Wspomnienia z tamtych dni Doba pełna emocji

Obrazek użytkownika Krystian Frelichowski
Historia

Doba pełna emocji

 

Był początek września 1987 r. W mieszkaniu Moniki Jaroty zebrało się siedmioro wywrotowców. Ściany pokoju, w którym odbywało się spotkanie, niemal w całości były zastawione i obwieszone półkami pełnymi książek. Uważny obserwator wśród wielu pozycji legalnych wydawnictw mógł dostrzec także niezły zbiór literatury drugiego, zakazanego przez władze obiegu. Z magnetofonu wydobywały się przyciszone dźwięki nielegalnie nagranych piosenek Jacka Kaczmarskiego. Zebrani, a byli to: Janek Migalski, nauczyciel języka polskiego, wcześniej też tekściarz i aktor jednego z młodzieżowych kabaretów tak licznie działających na terenie Bydgoszczy w 1981 r. – roku wolności; Anita Bardach, nauczycielka historii, kolporterka wydawnictw drugiego obiegu; Ryszard Gamza, redaktor niezależnego pisma „Meldunek”, z zamiłowania filozof; Natalia Pol, kolporterka, studentka historii (w mieszkaniu jej rodziców często odbywały się wieczorki patriotyczne); Krzysztof Karczewski, były więzień polityczny, redaktor naczelny „Meldunku”, drukarz, organizator sieci punktów nielegalnych wydawnictw, nauczyciel oraz gospodyni mieszkania Monika Jarota, nauczycielka historii, wielokrotnie zwalniana z pracy za nauczanie prawdy. Właśnie skończyła się narada poświęcona planom utworzenia tajnych kompletów nauczania. Na stole pojawiło się wino domowej roboty. Alkohol wyraźnie ożywił atmosferę. Jedynie siedzący trochę na uboczu Krzysztof krążył myślami gdzieś daleko. Mijały już trzy lata od bolesnych doświadczeń, zakończonych upadkiem, a doznanych w areszcie śledczym. Po blisko rocznej kwarantannie powrócił do działalności. Najpierw jako szeregowy kolporter, później otrzymywał kolejne zadania. Dwoił się i troił, by zadośćuczynić Ojczyźnie za chwile słabości okazanej w więzieniu, a przede wszystkim po to, by zrehabilitować się we własnych oczach. Radość życia gdzieś zniknęła, a każdy budzący się poranek jawił mu się jako zapowiedź kataklizmów mogących spaść na niego. Ludzi unikał. Oni wiedzieli, a przynajmniej powinni, a on źle się z tym czuł. Wiedział, że tylko przez delikatność nikt nie wraca do wydarzeń z 1984 r. On jednak o nich pamiętał. Wiedział, że skaza wypalona na duszy pozostanie tam na zawsze. – Narada skończona, czas się zbierać – pomyślał. Niespodziewany sygnał dzwonka do drzwi zaintrygował wszystkich. Zbliżała się północ, a to niezwykła pora odwiedzin. Służba bezpieczeństwa na ogół nie wkraczała do mieszkań podczas ciszy nocnej. Wykluczyć tego jednak nie można było. Trochę zaniepokojona gospodyni w asyście Janka udała się do przedpokoju. Zerkając przez wizjer, spostrzegli około dwudziestosześcioletniego mężczyznę, którego twarz niemal w całości osłonięta była przez czarny, bujny zarost, a przydługie włosy po kobiecemu związane były w kitkę. Bez trudu rozpoznano w nim Sebastiana Dudka. Czym prędzej otworzono mu drzwi.

– Długo mam tu kwitnąć? – odezwał się Seba. – Czułem, że was tu znajdę. Krzysztofa zastałem? – zapytał jeszcze.

– Tak. Jest w pokoju – informowała Monika.

– Cześć i czołem! – wołał nowy gość, zaglądając do salonu. – Ojczyzna w potrzebie, a wy tu imprezujecie? – żartował Sebastian Dudek; był bydgoskim, ale i ogólnopolskim liderem ruchu Wolność i Pokój, który zrzeszał ludzi odmawiających przyjęcia karty powołania do wojska, niezależnie od tego, czym się kierowali. Motywacje były różne, jedni zwyczajnie się bali, inni wiedząc, jak często komuniści wykorzystywali poborowych do walki z narodem, chcieli uniknąć sytuacji, w której każą im wybierać między karą śmierci za odmowę wykonania rozkazu a strzelaniem do swoich braci, a także przeciwni wszelkim formom przemocy pacyfiści.

Przybycie Sebastiana wyraźnie ożywiło atmosferę. Dudek często bywał duszą towarzystwa. Potrafił żywo opowiadać o swoich przygodach. Krzysztof lubił nowo przybyłego gościa, choć z ruchem WiP nie identyfikował się, między innymi ze względu na różnorodność motywacji jego uczestników, jak i na pacyfizm, z którym się nie zgadzał. Postanowił sprowokować dyskusję.

– Powiedz mi Sebastian, co zrobisz, jeżeli ruskie wejdą – zagaił. – Jesteś pacyfistą, za broń nie chwycisz. Będziesz tak patrzył bezczynnie, jak naszych mordują?

– Jak to co? – odpowiedział Dudek. – Chwytam za giwerę i idę strzelać. Jak do kaczek. Ręka mi nie zadrży.

– To taki z ciebie pacyfista – drążył Karczewski.

– Jestem pacyfistą – upierał się Seba – świat bez armii, wojen, taki mi się właśnie marzy. Póki jednak jest inaczej, przyjmuję reguły, które obowiązują. Jeżeli trzeba będzie walczyć z bronią w ręku, mnie nie zabraknie!

W tym czasie na stole pojawił się dodatkowy kieliszek dla gościa. Monika uzupełniła go winem.

– Zanim dołączę do imprezki – zwrócił się do niej Sebastian – chciałbym parę słów na osobności zamienić z Krzysztofem. Macie tutaj może jakiś wolny kąt?

– Idźcie do pokoju mamy. Wyjechała – poinformowała Jarota. Tam nikt nie będzie wam przeszkadzał.

