nasz] ogień z broni maszynowej jest coraz skuteczniejszy. U żołnierzy zapanował duch zwycięstwa i mimo olbrzymiej przewagi niemieckiej, tak w artylerii, jak w broni maszynowej i w ludziach, żołnierze czuli się pewnie, co ułatwiało dowodzenie i prowadzenie walki”[247].
W krytycznym momencie walk o placówkę „Prom” zauważono, że na pokładzie manewrującego w Kanale Portowym „Schleswig-Holsteinie” pokazali się kadeci Kriegsmarine machający rękoma do niemieckich żołnierzy znajdujących się przy murze Składnicy. Kpr. Kowalczyk i st. strz. Zięba otworzyli natychmiast ogień w ich kierunku ze swoich erkaemów. Ponieważ była to odległość ok. 400-500 m nie zauważono, by ogień ten był celny, ale spowodował, że kadeci szybko zniknęli z pokładu[248].
Hartwig widząc, że Kompania Szturmowa na lewym skrzydle utknęła, rozpoczął ostrzał ze swoich karabinów maszynowych na rozpoznane cele w Składnicy na lewo od tablicy z oznaczeniem „29,2”[249].
„(...) załoga Westerplatte nie zaniechała oporu. Wciąż słychać było terkotanie karabinów maszynowych, które widocznie rozporządzały ogromną ilością amunicji”[250].
Chor. Gryczman chciał zameldować do koszar o sytuacji na „Promie” i prosić o ogień moździerzy. Pobiegł do telefonu polowego, ale w tym momencie został przygnieciony gałęziami drzewa, które zostało powalone od wybuchu pocisków. Na pomoc dowódcy ruszyli kpr. Andrzej Kowalczyk i strz. Bronisław Uss. Kiedy wyciągali chorążego spod gałęzi, Gryczman został lekko ranny w głowę, najprawdopodobniej odłamkiem albo kawałkiem drzewa.
„Wobec beznadziejnej sytuacji postanowiłem wycofać placówkę, lecz w tym czasie zauważyłem, że z drewutni, obok silnie uszkodzonego budynku Schupo, Niemcy z broni maszynowej otworzyli ogień w kierunku Wartowni Nr 1 i odwrót miałem odcięty. (...) wydałem rozkaz kapralowi Kowalczykowi i strzelcowi Ussowi zniszczyć granatami ręcznymi drewutnię” – wspomina chor. Gryczman. „Kapral Kowalczyk i strz. Uss podczołgali się do resztek muru z przygotowanymi wiązkami granatów i gdy kpr. Kowalczyk podniósł się i rzucił granaty do środka drewutni, nagle odskoczył do tyłu, trzymając się za prawą pierś, upadł na ziemię. W tym czasie strz. Uss rzucił drugą wiązkę granatów i w tym momencie nastąpił silny wybuch. Prawdopodobnie wiązka granatów rzucona przez Kowalczyka wybuchła powodując równocześnie wybuch wiązki granatów rzuconej przez Ussa. Drewutnia znikła z powierzchni ziemi, ale zginął bohaterską śmiercią strz. Uss. Sytuacja placówki staje się już nie tylko krytyczna, ale [wręcz] beznadziejna”[251].
Gęsty dym i kurz od wybuchów ograniczał widoczność czasem do kilku metrów. Chorąży Gryczman ostatni raz sprawdził żołnierzy na stanowiskach. Postanawia jak najszybciej zabrać rannego Kowalczyka (dwie rany postrzałowe w prawą pierś), wszystkich swoich żołnierzy i całą sprawną broń na Wartownię Nr 1, która była wg planu obrony wyznaczona jako obiekt do którego miała się ewakuować placówka „Prom”. Gryczman pobiegł do ziemnego schronu na „Promie” i wyciągnął stamtąd żołnierzy chroniących się przed ostrzałem artyleryjskim. Plutonowemu Baranowi rozkazał zebrać wszystkich żołnierzy „Promu” i rowem pomiędzy obwałowaniami po dawnej fortyfikacji, która stanowiła przez trzy godziny oparcie dla polskich żołnierzy wycofać się do Wartowni Nr 1. Plutonowy Baran miał pozostać sam na „Promie” i osłaniać odwrót kolegów. Wycofać mógł się dopiero w sytuacji, która zagrażałaby poważnie jego bezpieczeństwu. Na placówce pozostawiono uszkodzony odłamkiem elkaem Maxim.
