D + OUN contra Rzplita Polska
( ) mówił prof. Groër, jedyny z aresztowanych profesorów, który ocalał:
„Zawieziono nas do bursy Abrahamowiczów. Samochód wjechał na podwórze: brutalnie popychając wtłoczono nas do budynku i ustawiono w korytarzu twarzą do ściany. Było tam już wielu profesorów. Głowy kazali nam opuścić w dół. Jeżeli ktoś się poruszył, uderzali go kolbą albo pięścią w głowę. Raz, gdy wprowadzono nową grupę aresztowanych, spróbowałem odwrócić głowę, ale otrzymawszy natychmiast uderzenie kolbą, więcej tego nie próbowałem. Była może 12-30 w nocy, a stałem tak nieruchomo mniej więcej do godziny 2. Tymczasem przywożono coraz to nowych profesorów i ustawiano obok. Mniej więcej co 10 minut z piwnicy budynku dobiegał krzyk i odgłosy wystrzałów, a jeden z pilnujących nas Niemców wypowiadał po każdym wystrzale: »Einer weniger«2, co raczej uważałem za próbę zastraszenia nas.
Co kilka minut wywoływano nazwisko któregoś z profesorów i wzywano pojedynczo do pokoju na lewo. Pamiętam dobrze, że wywołano profesora Ostrowskiego, a po nim wezwano mnie jako dziesiątego, może dwunastego z rzędu. Znalazłem się w pokoju, gdzie było 2 oficerów; jeden młodszy, ten, który mnie aresztował, i drugi wyższy stopniem, olbrzymiego wzrostu i postawy. Ten drugi od razu wrzasnął na mnie: »Ty psie, jesteś Niemcem, a zdradziłeś ojczyznę! Służyłeś bolszewikom! Dlaczego, gdy to było możliwe, nie wyjechałeś ze wszystkimi Niemcami na Zachód?« Zacząłem wyjaśniać, naprzód zwykłym tonem, potem — w miarę, jak tamten coraz bardziej krzyczał — podniesionym głosem, że jestem wprawdzie niemieckiego pochodzenia, ale jestem Polakiem. Po wtóre nawet gdybym chciał wówczas przenieść się na Zachód, władze radzieckie nigdy by mi na to nie pozwoliły ze względu na wysokie stanowisko społeczne, które zajmowałem i na którym byłem potrzebny. Pytano mnie dalej, co znaczą bilety wizytowe konsulów angielskich w moim posiadaniu. Odpowiedziałem, że jestem żonaty z Angielką i że konsulowie angielscy składali nam zawsze wizyty. Pod koniec zaczął mówić spokojniej i rzekł: »Muszę z szefem porozmawiać, zobaczymy, co się da dla ciebie jeszcze zrobić«, po czym wybiegł z pokoju.
Oficer, który mnie aresztował, powiedział szybko: »To zależy tylko od niego, on nie ma tu nad sobą szefa. Powiedz mu, że zrobiłeś ważne odkrycie w medycynie, które przyda się dla Wehrmachtu. Może to ci pomoże«. W tej chwili tamten powrócił, ale nie miałem czasu odezwać się, bo natychmiast mnie wyrzucił za drzwi. Skierowano mnie na przeciwną, tj. na lewą stronę korytarza, pozwolono usiąść na krześle i zapalić papierosa. Dano mi nawet szklankę wody. Obok mnie stali w postawie swobodnej profesorowie: Sołowij i Rencki. Po chwili któryś z gestapowców zapytał ich, ile lat mają, na co oni odpowiedzieli zdaje się, że 73 i 76 3. Byłem pewny, że ich ze względu na wiek zaraz puszczą wolno. Zorientowałem się, że sprawa moja stoi może już lepiej. Po chwili ów szef kazał mi wyjść na podwórze i spacerować dodając: »Zachowuj się tak, jakbyś nie był aresztowanym Zacząłem krążyć po podwórzu, paląc papierosa za papierosem. Ręce wsadziłem do kieszeni. Znowu minęła dłuższa chwila. Wtem od zewnątrz, od ulicy, weszło na podwórze dwóch gestapowców. Należy zaznaczyć, że podwórze z budynkiem było strzeżone przez warty. Nowo przybyli spostrzegli mnie, rzucili się ku mnie, uderzyli w twarz, wrzeszcząc z wściekłością, po co kręcę się po podwórzu i do tego z rękami w kieszeniach. Wyjaśniłem, że mam polecenie zachowywania się jak niearesztowany. Burknęli coś, z miejsca przestali się mną interesować i weszli do budynku.
Była może 4 rano, kiedy z budynku wyprowadzono grupę około 15-20 profesorów. Na czele pochodu czterech niosło krwawiącego trupa młodego Ruffa. Nieśli go profesorowie: Nowicki, Pilat, Ostrowski i zdaje się Stożek. Zaraz za nimi podążał Witkiewicz. Gdy ten pochód wyszedł przez bramę na ul. Abrahamowiczów i zniknął mi z oczu, gestapowcy zmusili panią Ostrowską, a może Grekową i Ruffową by myły krew ze schodów.