– Ja tam wolę kuchnię – zaoponował Karczewski, udając się we wskazanym kierunku. Pozostali w pokoju biesiadnicy niczemu się nie dziwili. Zasady konspiracji były im znane. Im mniej wiesz, tym lepiej dla ciebie i innych.

– Jest sprawa – zaczął Dudek – wiesz, że organizujemy głodówkę w obronie Różewicza?

– Wiem. Zaczynacie w niedzielę u Jezuitów – odpowiedział. – Byłem wczoraj u mamy Piotra.

– I co? – dopytywał Seba.

– Źle. Wróciła właśnie z widzenia. Była mocno przybita. Łamiącym się głosem mówiła, że Róży już nigdy nie będzie taki jak dawniej. Bała się, że po tych przeżyciach nie dojdzie już siebie.

Piotr Różewicz już po raz trzeci trafił do komunistycznego więzienia. Pierwszy raz aresztowano go w lutym 1982 r., krótko po wprowadzeniu stanu wojennego, za druk Informatora Bydgoskiego. Sprawę prowadziły wówczas Wojskowe Służby Wewnętrzne. Po raz drugi aresztowano go w maju 1983 r. za udział w nielegalnej manifestacji, wyszedł w lipcu na mocy amnestii. Tym razem odmówił przyjęcia karty powołania do wojska. W więzieniu przebywał już od kilku miesięcy.

– Ja właśnie w sprawie głodówki – kontynuował Dudek, widzisz, Wratek wsypał.

– Co!?

– No Antek, ten, którego stary jest generałem – wyjaśniał Seba – ubecja domyślała się, że coś kombinujemy. Zwinęli młodego, pogrozili, na początku się trzymał, ale jak postraszyli, że tatusiowi powiedzą, a on starego boi się jak ognia, to chłopak pękł. Przyznał, że szykujemy głodówkę. Terminu nie podał, jeśli mu wierzyć. Udawał, że nie zna. Jak go puścili, zameldował nam o wszystkim. Dobre i to. Przynajmniej wiemy, że się na nas szykują.

– I co teraz? Odwołujecie? – pytał zaniepokojony losami kolegi Krzysztof.

– Nie. Zaczynamy zgodnie z planem. Chodzi o to, że teraz ubole na krok nas nie odstępują. Nawet nie wiesz, ile musiałem się nakluczyć, idąc do was, by ogona za sobą nie przywlec. Nie ma kogo po bibułę wysłać do Warszawy. Jak wyślemy kogoś z naszych, to nie dość, że go zwiną, to jeszcze przy okazji drukarnię namierzą. A tam czeka świeżutki „Agnus”, materiały informujące o głodówce, no i wiele innej bibuły.

– Domyślam się, że mnie chcecie tam wysłać? – Krzysztof wszedł w słowo.

– Ano, na to wychodzi – niepewnie odpowiadał Dudek. – W WiP-ie nie jesteś. Esbecja pewnie myśli, że po tamtych trudnych przejściach wycofałeś się. Doświadczenie masz. Nieraz woziłeś kontrabandę, i pewnie dalej to czynisz, a my naprawdę nie mamy kogo wysłać.

– Kiedy? – przeszedł Krzysztof do konkretów.

– Jutro. – Seba spojrzał na zegarek. – To znaczy już dzisiaj. – Chyba cię pogięło. Jedyny pociąg rusza o szóstej rano – protestował Karczewski – jest już po północy. Nawet trzech godzin się nie prześpię.

– Co ja na to poradzę – tłumaczył Dudek – w Warszawie wiedzą, że kurier będzie jutro. Nie da się tego odkręcić. Tak wyszło.

Krzysztof z niepokojem spojrzał na zegarek. Zbliżała się pierwsza w nocy. Zanim wróci do domu, będzie druga, a najpóźniej o piątej trzeba będzie wstać. Nie był tym zachwycony. Zadanie poważne. Odmówić nie może.

– Dobra. Gdzie i po co mam się zgłosić? – pytał Karczewski. – No i ile tego będzie? Torba, plecak?

– Plecak, taki podręczny wystarczy – odpowiedział Seba. – Najpierw zameldujesz się na Żoliborzu, tam odbierzesz świeżutki numer „Agnusa” oraz plakaty z informacjami o naszej głodówce. Na tych materiałach najbardziej nam zależy. Dlatego zaczniesz od tego punktu. Tu masz adresy. – Seba wręczył Krzysztofowi kartę. – Naucz się na pamięć i spal.

– To chyba oczywiste – Karczewski wszedł koledze w słowo. Ten się tylko uśmiechnął i kontynuował:

– Jak dojdziesz pod wskazany adres, powiesz, że przyszedłeś po jabłka. Takie hasło. Rozumiesz. Odzew: „Zostały tylko malinówki”. Jak tam załatwisz sprawę, to udasz się na następny punkt.