Gryczman wydał rozkaz strz. Franciszkowi Wójtewiczowi i strz. Józefowi Nowickiemu by nieśli rannego Kowalczyka zabranego spod drewutni bezpieczniejszym, jak mu się zdawało, terenem czyli wzdłuż muru a następnie w prawo drogą do „Jedynki”. Po latach napisał: „Zdaje się, że popełniłem błąd przy wycofywaniu placówki, bo wysłałem ludzi niosących rannego Kowalczyka drogą gdzie jeszcze nie było piechoty niemieckiej, ale teren był bardziej otwarty i tam został położony silny ogień zaporowy”[252].
Na stanowiskach karabinów maszynowych ppor. Hartwiga zauważono wycofujących się polskich żołnierzy z placówki „Prom”[253], którzy biegli do Wartowni Nr 1, zasłoniętej lekkim wzniesieniem od strony Kanału Portowego. Natychmiast otwarto do nich ogień. Polacy wnet odczuli, że zostali zauważeni. Silny ogień przygwoździł ich do ziemi. Była godz. 0748[254].
Ten moment wspomina chor. Gryczman:
„Wycofanie placówki nie było łatwe, gdyż część piechoty niemieckiej znajdowała się już na naszych tyłach (...). Niemcy z pancernika widocznie zauważyli wycofanie placówki, gdyż momentalnie otwarli silny ogień zaporowy między placówką a wartownią, przez który musieliśmy się przebijać. Ale gdy z jednej strony ogień zaporowy utrudniał nam wycofanie się, to z drugiej strony pomógł nam, gdyż przygniótł do ziemi własną piechotę”[255].
Dramatyczne wycofanie „Promu” opisuje plut. Buder:
„Po pewnym czasie placówka ‘Prom’, silnie zbombardowana przez pancernik ‘Schleswig-Holstein’, zaczęła się wycofywać. Widzieliśmy z naszych okien, jak wokół żołnierzy ‘Promu’ rwały się pociski artyleryjskie, jak biegli skokami przez ogień, od czasu do czasu padając i czołgając się. Kazałem rozbarykadować drzwi. Żołnierze, którzy przybiegli na wartownię, wprost padali z wyczerpania”[256].
W „Jedynce” znajdował się jeszcze ciężko ranny por. Pająk, którego nie można było zanieść do koszar ze względu na silny ogień nieprzyjaciela. Chor. Gryczman zamienił wtedy z przytomnym jeszcze porucznikiem kilka zdań. Ranny Pająk pytał Gryczmana, czy dadzą radę się utrzymać do wieczora, kiedy nadejdzie pomoc. Chorąży odpowiedział, że skoro „Prom” bronił się aż pięć godzin, to wartownie będą się bronić co najmniej trzy dni, a jeszcze są koszary[257].
Kowalczyk niesiony przez swoich kolegów został ponownie ranny, tym razem w brzuch. Rana była bardzo poważna[258] i utrudniała bezpieczny transport rannego Kowalczyka. On sam powiedział do kolegów, by go zostawili i sami się ratowali, co też uczynili zostawiając kolegę w leju po pocisku zaledwie ok. 150-160 metrów od zbawiennej Wartowni Nr 1[259].
Plutonowy Baran, przed wojną jeden z najlepszych celowniczych cekaemu w Polsce, specjalista broni maszynowej, z chwilą gdy został sam na placówce natychmiast otworzył ogień w kierunku nacierających Niemców. Miał wytrzymać jak najdłużej, by umożliwić kolegom bezpieczną ewakuację do „Jedynki”. Przed sobą miał nacierający 2. pluton Kompanii Szturmowej[260]. Baran musiał wytrzymać psychicznie to, że jego koledzy są coraz dalej, a on sam znikąd nie może już oczekiwać pomocy. Nie bał się śmierci, tylko zranienia, które uniemożliwiłoby mu ucieczkę i w konsekwencji spowodowałoby dostanie się do niewoli. Strzelał długimi seriami, ogniem poszerzanym i posiewnym, by wywołać jak największy zamęt wśród nacierających. Ta taktyka była skuteczna nawet na dłuższą obronę, ale w pewnej chwili plut. Baran zauważył, że około 10-osobowy pododdział nieprzyjaciela pod osłoną częściowo zniszczonego muru dotarł na odległość niecałych 30 metrów od jego stanowiska. Groziło mu okrążenie i odcięcie drogi ewakuacji. Natychmiast przerwał ogień, zdjął z podstawy swój cekaem ważący z resztkami wody w chłodnicy ponad 21 kilogramów i co sił popędził w stronę Wartowni Nr 1 mając niemal na karku goniących go pociskami i dosłownie niemieckich żołnierzy[261].