Minęło około 20 minut, kiedy usłyszałem strzały dochodzące gdzieś od Wzgórz Wuleckich. Po krótkim czasie przez te same tylne drzwi budynku wyszła na podwórze nowa grupa złożona z 20-30 osób i stanęła w 2-3 rzędach twarzą do ściany. Wśród nich rozpoznałem jedynie doc. Mączewskiego. Zaraz potem wyprowadzono z budynku służbę Dobrzanieckiego4, Ostrowskich (kucharkę i młodszą), Greków (kucharkę i młodszą) oraz nauczycielkę angielskiego mieszkającą u Ostrowskich, Znany mi z przesłuchania szef gestapowców zapytał, czy wszyscy oni są służbą, czemu nauczycielka zaprzeczyła, mówiąc kim jest. Wówczas poirytowany kazał jej natychmiast przejść do grupy stojącej twarzą do ściany, a następnie powiedział głośno swemu koledze, że ci (wskazał na grupę stojącą pod ścianą) idą do więzienia, a ci (wskazał na służbę i na mnie) są wolni. Jak zauważyłem, służba rozmawiała z gestapowcami i agentem w cywilu5. Gestapowcy tłumaczyli służbie, że mogą pójść do domu, zabrać swe rzeczy i odejść dokąd chcą. Niech sobie poszukają pracy, teraz im będzie dobrze, że już nie będzie więcej ani Polski, ani Sowietów, że będą już zawsze tylko Niemcy. Gdy miałem odchodzić do domu, podszedłem do gestapowca, zapytując, dokąd mam się udać po odbiór aparatu fotograficznego. Ten wskazał mi pokój, w którym siedział jakiś gestapowiec i porządkował zebrane rzeczy. Bojąc się, że mogą sobie przypomnieć o 20-dolarówce oddałem ją temu gestapowcowi, a on mi zwrócił moje rzeczy. Gdy wyszedłem z pokoju wybiegł za mną mówiąc: »Słuchaj, podaj nam swój dokładny adres, bo jak przyjdzie inny oddział, gotowi cię znów zabrać, a my tu zapiszemy, by cię więcej nie czepiali «6. Zapisał adres w notesie, po czym opuściłem budynek, wyszedłem na ulicę i udałem się do domu. Tego samego ranka, ale w późniejszej porze, idąc z domu do kliniki spotkałem koło mieszkania profesora Ostrowskiego jednego z podoficerów gestapo, który mnie aresztował. Podoficer ten rzekł do mnie z uśmiechem: »Panu się bardzo poszczęściło«. W kilka dni później przyszło do mojego mieszkania dwóch podoficerów, którzy mnie uprzednio aresztowali, z zapytaniem, czy mogę im sprzedać aparat fotograficzny i dywany. W czasie tych odwiedzin poznałem ich nazwiska: jeden nazywał się Hacke, drugi Keller, a może Kohler. W ciągu 2-3 miesięcy mimo wyrzucenia mnie z mego mieszkania przez Niemców, niejednokrotnie przychodzili do mnie, wyłudzając różne cenniejsze przedmioty, jak np. aparaty fotograficzne, których miałem całą kolekcję. Razu pewnego odważyłem się zapytać Kellera, co się stało z pozostałymi profesorami. Machnął tylko ręką i powiedział: »Ich wszystkich rozstrzelali wówczas w nocy...«".
Nie można wykluczyć, że swe zwolnienie zawdzięczał profesor Groër przedwojennej znajomości z Holendrem Pieterem v. Mentenem, który w lipcu 1941 r. pojawił się na bruku lwowskim w mundurze hitlerowskiej formacji SS i należał właśnie do grupy gen. SS Schoengartha. Menten, jak już wspomniano, kupił przed wojną majątek ziemski w Polsce i chętnie zawierał znajomości z członkami polskiej elity. Człowiek ten poznał domy profesorskie i obecnie mógł wskazać, które rodziny warto wymordować, aby zawładnąć ich dobrami.
Na to, że Menten mógł ocalić Groëra od śmierci wskazuje fakt, że gdy tuż po wojnie toczyła się rozprawa w sądzie holenderskim w Amsterdamie przeciw niemu za wysługiwanie się hitlerowcom, Groër, jak mi powiedział w 1980 r. prokurator holenderski Peters, wystawił świadectwo dla sądu, że Menten dobrze zachowywał się wobec ludności polskiej i Żydów. Dopiero w 1980 r. dowiedzieliśmy się, że Menten wraz z innymi gestapowcami wymordował w 1941 r. Polaków i Żydów w swym majątku i okolicy, tj. w Uryczu i Podhorodcach.
Pogłoska, że prof. Groër ocalał, gdyż oświadczył gestapowcom w Zakładzie Abrahamowiczów, że czuje się Niemcem, jest więcej niż nieprawdziwa. Przede wszystkim wkrótce po zwolnieniu go w dniu 4 VII został usunięty przez Niemców z mieszkania, co, jak dobrze wiemy, nigdy nie czynili oni w stosunku do swych rodaków. Gdy został otwarty w 1942 r. przez Niemców lwowski Wydział Lekarski, pragnęła pracować w Klinice Groëra dr Hildegarde Charlotte Becker z Hamburga. Czytałem odpowiedź udzieloną jej przez dyrektora Wydziału, Niemca, doc. Karla Schulzego. Wyjaśnił on, że jako Niemka nie może podlegać nie-Niemcowi Groërowi, ale otrzyma etat w Zakładzie Patologii, kierowanym przez Niemkę Schuster i wówczas będzie mogła pracować u prof. Groëra. Wreszcie, gdy 11 XI 1942 r. gestapo, obawiając się wybuchu powstania aresztowało blisko 80 Polaków jako zakładników, w tym 10 docentów i profesorów Wydziału Lekarskiego, znalazł się wśród nich i prof. Groër. Wszystko to świadczy, jak bezpodstawne było posądzenie go o odstępstwo od narodowości polskiej.