Karczewski, zgodnie ze swoim zwyczajem, wpadł na peron w ostatniej chwili. W ekspresie do Warszawy znalazł się punktualnie o szóstej. Nie zdążył nawet zamknąć drzwi przed odjazdem pociągu. Obowiązywały tutaj miejscówki, korzystając jednak z tego, że przedział był prawie pusty i nie sprawdzając, które mu się miejsce należy, wybrał sobie siedzenie przy oknie. Miał za sobą trzy godziny snu, a to nawet dla niego było trochę mało, postanowił więc kimnąć się w podróży. Niemal natychmiast oddalił się w krainę snu. Nie zauważył, kiedy mijali Toruń, Włocławek, Kutno. Dopiero w Warszawie Zachodniej wzmożony ruch zbierających się do wyjścia towarzyszy podróży obudził Krzysztofa. W pierwszej chwili nie wiedział, gdzie się znajduje i co tu robi. Otrząsnął się. Powoli wracała mu świadomość. Spojrzał za okno. Duży napis „Warszawa Zachodnia” nie pozostawiał żadnych wątpliwości. Zaraz będzie Centralna. Czas się zbierać. Po chwili opuścił pociąg. Dworzec sprawiał przygnębiające wrażenie. Niezliczona liczba ubranych w moro milicyjnych patroli zdawała się świadczyć o tym, że stan wojenny trwa tu nadal. Karczewski póki co nie miał przy sobie trefnych materiałów, mimo to nie czuł tu się bezpieczny. Po opuszczeniu hali dworca poczuł wyraźną ulgę. Na początku obskoczył pobliskie kioski w poszukiwaniu planu Warszawy. Mapy w tych czasach były towarem deficytowym. Liczył jednak na to, że w stolicy, gdzie nawet kakao czasami pojawiało się w sprzedaży, plan miasta też będzie można nabyć. Po kilku nieudanych próbach stracił nadzieję. Na dodatek pytane o drogę kioskarki nie wiedziały, gdzie znajduje się poszukiwana przez niego ulica, bądź twierdziły, że jest to tak daleko, że nie sposób wytłumaczyć, jak tam dotrzeć. – Co tu robić – zastanawiał się Krzysztof. Czasu niewiele, a działać trzeba. Przypomniał sobie o zawartej w czerwcu tego roku znajomości. W Gdańsku podczas egzaminów na studia poznał warszawiankę Anię Kowalczyk. Wymienili się adresami. Niedoszła studentka podała mu też swój numer telefonu. On nie mógł się tym samym zrewanżować z uwagi na fakt, że takowego nie posiadał. – Zadzwonię – pomyślał – pytanie, czy odbierze, czy będzie w domu.

Ze znalezieniem budki na szczęście nie było problemu. Aparat nawet działał. Już po dwóch sygnałach odezwał się kobiecy głos:

– Tak, słucham.

Krzysztof nie do końca był pewny, z kim rozmawia, więc zapytał:

– Czy mogę prosić Anię?

– Przy telefonie.

– To ja. Krzysztof z Bydgoszczy.

– Ooo! Przyjechałeś! Fajnie! Oczywiście wpadniesz do mnie?

– No pewnie, jak zaprosisz, ale tylko na chwilę, bo mam trochę spraw do załatwienia w Warszawie.

– Zapraszam!

– To biegnę, tylko powiedz, jak do ciebie dojechać. Jestem w okolicach rotundy.

– Przejdź tunelem na przystanek tramwajowy. Wsiądź w tramwaj numer 11, w kierunku Łazienek. Wysiądziesz na siódmym przystanku. Tam jest skrzyżowanie z moją ulicą. Wiesz, jak się nazywa?

– Wiem, to znaczy ulicę i numer domu mam zapisane.

– To czekam.

Po dwudziestu minutach jazdy opozycjonista wysiadł na wskazanym przystanku. Czekała tu na niego Ania, drobna blondynka, z krótko przystrzyżonymi włosami. Znali się od niedawna. Oboje w lipcu tego roku próbowali się dostać na studia na Uniwersytecie Gdańskim, choć każdy na inny kierunek. Ania chciała zostać biologiem, Krzysztofowi zaś marzyła się psychologia. Obojgu się nie udało, choć każdemu z innej przyczyny. Karczewski chciał poznać powód oceny niedostatecznej z pisemnego języka polskiego. Zgłosił się do komisji rekrutacyjnej. Odmówili mu pokazania pracy, jak i omówienia przyczyn, dla których otrzymał tak niski stopień. Kiedy tylko opuścił siedzibę komisji, podążyła za nim jedna z jej członkiń.

– Panie Karczewski – zawołała. Opozycjonista odwrócił się. Widząc podążającą w jego kierunku kobietę, pomyślał, że coś zostawił w biurze. – Panie Krzysztofie – zaczęła sekretarz komisji – nasz kierunek został utworzony warunkowo. Zapowiedziano nam, że jeśli będziemy przyjmować takich jak pan – kobieta spuściła oczy, szukając odpowiedniego słowa – no patriotów, to po roku nam go zamkną. Musi nas pan zrozumieć. Przepraszam – dodała jeszcze, spuszczając oczy. Po czym się oddaliła. Krzysztof stał jak zamurowany. Takiej szczerości się nie spodziewał. Nie zdążył jej nawet podziękować za prawdę. Wiedział, że mówiąc mu te słowa, ryzykowała. Ania, zwyczajnie, nie dostała się. Zjadł ją stres. Wyjeżdżała dzień wcześniej przed Krzysztofem. Ten zdecydował się ją odprowadzić na pociąg. Idąc od akademika w stronę stacji i na samym dworcu widzieli wołające z murów napisy: „Solidarność”, „KPN”, „Precz z komuną” i inne. W większości już zamalowane, ale i tak się przebijały przez białą farbę. To dlatego mnie tu nie chcieli – pomyślał Karczewski. Pociąg spóźnił się trzy godziny, co w PRL-u nie było czymś nadzwyczajnym, a raczej normą. Długo spacerowali po dworcu. Nadawali na tych samych falach, więc szybko znaleźli wspólny język.

– Cześć – powiedziała Ania. – Wyszłam po ciebie, żebyś przystanku nie przegapił. Fajnie, że jesteś. Nie wierzyłam, że się jeszcze zobaczmy.

– Ciebie też miło widzieć – odwdzięczył się Krzysztof uprzejmością za miłe słowa powitania. – Obiecałem, że kiedyś wpadnę i słowa dotrzymuję.

Wolnym krokiem zmierzali w kierunku kwatery warszawianki. Znajdowała się tuż za skrzyżowaniem ulic. Dotarli tam więc szybko. Piętrowy dom Kowalczyków otaczał pięknie utrzymany ogród, do którego prowadziła ozdobna furta. To wszystko zaniepokoiło Karczewskiego. W czasach PRL-u na samodzielny dom stać było tylko komunistycznych dygnitarzy, zwalczanych przez nich prywaciarzy, oraz tych, którzy takowy odziedziczyli po przodkach. Do jakiej grupy należeli rodzice Ani, Krzysztof nie wiedział, choć dom wydawał się mieć już swoje lata. Gospodyni zdecydowała się podjąć gościa w salonie. Tu na starej komodzie stało popiersie marszałka Józefa Piłsudskiego, a na ścianie wisiał orzeł w koronie z epoki Jagiellonów, symbol niepodległej Polski. To wszystko uspokoiło nowo przybyłego. Żaden partyjny dygnitarz nie trzymałby takich rzeczy w domu i to jeszcze na widoku.