Po wojnie w liście do Franciszka Dąbrowskiego tak opisał te chwile:
„(...) zupełnie osamotniony ochraniałem oderwanie i wycofanie [żołnierzy] z placówki ‘Prom’. Przez kilkanaście minut[262] walczyłem w pojedynkę z miażdżącą przewagą nacierających, umożliwiając chor. Gryczmanowi wyprowadzenie z bezpośredniej walki, bez dalszych strat, pozostałych przy życiu kolegów. Zadanie to wykonałem z zupełnym samozaparciem i poświęceniem narażając na niechybną śmierć własne życie. Wytrwałem na stanowisku do ostatniego tchu. Miałem wówczas szczęście, że wyszedłem bez fizycznego szwanku”[263].
W połowie drogi niespodziewanie natknął się na leżącego ciężko rannego kpr. Kowalczyka. Mimo swoich ran był przytomny. Zaskoczony tym, że ranny kolega został porzucony na polu walki otrzymał odpowiedź od kpr. Kowalczyka: „Władziu, ze mnie i tak już nic nie będzie, wy się tylko trzymajcie i nie poddajcie”. Baran targany sumieniem, czy pomóc koledze, czy biec do wartowni z cekaemem, wybrał to drugie rozwiązanie, jako że wyczerpany biegiem z tak dużym ciężarem na odcinku prawie 200 metrów, wiedział, że nie ma szans aby udźwignął swojego rannego kolegę. Nad głową świstały mu kule, także ze stanowisk z Nowego Portu, czuł Niemców tuż za sobą. Kilkanaście metrów przed wartownią, na otwartym terenie gęsto ostrzeliwanym z karabinów maszynowych Hartwiga plut. Barana opuściły siły. Ostatnie metry pokonał z ledwością[264].
Plut. Buder opisuje:
„Placówka ‘Prom’ wycofywała się pojedynczo. Był to moment ogromnego napięcia. Ryczałem na nich z całej siły i nawoływałem przez okno, aby biegli, tuż bowiem za nimi mogli lada chwila pojawić się atakujący Niemcy, a ja musiałem znów zabarykadowywać się i otwierać ogień. Trzeci lub czwarty z kolei przybiegł plutonowy Baran przynosząc ze sobą karabin maszynowy (wz. 30 – przyp. autora)[265]; któryś z szeregowych miał erkaem. Baran rzucił cekaem, po czym padł na podłogę i błagał o wodę, lecz wody, niestety nie było. Dopadł więc do wanienki, w której zlewana była woda po myciu menażek”[266].
Któryś z żołnierzy chwycił cekaem Baran i położył bezpośrednio na parapecie okna. Nie umocowany cekaem po otwarciu ognia odrzucił w tył nieznanego z nazwiska strzelca, który nie zdejmując palca ze spustu zaczął siać pociskami po ścianach i suficie. Któryś z żołnierzy krzykiem zwrócił mu uwagę, aby zdjął palec ze spustu. Po chwili niefortunny strzelec jakby nigdy nic rozpoczął dalszy ostrzał nieprzyjaciela wspierany naprawionymi po zacięciach dwoma cekaemami w głównej izbie wartowni i dwoma cekaemami w kabinie bojowej[267].
Epizod z pozostawionym na pastwę losu kpr. Kowalczykiem wobec sprzecznych relacji uczestników tego zdarzenia, jak i relacji innych obrońców dziś jest trudny do precyzyjnego odtworzenia i wymaga w tym miejscu stosownych wyjaśnień i informacji którymi dziś dysponujemy[268].
Przede wszystkim zabrano spod drewutni tylko kpr. Kowalczyka w jakiś sposób uznając, że towarzyszący mu strz. Uss nie żyje. Po zaprzestaniu ostrzału Westerplatte i wycofaniu się niemieckich oddziałów z Westerplatte wysłano po kpr. Kowalczyka z inicjatywy chor. Gryczmana ochotniczy patrol z Wartowni Nr 1. Żołnierze, którzy wrócili z poszukiwań stwierdzili, że miejsce gdzie pozostawiono Kowalczyka jest jednym wielkim lejem i znaleźć można jedynie strzępy rozerwanych Niemców. Chorąży Gryczman przypuszczał, że i Kowalczyk został rozerwany pociskiem[269].