Wielu profesorów Politechniki mieszkało przy ul. Nabielaka, biegnącej naprzeciw Wzgórz Wuleckich, na opodal których mieścił się Zakład Wychowawczy im. Abrahamowiczów. Aresztowanie profesorów mieszkających przy tej ulicy postawiło na nogi nie tylko ich rodziny, ale również i sąsiadów. Wielu z nich zaglądając przez okna oczekiwało z niecierpliwością świtu. Posłuchajmy ich relacji.
Inżynier Tadeusz Gumowski mieszkał wraz z rodziną przy ul. Nabielaka 53. W nocy z 3 na 4 lipca 1941 r. obudziła ich kontrola książki meldunkowej, przeprowadzana przez Niemców i Ukraińców. Relacjonuje on: „[...] Kilka chwil przesiedziałem w ogrodzie. Zaczęło świtać i wtedy zauważyłem, że na stokach Wzgórz Wuleckich żołnierze kopią dół. Zaniepokoiło mnie to ogromnie. Powiadomiłem rodzinę i od tego czasu nie opuszczaliśmy okna. Dół był wykopany w ciągu około 30'. Skazanych przyprowadzano czwórkami od strony zabudowań »Abrahamów« (bo tak o ile sobie przypominam te zabudowania się nazywały)7 i ustawiano ich nad samym brzegiem dołu twarzą do nas. Pluton egzekucyjny stał po drugiej stronie grobu8. Po salwie prawie wszyscy wpadali bezpośrednio do dołu.
Prof. Witkiewicz przeżegnał się i w tym momencie runął. Skazani nie byli skuci. Liczyliśmy czwórki. O ile sobie przypominam było ich około 5. Między skazanymi były zdaje się 3 kobiety. Całość trwała niedługo, bo następne czwórki czekały swojej kolejki w pobliżu. Po egzekucji szybko zasypano grób i ubito ziemię. Grób zakopywali żołnierze. Egzekucję obserwowaliśmy jedną lornetką, którą wzajemnie podawaliśmy sobie. Egzekucję poza mną obserwował mój ojciec, żona i siostra. Siostra jest za granicą. Pozostałe osoby nie żyją. Obserwowaliśmy z tego samego pokoju i z tego samego okna. Osobiście poza prof. Witkiewiczem nie poznałem nikogo. Pamiętam, że pozostali rozpoznali szereg osób, między innymi prof. Stożka z synami, prof. Ostrowskiego z żoną, prof. Longchamps zdaje się z żoną 9 i innych. Jedna z pań miała błękitny szal. Kobiet było wydaje mi się9. Jedną kobietę, która nie mogła iść, ciągnęło 2 żołnierzy. Podaję adres siostry: Zofia Nowak-Przygodzka Paris VII 31 rue Rousselet. W przybliżeniu rozstrzelano około 20 osób. Żaden ze skazanych nie otrzymał po salwie strzału z rewolweru. Jest zatem prawdopodobne, że niektórzy zostali zasypani żywcem. Na drugi lub trzeci dzień po egzekucji z siostrą lub żoną poszliśmy na grób. Grób był stosunkowo mało widoczny i znaleźliśmy go tylko dlatego, że dokładnie znaliśmy miejsce. Leżała tam wiązanka kwiatów. Być może, że to było wskazówką dla Niemców, że miejsce grobu jest znane i dlatego zwłoki w ciągu paru dni zostały prawdopodobnie wykopane i gdzieś przewiezione10. Ekshumacji nie widziałem. Domyślaliśmy się tego tylko, ponieważ po paru dniach znać było, że grób został przekopany [...]".
Siostra inż. Gumowskiego, dr med. Zofia Nowak-Przygodzka, zamieszkała po wojnie w Paryżu, podała:
„[...] We Lwowie mieszkałam w willi przy ul. Nabielaka 53, tuż obok domu spółdzielni profesorów Politechniki i prof. Witkiewicza. Willa ta położona jest na 12-metrowym nasypie, odległym o kilkaset metrów od Wzgórza Wuleckiego, na którym wznosił się Zakład Wychowawczy Abrahamowiczów i II Dom Techników.
Krytycznej nocy wstałam, jak zwykle, do swych małych dzieci. Szarzało. Jak zwykle też w tych czasach obeszłam okna patrząc, co się dzieje wokoło. Żyliśmy wtedy w stałym strachu z powodu ciągłych wizyt i rewizji hitlerowców (2 noce przedtem szukano w moim domu prof. Witkiewicza, którego też tejże nocy wraz z innymi profesorami Politechniki zaaresztowano). Uwagę moją zwróciło Wzgórze Wuleckie, gdzie był jakiś niezwykły ruch kilku osób, które coś kopały. Zbudziłam Rodziców (nie żyją już) i zaczęliśmy obserwować bacząc, by nas nie zauważono. Po pewnym czasie spostrzegliśmy, że ze szczytu Wzgórza Wuleckiego, wertepami po stronie lewej, zaczęli schodzić gęsiego ludzie: widziałam żołnierzy w mundurach niemieckich i kilkunastu cywili. Na końcu szły kobiety (może 3), jedna miała na sobie szal, który był dobrze widoczny, bo powiewał. Żołnierze pomagali niektórym osobom zejść. Po zejściu wszystkich na płaszczyznę; gdzie kopano, ustawiono parę osób w szereg. Usłyszeliśmy suche ciche trzaski (strzałów), osoby znikały z szeregu.
