Gry i zabawy ludu czerskiego
Jeśli polityk wciąga prochy niczym odkurzacz,a potem przebrany w sukienkę ugania się za dziwkami po mieszkaniu, to jest jego prywatna sprawa i wara od upubliczniania takich historii. Natomiast gdy używa brzydkich wyrazów na różne litery, to są taśmy prawdy i wtedy interes społeczny wymaga ich ujawnienia. Tak wygląda czerska filozofia życia publiczno-prywatnego ujęta w telegraficznym skrócie. Oczywiście, kwestia przedstawiana jest w ten sposób po Elblągu, bo przed Elblągiem wyglądała całkiem odmiennie.
Ja pamiętam słynną rozmowę Gudzowatego z Michnikiem, w której redaktor rzucał mięchem ze swobodą przedwojennego dorożkarza warszawskiego, ale wtedy nikomu z czerskich nie przychodziło do głowy, że jest jakiś interes publiczny w prezentowaniu tamtych taśm. Redaktor Wroński, który udzielał się wówczas na Salonie24(tak!) gromił takie praktyki bardzo stanowczo: - „Uważam, że podsłuchiwanie jest brzydkie, ale czasem konieczne, gdy ujawnia się przestępstwo. Gdy zaś robi się coś brzydkiego, czyli podsłuchuje i nic z tego nie wynika, a co gorsza chce się to wcisnąć ludziom jako towar pierwszej klasy to jest to (tu słowo używane często w trakcie rozmowy Michnik – Gudzowaty)”.
Piękne, nieprawdaż? A jakie pryncypialne! No, ale sprawiedliwie dodajmy, że aby przysłowiowy prosty redaktor mógł przedstawić szczerze swój punkt widzenia na język swojego naczelnego, to musiałby zmienić punkt siedzenia. Jakby nie patrzeć jednak, zmieniający się jak w kalejdoskopie punkt widzenia na taśmy z podsłuchu, budzi rozbawienie. Jeszcze niedawno mieliśmy komisję śledczą w sprawie rzekomego podsłuchowiska, jakie imputowano pisowskim rządom, a dzisiaj - proszę bardzo! - można polityków podsłuchiwać i nawet należy, bo to ważne dla wyrobienia sobie opinii.
Prokuratura umarzająca śledztwa przeciwko Zbigniewowi Ziobrze za rzekome nielegalne podsłuchy polityków i dziennikarzy była odsądzana od czci i wiary. Redaktor Siedlecka płonęła świętym oburzeniem na prawo w Polsce, które jest tak skonstruowane, że nikczemnych pisowskich podsłuchów nie da się udowodnić. A dzisiaj czerscy z lubością wysłuchują taśm nagranych przez jakiegoś anonima, z których nic nie wynika, a już na pewno nie chodzi o żadne przestępstwo. O legalności nagrania rozmowy już nie wspomnę. I jakoś nie narzekają na źle skonstruowane prawo.
Z pozycji jedynie słusznych pokazała się także Agata Nowakowska, która postawiła sobie ambitny cel wykazania, że kandydatka Platformy prawie wygrała wybory w Elblągu. W tym celu odwołała się do nauk matematycznych i wyszło jej, że w zasadzie gdyby nie konieczność policzenia głosów oddanych na poszczególnych konkurentów, to właściwie Platforma jest faktycznym zwycięzcą. Nic to, że w porównaniu do poprzednich wyborów samorządowych kandydat PiS zyskał 170 procent; nic to, że kandydat PO stracił kilkanaście procent – Nowakowska idzie w zaparte i twierdzi, że PiS nie pozyskał nowego elektoratu.
Niezrównana Kolenda-Zaleska pochyla się nad premierem Tuskiem, że ma on prawo się skarżyć na łomot od mediów, jakiego nikt rzekomo przed nim nie dostawał. Bo według niej za czasów rządów PiS istniała równowaga w mediach. Wychodzi na to, że Żakowski, Lis, Kuczyński, Paradowska, Passent, tefaueny, eremefy i tokefemy, ale także Komorowski, Palikot, Arabski, Sikorski, Tusk – pracownicy i promotorzy przemysłu pogardy wobec śp. prezydenta Lecha Kaczyńskiego - wszyscy oni starali się ze wszystkich sił utrzymywać równowagę medialną.
Jako dowód obiektywizmu Newsweek`a i GW dziennikarka podaje fakt, że te media opisały, na co partia Tuska wydaje pieniądze. Aż dziw bierze, że taka wnikliwa osoba przeoczyła znamienną sekwencję zdarzeń. Najpierw pluszaki premiera przez dwa tygodnie opisywały rzekome finansowe rozpasanie Jarosława Kaczyńskiego i PiS, potem nagle ujawniły to, co było jawne, czyli wydatki PO. A wtedy natychmiast wyskoczył na scenę premier Tusk, zrobił wdzięczne chapeau bas w stronę swojego ulubionego pluszaka i zaraz na drugi dzień po artykule zapowiedział likwidację finansowania partii politycznych z budżetu.
Trzeba mieć złą wolę albo być zaślepionym z zacietrzewienia, żeby nie widzieć, co tu było grane, czyje rączki się nawzajem myły i jakie interesy się wspierały, kto się z kim ustawił i w jakim celu. Tym bardziej, że chodzi o zlikwidowanie jednego z najbardziej demokratycznych mechanizmów przez partię Tuska, ugrupowanie znane z niezliczonych afer i konszachtów z szemranym biznesem. Nie wierzę, żeby Kolenda-Zaleska tego nie rozumiała, bo to rozumie nawet jej koleżanka z łamów Dominika Wielowieyska.
Przytaczam opinię Wielowieyskiej choćby po to, żeby wykazać moją niezłomną bezstronność, gdyż w odróżnieniu od Kolendy-Zaleskiej nade wszystko umiłowałem obiektywizm przekazu, a poza tym nikt nie powie, że Wielowieyska jest nienawistną pisówką:
„Boję się populizmu, bo już słyszę głosy polityków PO, którzy już twierdzą, że trzeba zlikwidować finansowanie partii z budżetu (...)Więc rozumiem, że oni mają ochotę wydawać pieniądze w tajemnicy i brać pieniądze od biznesmenów. Czyli: będą wisieć na klamkach i skamleć u biznesmenów o pieniądze, a taki pan Sobiesiak, jak będzie dawał pieniądze na PO, to już nie będzie chodził za Schetyną czy Chlebowskim i prosił, żeby zmienili ustawę w taki sposób, żeby odpowiadała jego interesom. On tego będzie wymagał jako płatnik - on zapłacił na PO, to on żąda realizacji tej ustawy. Jeżeli politycy PO tak postrzegają zdrową demokrację, to mogę im tylko pogratulować. Głupotą jest twierdzenie, że da się wyżyć ze składek i darowizn. To oznacza uzależnienie partii od biznesu i nic więcej. Będziemy mieli w 100 proc. klientystyczny świat polityczny. To, co proponują niektórzy politycy PO, to jest po prostu atrapa demokracji, a nie prawdziwa demokracja. Polityk nie może być uzależniony finansowo od jednego z lobby”.
No i na tym cytacie muszę już skończyć, nie mam wyjścia, bo wiadomo, że Czerska locuta, causa finita.
- Blog
- Zaloguj się albo zarejestruj aby dodać komentarz
- 1245 odsłon