powstanie gostynińskie

Obrazek użytkownika Andrzej Wilczkowski
Blog

W kilka lat po wojnie ojciec powiedział mi: najtrudniej było nieść pomoc umysłowo chorym. Różne schorzenia dają ogromne różnice w widzeniu i pojmowaniu świata. Dlatego też trudno mówić o społeczności w sensie socjologicznym.
Rozmowa miała miejsce w roku 1949 kiedy to w przypływie młodzieńczej zapalczywości zarzuciłem ojcu, że przyjął od czerwonych stanowisko konsultanta krajowego ds. psychiatrii. Ojciec z trudem opanował gniew.
– W tej rozgrywce moje poglądy się nie liczą. W pięć lat od zakończenia wojny chorzy umysłowo w Polsce nie mają co jeść i śpią po trzech na jednym szpitalnym łóżku, albo i na podłodze. Oni nie wiedzą i nie będą wiedzieli – kto nami rządzi. Przeczytaj sobie raporty z niektórych szpitali. Kto ma im pomóc?
Zdjął z biurka kilka maszynopisów i mi podał.
Wziąłem, przeczytałem. To był koszmar.
Wróciłem do ojca po godzinie
– I co – uśmiechnął się już zupełnie spokojnie – dziwisz się?
– Nie, nie dziwię się, przepraszam.
– Ci chorzy nie ostali się od czasów przedwojennych. Oni się rozchorowali – kiedy tamtych zabijano. Dzisiejsze strzelanie też nie wpływa dobrze na zdrowie psychiczne ludności. Nie każdą jaźń ludzką Pan Bóg obliczył na warunki ekstremalne.

Taka to była rozmowa.

Wróćmy do czasu okupacji. Na początku roku 1942 już w Gostyninie nie było chorych umysłowo. Szpital zamieniono na placówkę chorób płuc. Ojciec zdecydował się na „przebranżowienie”. Niedługo był pulmonologiem. W dn. 18 marca 42r. gestapo wykryło placówkę AK na terenie szpitala. Aresztowano 25 pracowników – tym również ojca. Rodziny aresztowanych zostały usunięte z mieszkań, – po prostu - na bruk. Nas przygarnęła rodzina państwa Kruków z wioski Mniszek. To była bardzo uboga wioska. Dziesięć gospodarstw, szczere piachy. Gospodarstwa od 2 do 3 hektarów. Na całą wieś po kampanii wrześniowej ostał się 1 koń.
Nie mieliśmy z czego żyć. Matka znała perfekcyjnie język francuski, mogła również udzielać lekcji muzyki i śpiewu. Niestety, cała jej wiedza i wszelkie umiejętności okazały się na Mniszku bezużyteczne.
Tak, nieco głodując i trochę marznąc przebidowaliśmy na wsi całą zimę i942/43. Bez pomocy mniszkowych gospodarzy byłoby to niewykonalne. A byliśmy przecież bardzo niewygodni. Odium pomocy rodzinie buntownika spadało na całą wieś.

Późną wiosną 1943 roku przeprowadziliśmy się do Gostynina. Siostra skończyła 14 lat i musiała zacząć pracować, żeby jej nie wywieźli na roboty. Mama dostała pracę kierowniczki miejskiego sklepu warzywnego, w którym była jedynym personelem. Sklep i mieszkanie na zapleczu znajdowały się na terenie zlikwidowanego na jesieni 1942r. getta. Warunki były koszmarne. Wychodek na podwórku, drzwi wejściowe – prosto z kuchni „na „pole” przymarzały do framug przez całą zimę. W nocy trzeba je było odrąbywać siekierą. Poza kuchnią była jedna izba gdzie nogi łóżek zapadały się w spróchniałą podłogę. Tak mieszkaliśmy w piątkę, a przez ściany sklepu przegryzały się karaluchy. One też chciały żyć. Na szczęście, mając co jeść w sklepie dawały nam spokój w domu.