Po pierwszej grupie ustawiono następną. Wyróżniał się osobnik z siwiutką głową, który przeżegnał się11. Na końcu były kobiety. Dół zakopano. Nie mieliśmy najmniejszego pojęcia, co to mogła być za egzekucja. Nazajutrz nigdzie żadnej wzmianki o niej. Zdawaliśmy sobie sprawę, że samo to, że byliśmy świadkami jej jest dla nas groźne. Wiem, że widziano egzekucję i z sąsiednich domów, że to rozstrzelano profesorów. W parę tygodni potem odważyłam się pójść na Wzgórze Wuleckie idąc z dziećmi na spacer niby. Odnalazłam miejsce kaźni, niczym nie odróżniało się od reszty, raczej lekko wklęśnięte — trawa jak wszędzie. Gdyby nie to, że znałam to Wzgórze doskonale, nie odnalazłabym. Później dowiedziałam się, że Niemcy ekshumowali zwłoki cichaczem".
Pani Łomnicka tak opisała egzekucję. Po aresztowaniu męża
„[...] O śnie nie było mowy, stałam struchlała przy oknie długie godziny, czekając dnia, by wyjść i starać się o wyjaśnienie tej napaści. Gdy nastał świt, zobaczyłam z okna mego mieszkania na trzecim piętrzę, jak na Wzgórzach Wuleckich zaczął się jakiś ruch. Ukazały się sylwetki ludzi; potem grupa osób oddzieliła się od reszty pozostających pod bursą Abrahamowiczów i zeszła po pochyłości terenu niżej i skryli mi się za domem dr. Nowak-Przygodzkiego.
Usiadłam na tapczanie, nie rozumiejąc, co oznacza ten ruch o tak wczesnej godzinie, a było to około 4 rano. W tej sekundzie usłyszałam pierwszą salwę — zrozumiałam — wybiegłam na klatkę schodową, której okna wysunięte nieco na prawo dawały mi możność szerszego widzenia, i wtedy zobaczyłam, że ludzie którzy schodzili z góry zatrzymywali się mniej więcej w połowie wzgórza w niewielkiej kotlinie. Rozpoznałam żołnierzy niemieckich, następnie mężczyzn w cywilnych ubraniach, były również jakieś kobiety, a jedna postać zrobiła na mnie wrażenie księdza w sutannie. Widziałam postać w popielatym ubraniu. Zupełnie odcień mężowskiego - ale nie chciałam nawet dopuszczać tej myśli do siebie. Kilkakrotnie sprowadzano po pięć osób i widziałam jak po salwie karabinowej ludzie ci padali. Stałam przykuta do miejsca, nieprzytomnie patrząc na to katowskie widowisko, a przy mnie dwie panie z sąsiedztwa - tj. Janina Więckowska, później żona sędziego Zeneka w Krakowie i p. Sołecka żona prof. gim. Lwów ul. Kazimierzowska. Czy byli to aresztowani tej nocy profesorowie? Czy był między nimi mój mąż? Z powodu odległości nie mogłam rozpoznać [...]".
Artysta plastyk Maria Załęska, mieszkająca również przy ul. Nabielaka, podała:
„[...] Osoby rozstrzeliwane były wyprowadzane z góry grupami. Miejsce egzekucji było położone nie wprost, vis a' vis nas, lecz nieco więcej na prawo, było to małe zagłębienie terenu między drzewami, widziałam ich trzech stojących na nasypie. Widziałam tylko jedną grupę idącą z góry, szli jeden za drugim, o ile pamiętam 4 osoby, jedna z nich czarno ubrana wydawała mi się kobietą — mógł to też być ksiądz. Inne grupy obserwował mój syn, z którym dzieliłam się lornetką. Widziałam jeszcze ostatnią powoli idącą samotną kobietę. W naszym polu widzenia widziałam trzech żołnierzy z plutonu, teren był tak wąski i stromy, że wątpię, aby ich było ponad sześciu. Te, które widziałam, o ile mnie pamięć nie myli, były bez kapeluszy. Nie poznałam nikogo. Myśleliśmy, że rozstrzeliwują Żydów. Zaraz po egzekucji mówiono, że grób jest strzeżony — na grobie byłam pod koniec zimy czy wczesną wiosną 1959 r. — nie słyszałam wtedy jeszcze o ekshumacji, toteż zdziwiło mnie to, że na miejscu grobu była wklęsłość terenu i nie było obok nasypu. Ze mną obserwował mój syn, rozstrzelany w obozie w Stutthof w r. 1944. Poza nami uważam, że najwięcej mogliby podać: służący prof. Witkiewicza12 i służące dr Ostrowskich — ale gdzie ich teraz szukać? Z zasłyszanych wiadomości podaję co następuje: Ostatnią rozstrzelaną miała być pani Ostrowska chora na nogi. Widziano kobietę z jaskrawym szalikiem.