Kilka relacji wskazuje, że w akcji zniszczenia drewutni lub też wartowni Schupo[270] brał udział również strz. Wiktor Ciereszko. W tej sprawie jest wiele niejasności m.in. w postawie strz. Ciereszki.
Przytoczmy nieznaną relację strz. Ciereszki z 1975 r.:
„(...) W pierwszym dniu walki por. Pająk jako dowódca placówki „Prom” wydał rozkaz dla kpr. Kowalczyka, żeby wziął jeszcze dwóch żołnierzy i zniszczył niemiecki posterunek, czyli wartownię Schupo. Kapral Kowalczyk zabrał strz. Ussa i mnie, wzięliśmy po kilka granatów, nie pamiętam po ile sztuk, ale było tego dużo. Wyruszyliśmy w trójkę, kpr. Kowalczyk jako dowódca szedł po środku, strz. Uss po prawej, a ja po lewej stronie Kowalczyka bliżej muru okalającego Westerplatte. Gdy podeszliśmy blisko posterunku niemieckiego, Niemcy otworzyli ogień z karabinów maszynowych w kierunku strz. Ussa, bo jego okrzyk usłyszałem najpierw. Widziałem jak Uss upadł, następnie [Niemcy] przenieśli ogień w stronę Kowalczyka, który również upadł. Ja natomiast widząc, że jest źle, koledzy padają, nienamyślając się rzuciłem się do przodu na niemiecki posterunek, bo pomyślałem, że wszystko jedno, jeśli się cofnę to będę zabity jak moi koledzy. (...) trafiłem kilkoma granatami w posterunek, nawet trafiłem w okna, bo widziałem jak wszystko rozpadło się i jednocześnie strzały niemieckie ucichły. Nie wiem, czy Niemcy zostali zabici. Podbiegłem do kpr. Kowalczyka, mimo rany jeszcze żył, miał ranę w brzuch koło pasa. Chcąc go ratować, pomimo zmęczenia wziąłem go na plecy i niosłem kawałek drogi. (...) Kpr. Kowalczyk widząc, że ja tak się męczę z nim, powiedział wówczas do mnie: kolego zostaw mnie i ratuj się sam, bo ja i tak nie będę żył (...), a ty jeszcze będziesz potrzebny do walki i tylko dobrze bijcie wroga. Wtenczas zostawiłem go ratując się sam, bo pociski z pancernika padały jeden za drugim. Gdy wycofywałem się do Wartowni Nr 1 widziałem strzelca Ussa, ale ten już nie żył [podkr. autora]”[271].
Posiadana w archiwum autora inna relacja kpr. Stefana Kulczyńskiego z placówki „Prom” zawiera informację, że była tylko jedna akcja likwidacji niemieckiego stanowiska przy bramie głównej, które znajdować się mogło albo w wartowni Schupo albo też w drewutni. W akcji ranny miał zostać kpr. Kowalczyk, brak informacji o drugim (lub też i trzecim) żołnierzu[272].
Kolejna relacja spisana przez kpr. Zdeba, również żołnierza z obsady „Promu”, zawiera informacje potwierdzające relację chor. Gryczmana:
„(...) Jeśli chodzi o Kowalczyka, który był niesiony jako ranny przez dwóch żołnierzy z młodego rocznika, a nazwiska ich trudno mi sobie przypomnieć, w drodze z placówki „Prom” do wartowni [nr] I został ponownie przestrzelony przez brzuch tak mocno, że wnętrzności wyszły na wierzch, co stwierdzili ci dwa żołnierze. Ranny Kowalczyk natomiast prosił ich słowami „koledzy zostawcie mnie”. To były jego ostatnie słowa przed śmiercią (...).[273]”
W swoim archiwum mam jeszcze inną relację obrońcy Westerplatte:
„(...) Jeśli chodzi o rannego Kowalczyka, to ja nie niosłem go z Nowickim, tylko niosłem ja sam. Rozkaz otrzymaliśmy: „przynieść go na wartownię w trójkę”. Moi koledzy uciekli i zostałem sam. Chcąc go ratować wziąłem go na plecy. Widząc to, po przejściu 200 m, chorąży Gryczman kazał, aby wzięli ode mnie karabin, co ulżyło mi w niesieniu rannego. Byłem do tego stopnia osłabiony i zmęczony, że nie miałem nawet siły iść z rannym. Z ledwością doszedłem sam do wartowni. Nie mając sił przewróciłem się na ławę, po czym zdołałem zameldować chorążemu Gryczmanowi, nie zmieniając położenia, że pozostawiłem rannego Kowalczyka. Prosiłem kolegów by podali mi chociaż trochę wody, ale mi odmówili ze względu na jej brak. Była woda którą obmywali rany porucznika Pająka. Nie mogąc wytrzymać z pragnienia dali mi tę wodę (...)[274].