Śledztwo i proces grupy szpitalnej AK trwały długo. Na początku nikt z nas nie zdawał sobie sprawy jak poważne są zarzuty. W drugiej połowie 1943 roku zapadły wyroki. Były 4 kary śmierci. Ojciec mój dostał jedynie 12 lat za chęć oderwania powiatu gostynińskiego od rzeszy.

Całość w zrębach poznałem dopiero pod koniec lat ’60, mniej więcej w 10 lat po śmierci ojca.

A było to tak…

… Kiedyś tam, gdy byłem już w wieku dojrzałym, zaczęły mnie dręczyć rozliczne choroby. Zbolały, rozbity psychicznie, głęboko przekonany o niesprawiedliwości losu, który – jak uważałem – dopadł mnie zbyt wcześnie, pragnąłem tego, czego podobno pragnie każdy szanujący się jaźwiec – schronić się w jamie. Gdzież można znaleźć lepsze schronienie na czas rekonwalescencji jak nie w kraju dzieciństwa. A więc Gostynin. Po śmierci ojca byłem tam kilkukrotnie, między innymi na uroczystości nadania szpitalowi jego imienia. Potem jednak nastąpiła długa przerwa. Niemniej, kiedy zadzwoniłem do dyrektora, bez długich wyjaśnień z mojej strony powiedział: „niech pan przyjeżdża”.
Zdawałem sobie sprawę z niebezpieczeństwa takiego zderzenia z młodością, ale jakaś nieprzeparta siła ciągnęła mnie do tej konfrontacji.
I pojechałem. Kiedy minąłem już miasto, wydostałem się na szosę, której nieomal każdy metr wywoływał z pamięci jakieś wspomnienie.
Boże miłosierny, ileż tego się nazbierało. Minąłem zakręt koło gajówki i wydostałem się na ostatnią prostą. I wtedy pozostało już tylko jedno wspomnienie. Obraz ojca stojącego przed bramą – bramą bez muru wiodącą do szpitala. Teraz było pusto, a on stał jak wtedy, kiedy ostatni raz przyjechałem, aby zabrać go stąd, gdzie również wypoczywał po ciężkiej chorobie. Stał wtedy w grupie osób i czekał na mnie. Był zupełnie siwy. – Odbijał się od tła szarością garnituru i tą siwizną, która dopiero wtedy rzuciła mi się naprawdę w oczy. Chodziliśmy potem po znanych mi od dzieciństwa alejkach, które jednak były inne.
– Patrz na te drzewa, które sadziłem – mówił – jak one porosły. – Patrzyłem.
– Patrz na te żywopłoty. Wtedy były takie malutkie – patrzyłem.
I wtedy chyba zapytałem go, co uważa za cel życia.
– Celem życia jest dążenie do nieśmiertelności. Kobiecie jest łatwiej. Przedłuża się w dzieciach. W tych sprawach nasz udział jest znacznie skromniejszy. Mężczyzna musi realizować się inaczej, aby mieć poczucie, że coś po nim zostało. Chcę, żebyśmy się dobrze zrozumieli. To ty sam masz mieć to przeświadczenie.
Nie licz raczej na ludzką pamięć. Jeżeli ludzie będą o tobie pamiętali – miałeś po prostu szczęście, ale działalność, celowa działalność, tylko po to, żeby pamiętali, to może przynieść jedynie zawód. Zawsze ci będzie za mało. Zostaw coś po sobie, żeby mieć spokój w chwili odejścia.
– Choćby drzewa?
– Choćby drzewa – potwierdził. I takie było jego rozstanie z Gostyninem. Teraz, kiedy chodziłem sam po tych alejkach, gdzie drzewa jeszcze porosły, przypominały mi się jego słowa, kiedy leżał już na łożu śmierci.
– Jeszcze dwa lata, jeszcze tylko dwa lata. Zostało jeszcze tyle do zrobienia. Los mu nie zaborgował tych dwóch lat, a więc odchodził bez poczucia spełnionego życia. Wtedy nagle zrozumiałem różnicę.
Można odchodzić w poczuciu bankructwa, nieudanego życia, po zakończeniu wszystkich swoich spraw, w poczuciu miałkości wszelkich swoich poczynań. Ale kiedy się odchodzi z żalem, myśląc o dziełach niespełnionych, oznacza to, że uznało się swoje życie za użyteczne, że czyny – i te dokonane i te planowane – miały dla nas samych jakiś cel głębszy.