– Kawa? – zapytała Ania.

– Chętnie. Minionej nocy nie spałem zbyt długo. Solidna dawka kofeiny postawi mnie na nogi. – Już po chwili rozmawiali z sobą jak starzy dobrzy znajomi, a przecież prawie się nie znali. – Podjęłaś decyzję, co dalej? – pytał gość.

– Zapisałam się na studium policealne, zootechnikę.

– Ale za rok spróbujesz ponownie do Gdańska? – wszedł jej w słowo Krzysztof.

– Raczej nie. Znowu zjadłby mnie stres. Jeszcze większych kompleksów bym się nabawiła.

– Oj tam. Raz nie wyszło, korona z głowy ci nie spadła. Trzeba próbować do skutku. Następnym razem podejdź do egzaminu na luzie, to na pewno się uda. Mój starszy, dużo starszy kolega przez siedem lat zdawał na sztuki piękne. W końcu zaczął traktować egzaminy jako swoisty plener plastyczny. Za ósmym razem się udało, a tu żona, dzieci, praca. Poprosił o przeniesienie na zaoczne, ale możliwości takiej, jak się okazało, nie było. W końcu zdecydował się na dzienne. Utrzymuje się z dorywczej pracy, rodzinę odwiedza w weekendy.

Krzysztof dyskretnie spoglądał na wiszący na ścianie zegar z kukułką. Czas mijał, a on przyjechał do Warszawy ze ściśle określonym zadaniem. W końcu poruszył ten temat:

– Aniu, mam kilka spraw do załatwienia w stolicy. Jakbyś zechciała mi towarzyszyć, wskazywać drogę, mielibyśmy więcej czasu dla siebie. Pobyt w miejscach, do których muszę się udać, zajmie mi tylko chwilę. Długo byś nie czekała – przekonywał Karczewski.

– Chętnie – zgodziła się Ania. – Dokąd mam prowadzić?

– W okolice Tucholskiej.

– Chyba wiem, gdzie to jest. Zerknę na mapę, żeby się upewnić. – Wyciągnęła z szuflady plan Warszawy. – Tak jak myślałam, Żoliborz.

– To drugie miejsce to Myśliborska – dodał Krzysztof.

– To chyba Żerań, zaraz sprawdzę. Tak, zgadza się. To zupełnie inna część miasta. O której masz pociąg powrotny? – dopytywała blondynka.

– O osiemnastej, pierwszy i zarazem ostatni.

– W takim razie, żeby zdążyć, musimy już ruszać. Komunikacja u nas nie działa zbyt sprawnie.

– Tak jak wszędzie – stwierdził Krzysztof. Już po chwili tłukli się rozklekotanym tramwajem. Hałas był taki, że nie sposób było rozmawiać. Po czterdziestu minutach jazdy dotarli na Żoliborz.

– Co tu tak niebiesko? – zapytał Krzysztof, zaniepokojony olbrzymią liczbą milicyjnych suk i pętających się patroli.

– Niebiesko i zielono – stwierdziła Ania, mając na myśli mundury typu moro.

– Wiesz co – Karczewski zauważył właśnie kafejkę, wskazując ją, dodał – ty tu na mnie poczekasz, a ja załatwię swoje sprawy. Wrócę najpóźniej za dwadzieścia minut, kawę, może być mrożona, czy na co tam masz ochotę, stawiam.

– Oj, wybiorę sobie coś szczególnego – żartowała blondynka – na cenę nawet nie spojrzę.

Już po chwili Karczewski zmierzał pod znany tylko sobie adres. Był mocno przestraszony liczbą mijanych patroli. Wyglądało to tak, jakby stan wojenny trwał tu nadal. Teraz jest czysty, ale za chwilę będzie wracał z plecakiem wypchanym bibułą. Co będzie, jak któryś z mijanych patroli zechce sprawdzić jego zawartość? Tak rozmyślając, dotarł do celu. Stanął pod mającą już swoje lata kamienicą. Mieszkanie, do którego miał dotrzeć, znajdowało się na poddaszu oficyny. Wspiął się na ostatnie piętro. Przed drzwiami zatrzymał się. Czy na pewno dobrze zapamiętał adres? Jak postąpić, jeżeli okaże się, że się pomylił? Na szczęście hasło zostało tak skonstruowane, że będzie można z tego jakoś wybrnąć. Nie widząc dzwonka, energicznie zapukał. Drzwi otworzył młody mężczyzna, z długą brodą i sięgającymi do ramion włosami. Spojrzał na gościa wyczekująco.

– Dzień dobry. Przyszedłem po jabłka – Karczewski pewnie podał hasło.

– Zostały tylko malinówki – padła umówiona odpowiedź. – Wchodź.

Długowłosy wprowadził Krzysztofa do małego pokoiku.

– Skąd i od kogo? – padło pytanie.

– Z Bydgoszczy. Miałem odebrać „Agnusa” i inne materiały przygotowane na głodówkę. Przysłał mnie Seba.

– Paweł, chodź tu – wołał gospodarz przez otwarte drzwi. – Przyjechał kurier z Bydgoszczy. Z drugiego pomieszczenia wyszedł co najmniej trzydziestoletni mężczyzna. Miał na sobie ciuchy robocze, a ręce ubrudzone farbą drukarską.

– Po „Agnusa|? – zapytał i nie czekając na odpowiedź, dodał: – Nie wydamy.

– Jeszcze nie gotowy? – dopytywał Karczewski.

– Gotowy. Już od wczoraj. U nas wszystko na czas. Widziałeś, co się dzieje na mieście.

– U was tak zawsze? – wtrącił Krzysztof.