Prof. Witkiewicza sąsiedzi zaraz poznali po siwych włosach — szedł bez kapelusza. Mówiono o tym, że Niemcy chodzili aresztować w towarzystwie Ukraińców, że listę skazańców mieli dawniej sporządzoną, gdyż przyszli też po prof. dr Leszczyńskiego, który już umarł".
Zofia Orlińska-Skowronowa relacjonuje:
„[...] Willa, w której wówczas zamieszkiwałam, mieściła się przy ul. Nabielaka 55, w małym ogródku, zwrócona frontem do ul. Wuleckiej, a tym samym do Wzgórza Wuleckiego, na które właśnie wychodziło okno mojego pokoju na II piętrze. W tragicznym dniu obudzona zostałam salwą z broni palnej dochodzącą od strony Wzgórza Wuleckiego i to było przyczyną, dla której po obudzeniu się podeszłam do okna. W tym momencie zauważyłam, że spod Bursy Abrahamowiczów, gdzie stała grupka osób — około 36 — schodziło gęsiego 5 lub 6 osób w asyście Niemca, kierując się w dół Góry Wuleckiej. Osoby te następnie stanęły na płaskiej partii wzgórza, jakby polance, szeregiem obok siebie, plecami do ul. Wuleckiej, a twarzą do Bursy Abrahamowiczów. Uwagę moją zwrócił pluton egzekucyjny, składający się z około dziesięciu wojskowych w szarozielonych mundurach, którzy oddali salwę z automatów do stojących osób. Ponieważ ciała nie padły na powierzchnię ziemi, gdzie byłyby widoczne, jasne stało się dla mnie, że był tam wykopany dół — kiedy i przez kogo, nie wiem.
Zauważyłam również, że po lewej stronie dołu stała mała grupka osób wojskowych; wg mnie byli tam też oficerowie niemieccy. Historia, którą opisałam wyżej, powtarzała się aż do zlikwidowania wszystkich nieszczęśliwych, wśród których znajdowała się jedna kobieta. Między rozstrzeliwanymi rozpoznałam prof. Stożka Włodzimierza i jego syna Emanuela. W związku z osobą Emanuela Stożka, pamiętam okropny dla mnie moment, kiedy po salwie wszystkie osoby towarzyszące mu spadły do dołu, tylko ostatni na prawym skrzydle Mulek Stożek stał — dopiero pojedynczy strzał zwalił go do wspólnego grobu. Był ubrany w tabaczkową marynarkę i popielate spodnie. Prof. Stożek miał na sobie ciemne palto. Egzekucję obserwowałam przez lornetkę od około 3.30 do 4 rano. Po godz. 4 kilku wojskowych — nie jestem tylko pewna, czy to z plutonu egzekucyjnego, czy z grupy stojącej na boku, zasypało dół ziemią [...]"-
Najdokładniejszą jednak relację o rozstrzelaniu profesorów podał inż. Karol Cieszkowski:
„[...] Nocą z 3 na 4 lipca około godziny 22 usłyszałem gwałtowne dobijanie się do sąsiedniej kamienicy, tj. przy ul. Nabielaka 53c, gdzie mieszkał prof. Witkiewicz. Gdy nikt nie otwierał dobijającym się, ci strzelili, jak się później dowiedziałem w zamek bramy.
Niebawem około godziny 0.30 przyszli Niemcy do naszej kamienicy i zabrali mieszkającego w parterze prof. Stożka z dwoma synami. Czy ich zabierali autem, czy pieszo, tego nie wiem. Przez dalszą część nocy nie spałem, ponieważ byłem silnie podenerwowany. O 4 nad ranem, a godzinę tę dokładnie pamiętam, ponieważ właśnie liczyłem sobie tętno przy pomocy fosforyzującego zegarka, usłyszałem strzały od strony Wzgórza Wuleckiego. Szarzało wówczas i zaczynało być widno. Na krawędzi Wzgórza Wuleckiego dobrze widocznego z okna mego narożnego pokoju, najbardziej wysuniętego na północ, ujrzałem kilkadziesiąt cywilnych osób stojących w jednym rzędzie, a nieco dalej od nich na prawo i lewo stali bardzo szykownie, powiedziałbym elegancko ubrani oficerowie niemieccy z rewolwerami w ręku. Nie liczyłem tych cywilnych osób, ale oceniłem je na około 40-50 osób.
Mniej więcej w połowie zbocza zobaczyłem nad wykopaną jamą cztery cywilne osoby zwrócone twarzą do zbocza, a plecami do mnie. Za plecami tych osób stali czterej niemieccy żołnierze z karabinkami w ręku, a obok nich oficer. Zapewne na słowną komendę tego oficera żołnierze równocześnie strzelili i wszystkie cztery osoby wpadły do jamy. Wówczas sprowadzono z góry ścieżką nowe cztery osoby i cała scena dokładnie się powtórzyła. Trwało tak do końca, aż wszystkie osoby cywilne zostały sprowadzone nad jamę i zastrzelone. Ostatnią osobą rozstrzelaną była kobieta w długiej czarnej sukni. Schodziła ona sama, słaniając się. Gdy przyprowadzono ją nad jamę pełną trupów zachwiała się, ale oficer podtrzymał ją, żołnierz strzelił i wpadła ona do jamy.