Dostałem dobry pokój i początkowo miałem zamiar spędzić pierwszy wieczór samotnie. Okazało się to jednak zbyt trudne psychicznie. Był to w gruncie rzeczy idiotyczny pomysł, przyjeżdżać na rekonwalescencję – zwłaszcza psychiczną – w miejsce, gdzie już nie drzewa, a każdy krzak przypomina nam o przemijaniu, gdzie po zapisanym tekście życia jeździmy kursorem pamięci jak chcemy, albo zgoła jak nie chcemy. On sam jeździ wyrwawszy się spod jakiejkolwiek kontroli.
Usiłowałem coś czytać, ale nie wychodziło. Szaleństwo rozliczeń z czasem przeszłym opanowało mnie do granic wytrzymałości. Kilkakrotnie macałem w kieszeni kluczyki od samochodu. Cóż prostszego – nie trzeba nawet zabierać rzeczy, wystarczy po prostu wyjechać, przebyć trasę zaledwie osiemdziesięciu kilometrów, znaleźć się w domu. Jutro mogę już wrócić.
Co mnie powstrzymało od takiego rozwiązania? – Chyba ambicja. Mamy taką ambicję na własny użytek. Doprowadza ona do uczucia wstydu przed sobą samym. Akurat to jest najlepszy gatunek ambicji, choć czasem okropnie niewygodny.
Postanowiłem odwiedzić kogoś ze starych znajomych. Z moich kolegów i przyjaciół lat dziecinnych, z którymi najpierw bawiłem się w piasku, a potem przeżywałem lata okupacji i pierwszy powojenny okres, już tu nie było. A nawet gdyby byli, to co?
Przyjechałem z „wielkiego świata” do zaszytych w głuszy lasu, do którego ja tęskniłem, a oni może mają go dosyć. Ani oni nie wyleczą mojej chandry, ani ja dziś nic nie pomogę im w ich kompleksach.
Pozostawał pan Wawrowski. O nim przecież ojciec wyrażał się w samych superlatywach. Pamiętam zwłaszcza jeden z fragmentów jego opowieści.
– Tylko zeznania Antoniego mogły mnie pogrążyć. On jeden wiedział o moim prawdziwym zaangażowaniu w konspirację. Na terenie szpitala byłem zupełnie czysty. Reszta z aresztowanych nie wiedziała o mnie nic. Nawet tak zwanych „gazetek” od nich nie brałem. Do moich obowiązków w konspiracji należało między innymi nadzorowanie gromadzenia broni na dość dużym obszarze. Pojawił się kiedyś problem doprowadzenia do stanu użyteczności rkmu wykopanego w lesie z kampanii wrześniowej. Zwróciłem się z tym do Antoniego. Powiedziałem, o co chodzi i zapytałem, czy zna jakiegoś rusznikarza. – Zrobimy – taka była jego odpowiedź. Nie zdążyliśmy nic zrobić, bo nas wkrótce zamknęli, ale on jeden wiedział. Bito go strasznie. Nie powiedział nic. Wiadomo. Stary konspirator, jeszcze z POW.
No i poszedłem do Wawrowskich. Bardzo się ucieszyli oboje. Niestety, pan Antoni nie chciał mnie już nazywać „koleżką”, mimo moich nalegań.
– Nie, to już nie te czasy – wymigał się.
– A ja ciągle będę pamiętał, jak pan ratował moich ołowianych żołnierzy, którym pourywały się podstawki. To byli później najlepsi wojownicy. Jak ojciec strzelał gumką myszką, oni jedni się nie przewracali. A potem, pamiętam, że pana przywieźli na wozie rannego po Kampanii. Myśmy już wrócili. Ludzie się zbiegali, a pan podniósł rękę i wyglądał jak rycerz na płycie nagrobnej w kościele. Okropnie się przestraszyłem, że pan umiera.
Wawrowski się roześmiał: – Jak pan widzi, ciągle żyję.
Poczęstowano mnie kawą, o którą akurat wtedy było bardzo trudno. Szklanki stały przed nami przykryte spodeczkami z kożuchem fusów, które nie chciały opadać, a pan Antoni sumitował się, że może tam na świecie to się parzy kawę inaczej, ale oni piją rzadko i tak właśnie ją przyrządzają, ale może ja lubię inaczej... Lubiłem właśnie tak, i z przyjemnością patrzyłem, jak zmielone w ręcznym młynku ziarenka powoli opadają na dno, odrywając się od reszty.