Niestety relacja jest niepodpisana. Najprawdopodobniej napisał ją strz. Franciszek Wójtewicz. W 1964 r. Wójtewicz przesłał na ręce Leona Pająka list z opisem zdarzenia:
„Co się tyczy kaprala Kowalczyka, to dokładnie nie wiem, co się z nim w końcu stało, gdyż po ostrzelaniu nas przez niemieckie karabiny został on ciężko ranny w głowę i plecy. Szrapnel oderwał mu kawałek łopatki. W tym samym czasie poczęliśmy się wycofywać. Początkowo nieśliśmy go we trzech, lecz było bardzo niewygodnie. Powzięliśmy więc decyzję, by go nieść pojedynczo na plecach na zmianę. Mnie pierwszemu przypadło to w udziale. Niemcy walili w nas bez opamiętania, koledzy w popłochu wybiegli do przodu. W tej sytuacji donieść go do wartowni nie doniosłem, ponieważ za bardzo się zmęczyłem. Musiałem zdjąć go na chwilę z pleców, by odpocząć, lecz powtórnie w pojedynkę zarzucić go na plecy nie miałem siły, byłem bardzo zmęczony. Pozostawiłem go na ziemi i pobiegłem na wartownię, aby dali mi jakąś pomoc. O powyższym zameldowałem chor. Gryczmanowi. Lecz w tym samym momencie Niemcy skierowali ogień na wartownię I [nr 1], mnie zaś chorąży wysłał do koszar. A co się stało z rannym kpr. Kowalczykiem, nie wiem, bo już więcej kontaktu z wartownią nie miałem”[275].
Z innymi szczegółami wycofanie placówki „Prom” i ratowanie kpr. Kowalczyka opisał strz. Wójtewicz w następnej relacji opisującej to zdarzenie![276]
Epizod z ciężko rannym kpr. Andrzejem Kowalczykiem jest jedną z kilku rys na odlewanej przez lata w brązie historii bohaterskich obrońców Wojskowej Składnicy Tranzytowej na Westerplatte. Czy nie ma wytłumaczenia dla oczywistego smutnego faktu (mimo wielu niejasności i sprzecznych relacji) że kilku żołnierzy obsady „Promu” pozostawiło swojego rannego kolegę na pastwę losu by dogorywał samotnie zaledwie niecałe sto metrów od wartowni?...
Był to początek wojny, w której od pierwszej sekundy młodzi żołnierze załogi Westerplatte, w większości w wieku 23-25 lat, znaleźli się od razu na pierwszej linii walk. Nie mieli czasu dostosować się do nowej sytuacji, nigdy wcześniej nie dane im było przeżyć takiego ostrzału artyleryjskiego, ani też wcześniej nie znajdowali się na celownikach karabinów maszynowych polujących na nich Niemców. Nigdy też, na ich rękach, nie umierali bliscy koledzy. Pamiętajmy o tym wspominając los kaprala Kowalczyka.
Pociski z pancernika zaczęły eksplodować przed Wartownią Nr 2. „Zasłania nas tuman dymu od eksplozji. Świszczą odłamki pocisków artyleryjskich i wpadają przez okna strzelnicze na wartownię. Rozkazuję obsłudze zejść na dół wartowni. Wraz z kapralem Dworakowskim znosimy także centralkę telefoniczną” – wspomina dowódca Wartowni Nr 2 kpr. Grudziński[277].