Jeśli chodzi o szczegóły tej egzekucji, to rozpoznałem niektóre osoby bardzo dokładnie. Nie tylko rozpoznałem je, bo patrzyłem przez lornetkę, ale niektóre osoby doskonale znałem i rozpoznawałem je nawet gołym okiem po ubraniach, charakterystycznych ruchach itp. Z całą pewnością rozpoznałem prof. Stożka. Stanął on nad jamą w owej charakterystycznej pozie z rękami założonymi w tył. Rozpoznałem obu synów prof. Stożka, z którymi się przyjaźniłem, profesorów: Łomnickiego, Pilata i Witkiewicza. Nie widziałem lub nie rozpoznałem profesorów Weigla i Krukowskiego. Zaznaczam jednak, że egzekucji pierwszych osób nie widziałem, bo dopiero po pierwszych strzałach podszedłem do okna. Również nie widziałem więcej kobiet poza tą jedną na samym końcu rozstrzelaną.
Doskonale pamiętam, że jedna z czwórek skazańców schodziła nad jamę niosąc zemdlonego13. Inna czwórka bardzo wolno schodziła, bo jeden ze skazańców mocno utykał. Przypuszczam, że to był prof. Bartel, ale nie rozpoznałem go14. Pamiętam, że gdy jedna z czwórek stanęła nad jamą już tyłem do żołnierzy, wówczas jeden ze skazańców obrócił się ku żołnierzom, i trzymając kapelusz w ręku (wszyscy skazańcy zdejmowali, zapewne na rozkaz) zaczął coś mówić, żywo gestykulując. Na to oficer, stojący z boku zrobił gest ręką, by on się odwrócił, co ten też uczynił, a wówczas żołnierze strzelili. Z innych szczegółów zapamiętałem, że jeden ze skazańców na sekundę przed wystrzałem padł do jamy (przypuszczam, że zrobił on to celowo, by się ratować) i zaraz po wystrzale wyskoczył z jamy, ale żołnierz strzelił, ten się zachwiał i wpadł do jamy. Jama była wykopana w kształcie prostokąta przedzielonego w poprzek nieprzekopanym pomostem, wobec czego skazaniec na nim stojący wpadając po strzale czy to w przód, czy też w tył, zawsze wpadał do jamy. Raz tylko się zdarzyło, że jeden z synów prof. Stożka, stojący na pomoście nad jamą, na kraju czwórki padł po strzale nie do jamy, lecz poza nią i wówczas żołnierze ściągnęli go do jamy.
Po zakończeniu egzekucji, koło jamy pozostał pluton egzekucyjny z oficerem. Żołnierze zdjęli płaszcze, zakasali rękawy, wzięli łopaty do rąk i zaczęli zasypywać jamę. Robili to początkowo bardzo ostrożnie, ponieważ ziemia dookoła była silnie zbryzgana krwią, którą widziałem w postaci dużych czerwonych plam. Żołnierze od czasu do czasu przerywali pracę, przysłuchiwali się oficerowi, który im coś opowiadał, jakby wyjaśniał. Całą egzekucję obserwował z mego pokoju ojciec, moja siostra i współlokatorka. Wszyscy ci zeszli się do mego pokoju, ponieważ był on najbardziej wysunięty ku północy, a więc ku Wzgórzu Wuleckiemu. Ojciec obserwujący egzekucję nie odezwał się cały czas ani słowem i nigdy potem ze mną na ten temat nie rozmawiał. Natomiast sublokatorka i siostra moja rozpoznawały poszczególne osoby i gdy np. sprowadzano nad jamę synów Stożka, krzyknęły: »O! Prowadzą Mulka«.
W rok później stosunkowo głośno było o tym, że profesorowie zostali zabici i pogrzebani na Wzgórzu Wuleckim. Po obserwacji z mego okna, że nikt nie pilnuje grobu, udałem się następnego wieczora po egzekucji na miejsce rozstrzelania i zauważyłem świeży grób. Zwróciło moją uwagę, że pasące się obok bydło stawało nad grobem i długo węszyło. Grób był płaski, a gdy poszedłem ponownie nad niego po kilku tygodniach, rósł na nim bujnie oset, zapewne zasiany przez żołnierzy. Jeśli idzie o sprawę wykopania trupów profesorów z grobu w r. 1943, nie znam bliżej tej sprawy, ponieważ na krótko przed tym zostałem wraz z rodziną wysiedlony przez Niemców z kamienicy przy ul. Nabielaka, mimo że nikt tam potem już się nie sprowadził i mieszkanie stało puste". Tyle inż. Cieszkowski.
Dnia 16 V 1945 poszedłem z prof. Politechniki Stanisławem Ochęduszko i inż. Cieszkowskim na miejsce kaźni profesorów. Na podstawie wskazówek inż. Cieszkowskiego obliczaliśmy z zegarkiem w ręku czas schodzenia czwórek skazańców po dość stromym zboczu, ustawiania się nad wykopaną jamą i rozstrzelania. Trwało to dwie minuty. Rozstrzelanie zatem około dziesięciu czwórek trwało 20 minut, a wraz z zasypaniem grobu około 30-40 minut. Jakże szybko można odebrać życie blisko 40 ludziom, jak łatwo uzurpować sobie prawo decydowania o życiu i śmierci innych! Warto podkreślić, że ludzie przeznaczeni do rozstrzelania zdawali sobie sprawę, co ich czeka, skoro co kilka minut odłączano od nich po 4 osoby i po chwili słyszeli salwy karabinowe. Ostatnią rozstrzelaną była profesorowa Ostrowska. Czyżby miała to być zemsta gestapowców za to, że w czasie rabunku dokonywanego w mieszkaniu podczas aresztowania powiedziała głośno „bandyci", na co usłyszała „stul pysk"?