O swoim życiu można opowiadać bardzo długo albo w telegraficznym skrócie. Wybrałem ten drugi sposób, odpowiedziałem jeszcze na kilka pytań i temat się skończył. Z kolei ja zadałem pytanie, jak im się powodzi, dostałem lakoniczną odpowiedź – że dobrze – i znowu mieliśmy przed sobą wolne pole.
Zapytałem najpierw o Jasię. Otrzymałem informację, że mieszka w Płocku, urządziła się nieźle, za mąż nie wyszła.
Potem przeszliśmy na aktualne problemy szpitala. Nie ukryję, że czekałem na jakieś porównania z czasem, kiedy rządził w nim ojciec. Łaknąłem jego obecności, zwłaszcza tu w Gostyninie, który dla mnie po prostu nie istniał bez niego. Nie zawiodłem się. Pan Antoni lojalnie przyznawał, że szpital nadal się rozwija, wyrażał się pozytywnie o obecnym dyrektorze, ale odniosłem wrażenie, że dla niego, jak i dla mnie, duch ojca unosi się nad tym miejscem.
Zabrnęliśmy w przeszłość, w poplątane ludzkie losy, we wspomnienia pierwszych lat szpitala, potem w czas wojny...
– Pański ojciec był wielkim człowiekiem – powiedział w końcu.
To był trudny moment. Oczywiście, na mój prywatny użytek zawsze tak uważałem. Teraz usłyszałem to od innego człowieka. Zawsze mówiono o ojcu wiele dobrego. Szpital, w którym się znajdowałem, nosił jego imię, poświęcono mu jeden z pawilonów szpitala w Kochanówce, ale to ciągle nie to samo, co usłyszeć takie zdanie w prywatnej rozmowie. Szukałem jakiegoś sformułowania, żeby trochę zaprzeczyć, ale nie zbyt mocno. Pan Antoni się uśmiechnął. – Widzę, że pan niewiele wie o swoim ojcu.
– Wie pan, jak człowiek jest młody, to ma tyle do roboty! Myśli, że ciągle jeszcze zdąży, a potem można już tylko żałować.
– To ja panu powiem, bo ja wiem, dlaczego tak mówię. Tam w obozie wiedzieliśmy, kto nas rozszyfrował i nie mieliśmy złudzeń, że wymigamy się od więzienia, a może i od śmierci.
Tamten zebrał o naszej organizacji bardzo dużo informacji. Nie wiedział tylko o pańskim ojcu. Ojca zabrali po prostu na wszelki wypadek, bo był przecież dyrektorem szpitala, był oficerem i oni nie wierzyli, żeby on tego wszystkiego nie organizował. Tymczasem on był wyżej, w komendzie okręgu. O jego robocie wiedziałem tylko ja, ale jakoś znosiłem śledztwo i nie chciało mi się mówić... To nie dlatego, że byłem taki dzielny. Gdybym powiedział, że coś wiem, to bym pewnie już tu nie siedział. Trzymaliśmy się zasady, że to był krąg ludzi lokalny, że żadnych powiązań poza szpitalem nie było.
– No, a bibuła – wtrąciłem – o gazetkach niby nikt nie wiedział, skąd się brały.
– Mówiliśmy, że to chyba ten kapuś przynosił. Cała sprawa nie wyszła poza szpital. Gazetki zresztą to nie było to. Nas oskarżono o organizację wojskową. O posiadanie broni, o chęć wywołania powstania.
– No i chyba tak było. Byliście przecież w ZWZ.
– Oczywiście, że tak było. Tylko, że broni nie znaleźli, radia też nie.
– A pamiętam, jak szukali – wtrąciłem – przywieźli jednego z aresztowanych i on pokazywał miejsc, a gdzie była zakopana. W okolicach szamba, w tych wałach ziemnych.
– I ona tam była. Ktoś musiał przenieść po naszym aresztowaniu. W końcu nie wszyscy wpadli.
– A potem, co się z nią stało?
– Ależ pan ciekawy. Powiedzmy, że nie wiem...
Fizyczny fakt istnienia gdzieś zakopanej w latach wojny broni, którego domyśliłem się ze słów pana Antoniego, zbliżył mi nagle całą sprawę tak, jak daleki horyzont zbliża się nagle z chwilą podniesienia lornetki do oczu.