Do Wartowni Nr 6 zszedł kpt. Dąbrowski. Zorientował się w sytuacji na tym stanowisku. Następnie wziął telefon do ręki i zaczął wydzwaniać po wartowniach i placówkach: „Chłopcy, nie dajcie się! Bić wroga aż do ostatniego tchu! Bronimy naszej Ojczyzny!”[278].
Wg kpt. Dąbrowskiego podczas tego ostrzału „Schleswig-Holsteina” do akcji przeciwko Polakom na Westerplatte włączyła się bateria haubic kal. 150 mm, która była rozmieszczona w Brzeźnie[279].
Nieco wcześniej, około godz. 0700 kpt. Dąbrowskiemu udało się wysłuchać komunikatu radiowego. Polskie Radio w kilku językach ogłaszało, że Polska została napadnięta przez Niemcy[280].
Ponownie pancernik otwiera ogień. Od godziny 0829 Niemcy prowadzą ostrzał w kierunku zasłoniętych przez drzewa i trudnych do zlokalizowania celów. Ostrzelany został las od warsztatów portowych do „dużego bunkra po stronie lewej”. Był to stary ceglany schron amunicyjny obsypany ziemią znajdujący się tuż obok Wartowni Nr 2.
Wspomina kmdr. Kleikamp:
„(...) ‘Schleswig-Holstein’ (...) w spokojnych odstępach z czterech dział 28 cm i pięciu dział 15 cm wrzucał swoje granaty do środka Westerplatte. Ciągle jeszcze cele były nie do dostrzeżenia, więc gęsty, nieprzenikniony wzrokiem drzewostan we wschodniej, wąskiej części półwyspu od lewa do prawa i z powrotem ostrzelano pociskami rozpryskującymi, a także wnikając w głąb półwyspu granatami przeciwpancernymi. Pomimo to lekkie polskie działa nie ucichły i wstrzeliwały się teraz powoli, ale lepiej w maszt bojowy okrętu, który dziobem tkwił mocno w coraz to większej płyciźnie naprzeciw północnej skarpy (Westerplatte)”[281].
Plut. Buder wspomina:
„(...) Pociski robiły wrażenie gazowych, tak dużo dawały dymu przy wybuchach. Chorąży Gryczman zarządził „gaz”, ale tylko część załogi posiadała maski, reszta same pochłaniacze. Moją maskę ktoś mi w zamieszaniu zabrał. Słychać było tylko piekielne dudnienie artylerii, chrapanie, rzężenie żołnierzy w maskach, którzy dosłownie nie mieli czym oddychać. Czując, że nie wytrzymam dłużej, zerwałem maskę i krzyknąłem: „Pogotowie gazowe skończone!”. Żołnierze nie zareagowali na to. W tym czasie obserwacja [przedpola – przyp. Autora] nie była zbyt dokładna, ponieważ wszyscy byli zajęci „oddychaniem”. Chodziłem więc od jednego do drugiego i zrywałem maski. Czułem, że nie ma gazu i że grozi nam nowy atak”[282].
„Zburzone, dymiące resztki znaczą linię, która jeszcze przed godziną biegła wokół polskich składów amunicyjnych w postaci muru[283]. Przetrzebiony został także płonący las”[284].
Nagle z półwyspu wystrzeliwują czerwone rakiety! Sygnał został odebrany na pancerniku - ogień zostaje wstrzymany zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami (Tajny Rozkaz dowództwa - Rozkaz Nr 2 dla Kompanii Szturmowej do zajęcia Westerplatte)[285]. Przy drugim ostrzale pancernik wystrzelił 90 pocisków kal. 280 mm, 407 pocisków kal. 150 mm i 366 pocisków kal. 88 mm. Działka C/30 kal. 20 mm wystrzeliły 3000 sztuk amunicji. Kompania Szturmowa wsparta plutonem SS na prawym skrzydle ruszyła do ataku.
„Kiedy załamał się atak byliśmy rozgoryczeni i załamani. Chęć by wziąć rewanżu na Polakach wzięła górę i znów chcieliśmy stanąć do walki” – wspomina Helmut Schauer z Kompanii Szturmowej[286].