Oczywiście, że relacje poszczególnych osób różniły się między sobą w szczegółach, ale każdemu lekarzowi i psychologowi wiadomo, że im silniejsze i okrutniejsze wrażenie, tym pewne szczegóły ryją się mocniej w pamięć, podczas gdy inne, równie silne mogą nawet całkowicie zaniknąć. Nasze trwanie zapisów wrażeń w mózgu jest ograniczone i jeśli mogę przytoczyć obecnie tyle szczegółów z tragedii profesorów, to tylko dlatego, że wszystkie ujrzane i zasłyszane szczegóły natychmiast skrzętnie zapisywałem. Gdy inż. Cieszkowski opowiedział, że jeden z rozstrzeliwanych profesorów chwilę przed salwą obrócił się do oficera i szybko zaczął coś do niego mówić, żywo gestykulując rękami, domyśliłem się, że to mógł być prof. Cieszyński, świetnie władający językiem niemieckim i zawsze żywo reagujący. Po wielu latach zapytałem syna, Tomasza Cieszyńskiego, kogo on rozpoznałby w tej postaci; bez wahania wymienił swego ojca.
Aleksander Drożdżyński i Jan Zaborowski w książce Oberlaender15 piszą, że profesorowie zostali rozstrzelani w dwóch miejscach, co było jednak tylko wytworem ich fantazji. Na moją prośbę, według moich dokładnych wskazówek redaktor Andrzej Ziemilski sfotografował miejsce kaźni leżące na zboczu Wzgórz Wuleckich, widoczne z domu przy ulicy Nabielaka. Wspomniani autorzy otrzymali ode mnie takie zdjęcie i okazali je świadkowi rozstrzelania profesorów Helenie Kucharowej, zamieszkałej przy ul. Małachowskiego 2, która obserwowała wraz z mężem egzekucję. Potwierdziła ona, że istotnie przedstawia ono miejsce rozstrzelania profesorów, czyli że tak mieszkańcy ul. Nabielaka, jak i ul. Małachowskiego widzieli to samo miejsce egzekucji. Mimo tego Drożdżyński i Zaborowski, nie wiadomo na jakiej podstawie, orzekli, że Kucharowa i mieszkańcy ul. Nabielaka widzieli dwa różne miejsca stracenia profesorów. Niestety, ten bezpodstawny wymysł jest powtarzany przez innych autorów16.
Wymaga jeszcze wyjaśnienia sprawa wyprowadzenia skazańców z budynku Zakładu im. Abrahamowiczów na miejsce stracenia. Zwolniony przez gestapo prof. Groër przebywał na podwórzu znajdującym się na tyłach Zakładu, gdyż wolno mu było wyjść do domu dopiero po wygaśnięciu godziny policyjnej, tj. po 6 rano. Obserwował zatem wszystko, co się działo na zapleczu budynku. Jak już to było powiedziane, zeznał on, że o 4 rano wyszła przez drzwi tylne z budynku na podwórze grupa profesorów złożona z około 15-20 osób, udała się następnie przez bramę podwórzową (rys.) na ulicę Abrahamowiczów i podążyła nią w kierunku Wzgórz Wuleckich. Groër z całą stanowczością kilkakrotnie oświadczył mi, że we wspomnianej grupie nie było profesorów Renckiego i Sołowija. Po wyjściu powyższej grupy profesorów Groër widział, jak panie Ostrowska (może Grekowa) i Ruffowa zmywały z krwi schody tylnego wyjścia z budynku na podwórze, po czym weszły do gmachu. Kobiet wychodzących z profesorami Groër jednak nie widział, a przecież świadkowie rozstrzeliwania widzieli je wśród skazańców. Groër widział 15-20 osób wyprowadzanych, świadkowie stracenia twierdzą, że ofiar było około 40, a Żydzi ekshumujący zwłoki profesorów naliczyli ich w grobie 38.
Według moich dokładnych danych aresztowano z 3 na 4 VII 49 osób.