– Ale to nie ten rkm, o którym pan rozmawiał z ojcem.
– Powiedział panu?
– Tak, to akurat powiedział.
– Nie. To całkiem inna broń. Rkm z „Okręgu” do mnie nie dotarł. Ale co tam jeden rkm – zapalał się pan Antoni. – Jak pan wie, mnie tu nie było, bo poszedłem wojować i trochę mnie pochlastali. Ale wtedy, tu do szpitala zwozili rannych z bitwy pod Kutnem i nie tylko. Podobno bardzo wielu nie chciało się rozstać ze swoją bronią. Potem – jak się trochę podleczyli, to tu już byli Niemcy. To chłopak zostawiał karabin jako podziękowanie za leczenie.
– I dużo było takich wdzięcznych – zapytałem jak kretyn.
Wawrowski tylko się uśmiechnął.
– Przecież panu mówiłem, że mnie tu nie było.
Potem zaczął mówić o pierwszych tygodniach po aresztowaniu.
Oni zrobili błąd – ciągnął – W pierwszej fazie, jeszcze w Inowrocławiu, mogliśmy się ze sobą kontaktować. I wtedy ustaliliśmy, żeby ojca wyłączyć zupełnie z naszych zeznań. Może on przeżyje i wtedy zajmie się naszymi rodzinami... Gdyby co...
– I on się na to zgodził?
– A pan myśli, że to źle?
– No, nie wiem...
– To niedobrze, że pan nie wie. Jakoś pan źle pojmuje solidarność organizacyjną. On nie był obciążony tak jak my. Miał się sam oskarżać? A ci, co nie zostali aresztowani i nas uratowali od śmierci, bo przenieśli zakopaną broń? To co, mieli pójść i powiedzieć: „My też! Jeszcze o nas zapomnieliście!”. Dla nas ta sprawa była zupełnie prosta. Po prostu tylko należało o nim zapomnieć, tak jak i o tamtych, co pozostali na wolności. Tak było lepiej i dla nas, i dla naszych rodzin. Kłopot był tylko jeden – żeby gestapo w to uwierzyło. Ojciec pański bardzo im pasował na stanowisko dowódcy grupy. No i w końcu go dorwali.
Pamiętam ten dzień. Stałem najbliżej drzwi pokoju przesłuchań przodem do ściany z rękami do góry. Obok stał pański ojciec. Właśnie wyprowadzili z przesłuchania siostrę S. i pielęgniarza N. Kiedy przechodzili obok, siostra szepnęła ojcu: – Proszę się do wszystkiego przyznać, myśmy wszystko powiedzieli...
– Przecież pan mówił, że oni nic nie wiedzieli.
– Kiedy człowieka biją któryś dzień z rzędu, to on może opowiadać różne rzeczy.
– I co, ojciec przyznał się?
– Nie, ale przesłuchanie było straszne.
Wawrowski na chwilę zamilkł, pomieszał kawę w szklance i wypił dwie łyżeczki.
– Tych dwoje potem Niemcy wypuścili...
– Tak, pamiętam, jak wrócili. Wszyscy się cieszyli, że chociaż oni, znaczy sprawa nie jest taka straszna, ktoś wraca. To był czas nadziei. A w kilka miesięcy później zawiadomienia o wyrokach śmierci...
– Potem, po wojnie, – ciągnął Wawrowski – jak ojciec wrócił z więzienia, to ona uciekła z Gostynina. A kiedy ojciec pański zaczął od nowa organizować szpital psychiatryczny w gołych murach, które tu zostały, to się o nią zapytał i powiedzieliśmy mu, że uciekła. A ojciec: „Powiedzcie jej, niech wraca do pracy, szpital musi ruszyć. Jest nam bardzo potrzebna”. Wiem, że do Łodzi po nią jeździł. Była chora, chyba ze strachu...
Pan Antoni zamilkł i pił swoją kawę, łyżeczka za łyżeczką
– Pan tej sprawy nie znał? – zapytał po chwili.
Potrząsnąłem głową: – Nie. Wiem tylko, że kiedyś szpitalną sanitarką pojechaliśmy do Łodzi i potem długo, długo czekaliśmy na ojca przed szpitalem Barlickiego, a on poszedł właśnie do siostry S., bo tam leżała. Wrócił wyraźnie zadowolony i chyba poszliśmy na lody. W tym szpitalu zresztą w dwanaście lat później umarł.
– To teraz pan wie, czemu uważam pańskiego ojca za wielkiego człowieka.
– Tak.