(C) Mariusz Wójtowicz-Podhorski '2009
Przypisy: http://podhorski.salon24.pl/338531,westerplatte-1-wrzesnia-1939-czesc-1#
PS
Kłamstwa Muzeum II Wojny Światowej
13 sierpnia 2012 r. w komentarzu do artykułu w "Dzienniku Bałtyckim", w którym mowa było o tym, że nasze Stowarzyszenie Rekonstrukcji Historycznej WST na Westerplatte, wobec zupełnego braku opieki i zainteresowania nad Westerplatte ze strony Urzędu Miasta Gdańska i Muzeum II Wojny Światowej, Janusz Marszalec, wicedyrektor MIIWŚ napisał tekst zawierający wiele kłamstw i szyderczych uwag w naszą stronę (można się z nim zapoznać w reprodukcji tego tekstu powyżej). W tydzień później mieliśmy możliwość odpowiedzieć kierując list do redakcji następującej treści:
Wypowiedź p. Marszalca, wicedyrektora Muzeum II W.Ś. (MIIWŚ) to kolejny przykład jak niewiele o historii obrony Westerplatte, a także topografii tego miejsca, wiedzą pracownicy tej od lat powstającej instytucji. Nie dziwi nas, że p. Marszalec, który zapewne nigdy w życiu prochu nie wąchał, określa m.in. nasze armaty jako „rekonstrukcje” i „repliki”. Cóż, owe „rekonstrukcje” uzbrojenia do tej pory noszą ślady walki m.in. z wojny zimowej 1940 r. Skoro są to tylko „rekonstrukcje” to po co tak bardzo p. Marszalec był zainteresowany w 2009 r. tym, byśmy oddali nasze armaty do MIIWŚ? Armata wz. 02, identyczna z tą jaka była na Westerplatte i której nie ma żadne muzeum w Polsce, jak na „replikę” zbudowaną w 1917 r., całkiem nieźle się trzyma i mamy nadzieję, że tak jak przetrwała cztery wojny, tak wytrwa jeszcze trochę w oczekiwaniu na dach nad głową w postaci Muzeum Westerplatte.
Pan Marszalec po raz kolejny chwali się wystawą w postaci gablot o wątpliwych walorach estetycznych, obcych dla tamtejszego pejzażu, które wpisały się znakomicie w architekturę komunistycznych „ozdobników” jakie do tej pory straszą na Westerplatte. Zniszczenie gablotami ostatniego większego zachowanego do tej pory fragmentu pola bitwy z 1939 r., przedpola placówki Fort, z oryginalnymi reliktami obiektów i urządzeń bojowych, z pozostałościami dawnego pejzażu, którego rekonstrukcja i rewitalizacja została przerwana po zmianie rządów w 2007 r., to wg p. Marszalca „uporządkowanie tego miejsca”. To są działania kompozycyjnie i konserwatorsko chybione oraz szkodliwe dla miejsca legendarnej i bohaterskiej obrony polskiego garnizonu. W tym miejscu przebiegała linia obrony, trwały zacięte walki z Niemcami, ginęli Polscy żołnierze, a dziś są tam bryły betonu kojarzące się ze szczytowymi osiągnięciami budownictwa wielkopłytowego z okresu PRLu, w których ukazane jest życie w XIX w. uzdrowiska Westerplatte. Jednocześnie stało się niemożliwe przeprowadzanie cieszących się wielkim zainteresowaniem inscenizacji historycznych, odtwarzających przebieg walk dokładnie na tym odcinku, realizowanych przez nasze Stowarzyszenie w l. 2005-2007. To jeden z wielu przykładów stosunku MIIWŚ do miejsca-symbolu jakim jest Westerplatte. Jak bardzo wystawa pełni dla zwiedzających „funkcję informacyjną” o obronie Westerplatte niech świadczy fakt, że na 50 gablot zaledwie pięć (!) dotyczy obrony Westerplatte. Na istniejącej mapie w pobliżu Wartowni Nr 1 jest plan sytuacyjny dotyczący 1 września 1939 r. A gdzie pozostałe sześć dni obrony?
Odrestaurowaną z wielkim trudem i kosztem placówką Fort opiekowaliśmy się przez ponad cztery lata. Niestety w 2009 r. zostaliśmy zmuszeni do jej opuszczenia, ponieważ „opiekę” nad Westerplatte i jego zabytkami przejąć miało MIIWŚ. Jak wygląda ta „opieka” wystarczy pojechać tam i zobaczyć ponownie zniszczony Fort, zabytki - które dzięki naszej pracy zostały odsłonięte i zabezpieczone - niszczejące i zarastające (m.in. relikt po magazynie amunicyjnym nr 1), odchody i śmieci walające się w kabinach bojowych Wartowni Nr 3, miejscu gdzie zginął pierwszy polski żołnierz. Długo by wymieniać.