– O to chodzi, że nie. Dzisiaj chowają proboszcza z parafii świętego Stanisława Kostki, dawnego zwierzchnika świętej pamięci księdza Popiełuszki. Stąd tyle psów na mieście. Szukają takich, co to ulotki ze sobą przywieźli. Nie ma co ryzykować.

Krzysztof w duchu przyznawał rację tym argumentom, z drugiej wiedział, że to na tych materiałach najbardziej zależało chłopakom z WiP-u. Próbował więc jeszcze powalczyć, choć bez przekonania.

– Owszem, sporo ich, ale kiedy tu zmierzałem, nikt mnie nie trzepał, nie legitymował. Wygląda mi to raczej na manifestację siły.

– Nie ma mowy – stanowczo uciął Paweł, za duże ryzyko dla ciebie i dla nas. Chcesz kawy?

– Nie. Dziękuję i spadam – odpowiedział zbierający się do wyjścia Krzysztof – mam jeszcze kilka spraw do załatwienia w Warszawie.

– To uważaj na siebie, na dworcu mogą trzepać – ostrzegał gospodarz. – Lepiej, żebyś dzisiaj wracał pusto. Niecałe pięć minut zajęło Karczewskiemu dotarcie do kawiarenki, gdzie Ania kończyła właśnie kawę. Zdążył jeszcze za nią zapłacić.

– Słowny jesteś – stwierdziła. – Myślałam, że dłużej ciebie nie będzie.

Krzysztof uśmiechnął się tylko. Po chwili tłukli się kolejnymi tramwajami i autobusami w kierunku Żerania. Po drodze mijali Łazienki Królewskie.

– Oj, przyjechałbym sobie kiedyś do Warszawy – rozmarzył się Krzysztof – tak tylko sobie połazić, pozwiedzać.

– Zapraszam – uśmiechnęła się Ania. – Pogadam z rodzicami, na pewno się zgodzą, żebyś mógł zostać na noc. Pokoi ci u nas dostatek.

W końcu dojechali na miejsce.

– Wiem, znowu mam czekać – odezwała się Ania. Tam jest skwerek, usiądę na jednej z ławeczek.

Krzysztofowi nie trzeba było tego powtarzać. Szybkim krokiem udał się pod kolejny adres. Tu nie robili problemów. Został zaopatrzony w paryską „Kulturę”, „Aneks”, „Przegląd Wiadomości Agencyjnych” i kilka kompletów zakazanych książek. Krzysztof zawinął to w ciuchy, które specjalnie w tym celu wiózł ze sobą, po czym włożył do plecaka. To wszystko po to, by nie było widać, czym jest wypchany.

– Uważaj na siebie – usłyszał na odchodnym.

Ania spojrzała na zegarek – pora kierować się ku dworcowi.

– Na pewno nie masz późniejszego pociągu?

– Nie.

– Ale przyjedziesz jeszcze? – Pewnie, że tak, a wtedy oprowadzisz mnie po urokliwych miejscach swojego miasta.

– Chętnie. Po dwudziestu minutach jazdy trzęsącym się tramwajem dotarli na Marszałkowską, dalej mieli iść piechotą. Do Centralnego było już blisko. W pewnym momencie mijali kwiaciarnię.

– Aniu, poczekaj chwilę – powiedział Krzysztof, cofając się do niej.

– Znowu?!

Karczewski wybrał najpiękniejszy z bukietów frezji. Już po chwili wręczał go towarzyszce.

– To za miło spędzony dzień – powiedział.

Zaskoczona Ania oblała się rumieńcem. Roześmiane oczy i usta wskazywały, że tym gestem sprawił jej przyjemność. Przez chwilę szli w milczeniu. Nagle Ania otworzyła się przed nim i zaczęła z tą samą szczerością, jak wtedy na gdańskim dworcu, opowiadać Krzysztofowi o wszystkim, co w ostatnim czasie wydarzyło się w jej życiu. Usta jej się nie zamykały. Widać, że naprawdę cieszyła się obecnością Karczewskiego. Nie wiedzieć kiedy dotarli do hali dworca Warszawa Centralna. Krzysztofowi natychmiast mina zrzedła. Było tu wręcz zielono od ubranych w moro funkcjonariuszy MO. – Rano mnie nie trzepali – próbował pocieszać samego siebie – to i teraz jakoś się przemknę. Z hali głównej zeszli do biegnących nad torami korytarzy. Wybrali odpowiedni peron i wkroczyli na ruchome schody, by zjechać w dół. Wtem konspirator zauważył u ich wylotu czwórkę milicjantów sprawdzających bagaże podróżnych. Nogi zrobiły mu się miękkie, jakby były z waty. Spojrzał ku górze. Może by tak wiać pod prąd, przeciskając się przez tłum – przyszło mu do głowy. – Nie da rady, za ciasno i ten patrol przechodzący górą, takie zachowanie na pewno zwróciłoby ich uwagę. Co robić? – myślał intensywnie. Schody nieustannie zbliżały się do peronu. – Co z Anią? Przecież ją też przymkną, choć nie wie o niczym. Nie uwierzą. Trzeba ją ratować, ostrzec. Musi udawać, że się nie znają. Już chciał jej wydawać instrukcje, gdy ta, widząc bladość jego twarzy i przerażenie w oczach, domyśliła się wszystkiego. Objęła go lewą ręką, głowę położyła na jego ramieniu, tak jakby byli parą. Trzymany w prawej ręce bukiet podniosła wyżej, tak by był dobrze widoczny. Na pewno słyszała przyśpieszone bicie jego serca.

– Będzie dobrze – zdążyła jeszcze mu szepnąć. I już musieli opuszczać ruchome schody. „Zakochana para” nie wzbudziła zainteresowania stojącego tu patrolu. Zajęli się za to bagażem jadącego stopień wyżej mężczyzny. Młodzi podeszli do białej linii, której nie należy przekraczać przed przyjazdem pociągu.