Jeszcze trochę rozmawialiśmy, ale już nie wracaliśmy do wspomnień. Pożegnałem się szybko. Szedłem pomiędzy znanymi mi budynkami szpitalnymi, alejką wysadzaną morwowym żywopłotem, a w głowie miałem tylko jedno natrętne pytanie:
– Dlaczego on mi o tym nigdy nie opowiedział. – Dlaczego on mnie, synowi, nigdy o tym nie opowiedział. I błogosławiłem chorobę, która przywiodła mnie do Gostynina i odwiedziny u Wawrowskich.
– Dlaczego on mi o tym nigdy nie opowiedział?

Czułem się wewnętrznie rozjaśniony- jak po spowiedzi.

Andrzej Wilczkowski

Brak głosów

Komentarze

Bardzo lubię czytać takie historie. Po prostu mnie wzruszają. Dlaczego ? Odnajduję w nich ślady Polski i Polaków w takim kształcie w jakim ich chciałbym teraz widzieć, ale jednocześnie wiedząc, że już Ich nigdy nie zobaczę. I nie jest to tęsknota tylko za ludźmi (którzy - wiadomo- przemijają, odchodzą), ale za ich niezłomnością poglądów wyniesionych z domu, w bohaterstwie ich obrony i przekazywaniu tego wszystkiego kolejnemu pokoleniu. Tego typu retrospekcje Marek Nowakowski nazwał kiedyś "powidokami". Jan Paweł II rozwinął to wspaniale w eseju "Pamięć i tożsamość". Pozdrawiam serdecznie Marek S.

Vote up!
0
Vote down!
0
#162837