Kolejny raz p. Marszalec przypisuje MIIWŚ zasługi Stowarzyszenia w ratowaniu i rewitalizacji Westerplatte. Projekt rekonstrukcji bramy kolejowej, który nakreśliliśmy w 2004 r., wyśmiewany przez gdańskich urzędników i muzealników, dzięki przeprowadzonej przez nas kwerendzie w archiwach w Polsce i zagranicą został zrealizowany w 2007 r., kiedy to jeszcze Donaldowi Tuskowi nie śniło się nawet jego Muzeum II W.Ś. Niestety za rekonstrukcją bramy nie poszły po 2007 r. dalsze prace m.in. przesunięcie toru, by przez bramę mogły przejeżdżać m.in. drezyny turystyczne oraz szereg innych prac zaplanowanych w złotym dla powojennej historii Westerplatte okresie, czyli w latach 2005-2007. Nie wiemy czy to niewiedza czy też zwykła bezczelność każe przypisywać sobie p. Marszalcowi cudze zasługi jak np. nasz projekt z 2004 r. odgruzowania i udostępnienia tzw. Nowych Koszar (pokazany na stojącej od pięciu lat przed koszarami spłowiałej już tablicy), opracowany przez inż. arch. Igora Z. Strzoka, zrealizowany w 2009 r. pod nadzorem konserwatorskim i archeologicznym prowadzonym przez członków naszego Stowarzyszenia.
Pełna błędów ścieżka „edukacyjna” na Westerplatte niewiele edukuje i informuje. Lokalizacja placówki „Wał” jest określona błędnie, niewłaściwy jest także podawany kaliber armaty kpr. Grabowskiego. Ignoruje też szereg istotnych reliktów WST odsłoniętych dzięki działaniom naszego Stowarzyszenia m.in. skład paliw, tzw. Stare Koszary, czy też przemilcza miejsca, gdzie ginęli Obrońcy Westerplatte. Ważniejsze jest widać przypominanie, że na Westerplatte w XIX w. było niemieckie uzdrowisko, a nie Wojskowa Składnica Tranzytowa będąca solą w oku Niemców w Gdańsku.
Druga wojna światowa zaczęła się symbolicznie na Westerplatte. Instytucja, której nazwa do tego zobowiązuje, niestety nie oddelegowała nawet jednego szeregowego pracownika na pogrzeb ostatniego Obrońcy Westerplatte mjr. Ignacego Skowrona. Taka jest pamięć MIIWŚ o Westerplatte i polskich Bohaterach.
Piotr Szalaty
rzecznik prasowy Stowarzyszenia Rekonstrukcji Historycznej WST na W-tte, II wiceprezes
- Blog
- Zaloguj się albo zarejestruj aby dodać komentarz
- 2524 odsłony
Komentarze
Polecam wycieczkę fotograficzną po Westerplatte.
9 Września, 2012 - 15:34
Zamieszczone w tym moim albumie fotografie półwyspu Westerplatte przedstawiają stan na dzień 6 września 2012 roku godziny popołudniowe 16-20.
https://picasaweb.google.com/107095523072097005872/WesterplatteWDniu6Wrzesnia2012?authuser=0&feat=directlink
Pozdrawiam i zapraszam na foto-wycieczkę.
Obibok na własny koszt
Obibok na własny koszt
Drogi obibokunawłasny... itd
9 Września, 2012 - 18:07
Obejrzałem
Pozdrawiam Niepoprawnie
krisp
Obibok na własny koszt
10 Września, 2012 - 01:37
O ja pierdolę... Przepraszam, ale tego inaczej skwitować nie sposób...
To "stonehenge" ?
Generalne wrażenie - tereny z infrastrukturą sprzed WST są bardziej zadbane niż te związane już wyłącznie z polską obecnością, szczególnie w części wschodniej. Czy tylko mi się tak wydaje ?
To jest widok na miejsce z którego strzelał S-H ?
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Jeszcze Polska nie zginęła / Isten, aldd meg a magyart
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Jeszcze Polska nie zginęła / Isten, aldd meg a magyart
dobrze,ze jeszcze apartamentowca tam nie postawili
12 Września, 2012 - 04:11
gość z drogi
dziesiątka z pozdrowieniami...
gość z drogi