– Dziękuję – Krzysztof drżącym głosem zwrócił się do Ani. Spiker zapowiedział przyjazd składu do Bydgoszczy. – Może się jeszcze bardziej przytulimy – żartował Krzysztof – wiesz, tak dla niepoznaki. Ani nie trzeba było tego powtarzać, objęła go całą sobą.

– Tylko dla niepoznaki? – zapytała. Karczewski poczuł się trochę skrępowany, nie do końca wiedział, co powinien odpowiedzieć. – Przyjedziesz? – dopytywała Ania. – Ale tak tylko dla mnie.

– Przyjadę – obiecał. I tylko dla ciebie.

Już po chwili był w swoim przedziale. Miejsce miał przy oknie. Zdjął plecak pełen kontrabandy. Sprawdził, czy dobrze jest zawiązany. Następnie umieścił go na półce przeznaczonej na bagaże. Uznał, że to najbezpieczniejsze. Jakby coś działo się w pociągu, zawsze może wyjść do Warsu i udawać, że to nie jego bagaż. Za oknem cały czas stała Ania. Karczewski otworzył je, by jeszcze raz ją pożegnać. Skład ruszył.

– Do zobaczenia – zawołał jeszcze, kiwając jej tak długo, aż zniknęła mu z oczu. Nie wiedział wówczas, że to ich ostatnie spotkanie. Przyjeżdżał jeszcze kilkakrotnie do stolicy. Nigdy wcześniej nie dzwonił. W dobie PRL-u rozmowy zamiejscowe zamawiało się na poczcie i czekało się kilka godzin na ich realizację. Gdyby miał telefon w domu, pewnie by spróbował. Długie wyczekiwanie na poczcie było dla niego nie do przyjęcia. Każdą wizytę w Warszawie rozpoczynał od telefonu do Ani. Mimo że próby te ponawiał w ciągu dnia, nigdy nie udało mu się jej zastać. Dopiero podczas trzeciej wizyty dodzwonił się do niej. Było to pół godziny przed odjazdem pociągu. Na spotkanie było za późno. Porozmawiali ze sobą tylko na odległość. W końcu Karczewski gdzieś zapodział numer telefonu. Owszem, próbował wyszukać w książce telefonicznej. Kowalczyków w Warszawie było ponad stu, a nazwy ulicy nie pamiętał, więc się poddał. W czasie dłuższego pobytu w stolicy próbował nawet odszukać jej dom, ale nie trafił. Tymczasem pociąg dojechał do Warszawy Zachodniej. Krzysztof z niepokojem spoglądał przez okno. Na peronie było spokojnie. Pasażerów niewielu, patroli brak. W końcu pociąg opuścił stolicę. Emocje powoli opadły. Karczewski nie przewidywał kolejnych przygód. Nie wiedział, jak bardzo się mylił. Powoli uspokajał się, w końcu usnął.

Tymczasem nieopodal dworca Bydgoszcz Leśna zaparkował nie pierwszej młodości Fiat 125p. Przyjechali nim Romuald Gamza i przyszły lekarz Paweł Korbak. Ich zadaniem było odebrać od Krzysztofa trefny towar i odwieźć go w bezpieczne miejsce. Karczewski zadanie to zlecił Gamzie, mając do niego pełne zaufanie. Ten jednak, łamiąc zasady konspiracji, poprosił o pomoc Pawła, który posiadał własny środek transportu. Gamza uznał, że przewóz kontrabandy autem będzie wygodniejszy i bezpieczniejszy. Nie śpiesząc się, opuścili samochód. Na dworcu sprawdzili godzinę przyjazdu pociągu. Okazało się, że przyjechali czterdzieści minut przed czasem. W budynku dworca było szaro i zimno, na dworze siąpił deszcz. Zdecydowali zaczekać na pociąg w samochodzie.

Paweł był początkującym lekarzem, w szpitalu płucno chorych odbywał staż właśnie wtedy, kiedy trafił tam Krzysztof w stanie agonalnym. Karczewski wbrew rokowaniom doktorów przeżył, a historię jego prezentowano na szkoleniach dla medyków, w których uczestniczył Korbak. Było to ważne z jednej strony dlatego, żeby zwrócić uwagę na powody, dla których lekarze pierwszego kontaktu nie potrafili rozpoznać choroby, z drugiej – by przekonać młodych medyków o tym, że o życie ludzkie należy walczyć końca, nawet wtedy, gdy rokowania nie dają szans. Pawła do konspiracji wciągnął młodszy brat Maciej, który razem z Krzysztofem był ministrantem w bydgoskiej bazylice.

W pewnym momencie, nieopodal dworca, w cieniu drzew zatrzymał się polonez z cywilnym numerem rejestracji. Stanął z wygaszonymi światłami. Spiskowców zaniepokoiła właśnie jego tablica BAC 4880.

– Czy dobrze pamiętam – pytał Paweł – że Krzysztof na szkoleniu mówił, że wozy SB na końcu rejestracji mają literę O, dla niepoznaki wybijanej w szerokości cyfry 0?

– Obawiam się, że nie tylko my – odpowiadał Romuald – chcemy przejąć transport bibuły. W rzeczywistości był to ten sam wóz, który uczestniczył w zatrzymaniu Karczewskiego w styczniu 1984 r.

– Co robimy – głośno zastanawiał się Paweł. – Może zdążymy podjechać do Solca Kujawskiego, to ostatnia przed Bydgoszczą stacja, na której staje ekspres. Ostrzeglibyśmy Krzysztofa, bibułę by przejął któryś z nas, ostatecznie wyrzuciłoby się ją przez okno. Gamza spojrzał na zegarek. – Za późno. Jeżeli jedzie planowo, to właśnie stamtąd odjeżdża. – Trzeba szybko coś wymyślić – niepokoił się Paweł.

Tymczasem niczego niepodejrzewający Karczewski zauważył przez okna pociągu pierwsze zabudowania swojego miasta. Poczuł ulgę. Jeszcze chwila, przekaże kontrabandę koledze i odetchnie z ulgą. Powoli ściągnął plecak i skierował się ku wyjściu. Wiedział, że na stacji Bydgoszcz Leśna pociąg stoi bardzo krótko. Ta wyprawa kosztowała go wiele nerwów.