Prof. Groëra, 4 osoby służby Greków, Ostrowskich i Ruffów, woźnego Wojtynę i kierowcę prof. Ostrowskiego Kostyszyna zwolniono; doc. Mączewski i Katarzyna Demko do chwili odejścia Groëra do domu pozostawali na podwórzu Zakładu Abrahamowiczów, zatem 4 VII rozstrzelano by 40 osób. Skoro gestapowcy sprowadzali do rozstrzelania po 4 osoby, powinno było być tych czwórek 9, na końcu szła samotnie kobieta, czyli było 37 osób. Gdy doliczymy niesionego, zastrzelonego przedtem, inż. Ruffa, wówczas suma 38 zgadzałaby się z liczbą podaną przez Żydów. Nie można jednak wykluczyć, że podobnie jak doc. Mączewskiego mogli gestapowcy jeszcze 2-3 osoby wyłączyć z grupy skazańców i zabić innego dnia: stąd różnica dwu osób między moim obliczeniem a danymi wskazanymi przez Żydów. Nadto Weliczker twierdzi, że z grobu profesorów ekshumowano 3 kobiety. Mogli również i Żydzi nie pamiętać prawdziwej liczby zwłok. Dwu świadków rozstrzelania widziało również 3 kobiety. Brakowałoby zatem jeszcze jednej kobiety, którą być może odłączono od skazańców. Powstaje jeszcze ważne pytanie, którędy wyprowadzano pozostałych skazańców z budynku i jak ich doprowadzano do miejsca stracenia? W tej sprawie przyszedł z pomocą dr inż. Zbigniew Schneigert17, którego relację z 1971 r. przytaczam w całości w dokumentacji (s. 308), a tu przytoczę najistotniejsze dla danego problemu dane: „W dniu egzekucji przyszedł do mnie około 7 rano kolega z Politechniki (nazwiska zapomniałem18, prowadził wówczas bufet na Politechnice, żyje gdzieś na Śląsku) mówiąc, że o świcie usłyszał jakiś ruch pod oknem i wyjrzał na ulicę. Zobaczył, że pod jego oknem wyładowują jakichś ludzi z ciężarówki. Wśród nich zauważył profesorów Łomnickiego i Stożka. Kolega mieszkał przy ul. Kosynierskiej. Pojmanych poprowadzono gdzieś poza Dom Techników19. Mówił również, że w jakiś czas potem usłyszał strzały. Wyszedłem natychmiast z domu razem z psem (mieszkałem przy ul. Pochyłej) i poszedłem przypuszczalną drogą skazańców.
W pewnym miejscu (patrz rysunek)20 zauważyłem ślady po wykopach, odrzuconą ziemię. W miejscu, które było rodzajem wnęki w skarpie, na powierzchni kilkunastu metrów kwadratowych, darń była wyrównana, pobrudzona gliną i miała liczne ślady krwi, które mój pies zaczął zlizywać. Gdy chodziłem po tej darni, ziemia w widoczny sposób się uginała, co wskazywało, że pod nią znajduje się coś elastycznego, a więc ciała.
Miejsce egzekucji było tak wybrane, że absolutnie znikąd nie było widoczne (patrz przekrój). Nieprawdą też jest, jak swego czasu w „Przekroju" pisał jeden ocalały Żyd, że z okien widziano egzekucję. Najbliższe okna, zresztą zakryte skarpą, były w odległości nie mniejszej jak 500 m".
Relacja dr Schneigerta dowodzi, że około połowy grupy profesorskiej i ich bliskich umieszczono w aucie ciężarowym, zawieziono nieco dalszą okrężną drogą w pobliże miejsca stracenia21, wyładowano i po krótkim marszu piechotą dołączono do grupy pierwszej (rys.). Wobec tego, że prof. Groër widział tylko 15-20 wyprowadzanych osób, a więc około połowy rozstrzelanych, należy przypuszczać, że grupę opisywaną w relacji dr. Schneigerta wyprowadzono z Zakładu im. Abrahamowiczów na ulicę tejże nazwy główną, frontową bramą, a nie przez podwórze. Jednak w obu wspomnianych grupach nie widziano kobiet, a przecież było ich około 4, gdyż piąta, Katarzyna Demko, pozostała na podwórzu Zakładu. Znowu należy przypuścić, że grupę kobiet wyprowadzono osobno, a skoro nie widział ich prof. Groër, wyszły one również główną bramą, wprost na ulicę. Czy kazano im iść pieszo jak grupie pierwszej, czy też podwieziono autem jak grupę drugą, nie wiadomo.
Czym tłumaczyć podział skazańców na trzy grupy? Chyba chodziło o zmylenie czujności więźniów, aby gestapowcy mogli spokojnie doprowadzić wszystkich na miejsce stracenia. Doktor Schneigert trafił wskazaną przez kolegę drogą na grób profesorów, czyli wskazówka jego była trafna i prawdziwa. Niesłusznie jednak zaprzeczał dr Schneigert, by ktokolwiek mógł widzieć scenę rozstrzeliwania profesorów. Jak stwierdziłem na planie Lwowa, odległość w linii powietrznej miejsca kaźni od budynków przy ul. Nabielaka wynosi 400 m i z tej odległości można było nawet gołym okiem, a co dopiero przez lornetkę widzieć egzekucję. Zresztą zdjęcia ul. Nabielaka, wykonane z miejsca kaźni, i odwrotnie: miejsca kaźni z ul. Nabielaka, wykazują niezbicie, że widoczność była zupełnie możliwa. Doktor Schneigert był niewątpliwie pierwszym człowiekiem, który pojawił się na grobie profesorów, gdyż od ich śmierci upłynęło zaledwie 3 godziny. Można sobie łatwo wyobrazić jego wstrząs, gdy ujrzał zakrwawioną ziemię i odczuł uginanie się ciał swoich nauczycieli pod stopami. Dr Schneigert dodatkowo wyjaśnił mi, że do miejsca wyładowania ofiar prowadziła ulica brukowana, natomiast dalej istniał tylko wykop przyszłej ulicy. To tłumaczy, dlaczego auto dalej nie pojechało.
- Blog
- Zaloguj się albo zarejestruj aby dodać komentarz
- 678 odsłon