Tymczasem Romuald i Paweł opuścili już auto. Zwlekali z wyjściem na peron. Czekali na zapowiedź pociągu, obserwując ukradkiem podejrzany polonez. Czwórka zasiadających w nim mężczyzn opuściła wóz. Trzech weszło na peron, czwarty pozostał przy furcie prowadzącej do przejścia przez tory.

– Pociąg relacji Warszawa Centralna – Bydgoszcz Główna wjedzie na peron drugi – zapowiadał głos z megafonów.

– Co teraz ? – nerwowo pytał Gamza.

– Trzeba ostrzec Krzysztofa – odpowiedział Paweł. – Ale jak? Skończy się tak, że i nas zwiną – panikował Romuald.

Paweł zrozumiał, że na kolegę liczyć nie może. We dwójkę mieliby większe szanse namierzyć wagon, w którym jedzie kurier. Z drugiej strony zabrać ze sobą przerażonego Gamzę to też ryzyko. – Zostań tutaj i obserwuj wyjście – polecił Korbak – jak nas zwiną, zawiadomisz kogo trzeba. Sam udał się na peron. Trzech smutnych panów już tam było. Rozstawili się na całej jego długości. Udawali zainteresowanie czubkami swych butów. Ukradkiem obserwowali znajdujących się na peronie ludzi. – Gdzie się tu ustawić – zastanawiał się Korbak – w którym wagonie jedzie Krzysztof? Liczył na to, że Karczewski będzie stał przy drzwiach, przez co łatwiej będzie można dać mu znak o grożącym niebezpieczeństwie. Dla niepoznaki wsiądzie do pociągu, pojedzie na Bydgoszcz Główną. Czy to się uda? Wszystko zależy od tego, w jakim wagonie będzie jechał kurier. Jeśli w pierwszych lub ostatnich, cały plan legnie w gruzach. Z Gamzą byłoby łatwiej. Rozstawiliby się w dwóch różnych miejscach, przez co szanse ich by wzrosły. Trudno. Przynajmniej spróbuję. Pociąg z wolna wtaczał się na peron. Smutni panowie ożywili się. Pierwszy wagon, drugi, trzeci, czwarty, piąty. Jest Krzysztof. Przy samych drzwiach. Paweł idzie za wagonem. Pociąg stanął. Karczewski otworzył drzwi. Korbak nie czekał. Wchodząc po schodach, mówił:

– Esbecy na peronie. Ja cię osłonię, a ty wyskakuj drzwiami po przeciwnej stronie na tory i chodu. Krzysztofowi nie trzeba było tego powtarzać. Wyskoczył na stronę do peronu. Na szczęście było już ciemno. Znajdował się tam szlak komunikacyjny przeznaczony dla pociągów towarowych omijających Bydgoszcz. Za nimi las. Karczewski położył się między nasypami i czołgał się w kierunku jazdy pociągu. Co zrobią esbecy? Wsiądą, zostaną na peronie czy też opuszczą go z chwilą odjazdu pociągu? – zastanawiał się. Skład ruszał. Karczewski czołgał się najszybciej, jak potrafił. Na razie zasłaniał go pociąg. Kiedy mijał go ostatni wagon, położył się. Trwał w bezruchu. Serce waliło przeraźliwie. Wiedział, że nie może ulec panice, bo zacznie popełniać błędy, tak jak wtedy, kiedy uciekając, pomylił bramy. Wpadł na podwórko, z którego nie było wyjścia, w efekcie czego trafił na kilka miesięcy za kraty.

Gamza stał ze słuchawką w znajdującej się przy dworcu budce telefonicznej. Udawał, że rozmawia, w rzeczywistości obserwował wyjście z peronu. Opuściło go dwóch esbeków. – Gdzie trzeci? Dlaczego nie ma Pawła? Co z Krzysztofem? – takie pytania sobie zadawał.

– Jedziemy na Główny. – Gamza usłyszał fragment rozmowy mijających go smutnych panów. Chłopaki na dworcu znają go tylko z fotografii. Głosy umilkły. Esbecy zapakowali się do poloneza i odjechali. – Co robić – zastanawiał się Romuald, wszcząć alarm, czy czekać do jutra?

Tymczasem jadący pociągiem Paweł szukał konduktora, by wykupić u niego bilet. Trafił na esbeka, który systematycznie zaglądał do kolejnych przedziałów. –Szukają Karczewskiego – pomyślał Korbak – swoją drogą ciekawe, kto puścił farbę, skąd wiedzieli o transporcie. Funkcjonariusz zauważył Pawła, wyraźnie mu się przyglądał. Równocześnie pojawił się też konduktor. Konspirator od razu go zaczepił, – Czy wie pan, z którego peronu odjeżdża pociąg do Laskowic? Mam mało czasu na przesiadkę. No i proszę o bilet do Głównej, wsiadłem na Leśnej. – W rzeczywistości słowa te wypowiadał z myślą o funkcjonariuszu. Chciał w ten sposób uśpić jego czujność. Udało się. Esbek minął rozmawiających i kontynuował lustrację przedziałów.

Karczewski nadal leżał między nasypami. Zastanawiał się, czy może już się podnieść. Delikatnie uniósł głowę, spojrzał na peron. Nie było nikogo. Ruszył w stronę Lasu Gdańskiego. Już po chwili znalazł się za gęstymi krzewami. Jeszcze raz, tym razem spokojnie, spojrzał na stację. Pusto. Poczuł się bezpieczny. Trzeba zastanowić się, co dalej. Kontrabandy nie chciał porzucać. Na szczęście dobrze znał te tereny. Postanowił lasami dojść w okolice cieszącego się złą sławą „Londynka”. Wiedział, że tchórzliwi milicjanci takie miejsca zwykli omijać szerokim łukiem. Jeszcze przed Rynkowem Krzysztof ponownie przekroczył tory. Był już w Bydgoszczy. Wybierał boczne, słabo oświetlone uliczki, gdzie oprócz żuli mało kto miał odwagę się zapuszczać. Karczewski wolał dostać po zębach od meneli, niż wpaść w łapy funkcjonariuszy. W więzieniu już był i nie zamierzał tam wracać. Zmierzał w kierunku Długiej, przy której wówczas mieszkał, czy raczej ukrywał się. Pierwszą poważną przeszkodą będzie ulica Dworcowa. Tam patrole chodziły gęsto i to czwórkami. Jeden milicjant umiał czytać, drugi pisać, a dwóch pozostałych to obstawa, bo uczeni idą, jak wówczas żartowano z reżimowych władz. Przed skrzyżowaniem zwolnił, dyskretnie spojrzał w obie strony. Patrol szedł, ale odwrócony do niego plecami. Konspirator zdecydował się przejść na drugą stronę. Nie wiadomo skąd pojawiła się suka z napisem MO. Przejechali, nie zwracając uwagi na przechodnia. Po minięciu nieżyczliwej Dworcowej ulicą Marcinkowskiego dotarł do obrośniętego gęstymi krzakami nabrzeża Brdy. Postanowił ulicę Armii Czerwonej (dzisiaj Focha) ze względów bezpieczeństwa przekroczyć ścieżką prowadzącą pod mostem. Leżało tu pełno porozbijanych butelek i innych śmieci.

– Kopsnij szluga – usłyszał od pijących w krzakach oprychów.

– Nie palę, ale do imprezki mogę się dorzucić. – Krzysztof wolał nie zadzierać z żulami. – Macie piątaka, więcej nie mam.

Szybko wyciągnął z portfela monetę i ruszył dalej. Na odchodnym usłyszał bełkotliwe „szacun”. Już po chwili krętymi schodami piął się na most. Stamtąd trzydzieści metrów ruchliwą arterią, którą często przemierzały patrole Wojskowej Służby Wewnętrznej, tych się nie obawiał. Tylko w stanie wojennym czepiali się cywilów. Głównym ich zadaniem było ściganie żołnierzy na samowolnych przepustkach. – Zaraz potem będzie na Wyspie Młyńskiej – kalkulował – to kolejne miejsce, gdzie milicja nocą się nie zapuszcza, a znajdujący się tam komisariat wodny MO po zmierzchu stoi zamknięty na cztery spusty. Z wyspy to już przysłowiowy rzut beretem na Długą, gdzie mieszkał. Na Armii Czerwonej patroli nie było. Po chwili Karczewski był już na wyspie. Jej środkiem prowadziła stara, utwardzona kocimi łbami droga. Większą część wyspy zarastały chaszcze, na które składały się stare drzewa, dziko rosnące krzewy i wszelkiej maści chwasty. Krzysztof powoli odprężał się. Minął posterunek milicji wodnej. Było to jedyne oświetlone miejsce na wyspie. Pozostałe pojedyncze lampy nigdy nie działały. Wieczorową porą nawet żule tu się nie zapuszczały. Spiskowiec wiedział, że tu jest bezpieczny. Opuścił kamienny trak, szedł brzegiem Brdy. Po lewej stronie stał wrak MIG-15. Będąc jeszcze dzieckiem, często tu się bawił z kuzynem, który pewnego dnia zatrzasnął się w kabinie pilota. Dopiero rozkruszenie szyby umożliwiło mu opuszczenie samolotu. Kolejnym mostem Krzysztof opuścił Wyspę Młyńską. Skierował się na ulicę Przyrzecze z uwagi na fakt, że nie było na niej oświetlenia oraz to, że wychodziła prawie naprzeciwko kamienicy, w której pomieszkiwał. Był to adres nieznany jeszcze służbom, będzie tam w miarę bezpieczny. Rozmyślanie o bliskości domu osłabiło jego czujność. Wszedł na ulicę Długą, skręcając w prawo prosto pod nadchodzący z przeciwnej strony patrol, a przecież wystarczyło przed opuszczeniem Przyrzecza rozejrzeć się dyskretnie, poczekać w ciemności, aż milicja przejdzie dalej. Nerwowo przyśpieszył kroku. Chciał dotrzeć do drzwi swojej kamienicy przed mundurowymi, gdy już byli blisko, chwycił za klamkę drzwi wejściowych. Uczynił to zbyt gwałtownie, wzbudzając tym samym podejrzenia nadchodzącego patrolu.

– Obywatelu! Co wam tak spieszno? Zatrzymajcie się.

Karczewski, wchodząc przez bramę udawał, że nie słyszy. – Co dalej – zastanawiał się – schodami w dół i dalej przez podwórko na ulicę Pod Blankami, czy też biec do swojego mieszkania, a może się schować w swojej własnej piwnicy? – Wybrał to drugie. Błyskawicznie wspiął się na pierwsze piętro. Usłyszał wchodzących do kamienicy gliniarzy. Wstrzymał oddech i nadsłuchiwał.

– Zostań przy drzwiach, żeby nie nawiał, a ja sprawdzę, czy nie ma stąd drugiego wyjścia. – Ten sam głos po chwili, trochę stłumiony: – Witek, szybko za mną! Nawiał nam przez podwórko.

Kiedy tyko głosy biegnących milicjantów oddaliły się, Krzysztof ruszył dalej. Wreszcie dotarł na swoje drugie piętro. Trzęsącymi się rękoma próbował trafić kluczami do zamku. Udało się. Wszedł do środka. Usiadł. Znowu się udało.

5
Twoja ocena: Brak Średnia: 5 (8 głosów)

Komentarze

robiłem co mogłem i co umiałem choć może nie na tak wysokim szczeblu. Oczywiście zawsze po właściwej stronie.

Z pozdrowieniami

Honic

Vote up!
3
Vote down!
0
#1659461

a dziś triumfalny powrót komuny. Uzyskaliśmy wiele, ale czy uda się utrzymać państwo?

Vote up!
4
Vote down!
0

Leopold

#1659462

musimy robić to co do nas należy. Takie przeznaczenie, widać.

Vote up!
4
Vote down!
0
#1659468