Rozgrywka o twarz na Bliskim Wschodzie
Możliwości są tylko dwie. Albo twarz straci prezydent Stanów Zjednoczonych, Barack Obama, albo premier Izraela, Benjamin Netanjahu.
Jeden z nich będzie musiał ustąpić w kwestii budowy nowych domów we wschodniej Jerozolimie, co byłoby politycznym problemem dla premiera Izraela (wszakże uderzy we własny elektorat), a z drugiej strony - katastrofą wizerunkową dla Obamy, bo ostatecznie udowodniłoby to tezę, że Amerykanie wspierają politykę izraelską, a nie kształtują proces pokojowy.
Dlaczego rozbudowa osiedli jest problemem?
Izrael uważa Jerozolimę za swoją stolicę, podobnie wyobrażają sobie rolę tego miasta, w swoim przyszłym państwie, Palestyńczycy. Nie jest to zatem spór o kilka domów, a o charakter tego miasta. Palestyńczycy obawiają się, iż Izrael dąży do polityki faktów dokonanych, czego przykładem jest budowa muru bezpieczeństwa zagarniającego "kawałek" Zachodniego Brzegu Jordanu.
Status Jerozolimy jest jednym z największych problemów nieustannie umierającego i odżywającego procesu pokojowego. Żadna ze stron nie może ustąpić, gdyż Jerozolima jest świętym miastem dla wyznawców judaizmu oraz islamu. Tego konfliktu nie rozwiąże się, oddając miasto jednej ze stron.
Izrael uzyskał Jerozolimę w czasie wojny sześciodniowej (1967 rok) i nie zamierza się jej pozbyć. Państwo wspiera osadnictwo żydowskie i jednocześnie administracyjnie prześladuje Palestyńczyków. Dla premiera Netanjahu (i jego elektoratu) to sprawa życia i śmierci. Im więcej osadników "zainstaluje" się w tamtym miejscu, tym trudniej będzie rozstrzygnąć kwestię statusu tego miasta nie po myśli Izraela. Jeżeli Netanjahu straci władze, następny rząd również będzie musiał to wziąć pod uwagę.
Logiczne zatem, że do przeprowadzenia uczciwych negocjacji pokojowych, powinno się zatrzymać (lub inaczej mówiąc: zamrozić) rozbudowę osiedli izraelskich, nie tylko w Jerozolimie, ale na całym Zachodnim Brzegu Jordanu. Palestyńczycy rządzący na Zachodnim Brzegu Jordanu dostrzegają zagrożenie i nie zamierzają rozmawiać. Ci ze Strefy Gazy krytykują politykę izraelską, ale oni i tak do stołu negocjacyjnego siadać nie zamierzają. O sabotowaniu rozmów pokojowych, przez obie strony, pisałem już wcześniej.
Jak wypłynąć na Izrael?
To pytanie stawiać musi sobie codziennie rano, stojąc przed lustrem, prezydent Stanów Zjednoczonych. Już raz doszło do starcia pomiędzy administracją amerykańską, a rządem izraelskim, dotyczącego osiedli na Zachodnim Brzegu Jordanu. Obama żądał całkowitego zatrzymania budowy, premier izraelski się nie zgodził - skończyło się na 10-miesięcznym zamrożeniu, bez uwzględnienia wschodniej Jerozolimy. Na pewno nie była to wiktoria Obamy.
Teoretycznie możliwości wpływu na politykę państwa, jest wiele, w praktyce sprawdzają się tylko dwie. "Motywowanie" pozytywne i negatywne. Oznacza to, iż Stany Zjednoczone stają się świętym Mikołajem, który "grzecznym" państwom daje prezenty, a niegrzecznym rózgi albo mniejsze prezenty.
Trudno wyobrazić sobie, by Amerykanie, w obecnej sytuacji gospodarczej i politycznej, jeszcze bardziej zwiększyli swoją pomoc dla Izraela. Aktualnie wynosi ona około 2,5 mld dolarów. Do tego dodać należy preferencyjne kredyty, pomoc dla izraelskiego wojska, inwestycje w izraelską gospodarkę i rozłożenie parasolu ochronnego w każdej niemal sytuacji. Polecam szczegółowy artykuł Piotra Wołejko analizujący tę kwestię na podstawie książki Stephena Walta i Johna Mearsheimera - "The Israel Lobby and US Foreign Policy",.
W relacjach opartych na prostym rachunku, Barack Obama zagroziłby więc przycięciem miliarda, może dwóch, odcięciem preferencyjnych kredytów, powstrzymaniem dzielenia się najnowocześniejszymi technologiami (w tym wojskowymi) i zahamowaniem inwestycji w gospodarkę. To powinno przekonać premiera Netanjahu i jego koalicjantów do zmiany stanowiska.
Wiele wskazuje na to, iż prezydent - nawet jakby chciał - zrobić tak nie może. O ile bowiem Demokraci z Republikanami kłócą się o reformę służby zdrowia i milion innych, doraźnych kwestii, o tyle stosunek do Izraela jest ponadpartyjny i wynika z potęgi lobby żydowskiego. Skutkiem tego jest, iż Obama ma przeciwko sobie nie tylko zdeterminowany rząd izraelski, ale również wpływowych polityków amerykańskich. Na forum AIPAC (Amerykańsko-Izraelskiegi Komitet Spraw Publicznych) ma dojść do spotkania sekretarz stanu, Hillary Clinton, z premierem Izraela. Pani Clinton ponoć zrugała w 40-minutowej rozmowie telefonicznej Netanjahu, ale ostatnio podkreśliła, iż Stany Zjednoczone łączą z Izraelem "bliskie i nierozerwalne więzi". Na wtorek zaplanowana jest rozmowa premiera z prezydentem Obamą. Wątpliwe, by "The Magic Negro" groził żydowskiemu premierowi.
Izrael pod presją
Pod taką presją rząd izraelski nie był nigdy. Rozbudowę krytykują m.in.: ONZ, Stany Zjednoczone, Unia Europejska, Rosja i Brazylia. Dość doborowe towarzystwo.
Znać o sobie dała również armia amerykańska. Generał Petraus, dowódca sił amerykańskich w Azji Centralnych, skrytykował politykę izraelską, argumentując, iż jej efektem jest zwiększenie zagrożenia dla amerykańskich żołnierzy oraz wzrost nastrojów antyamerykańskich w państwach islamskich. Krótko mówiąc, polityka izraelska ma fatalne skutki dla sytuacji wojsk amerykańskich. Amerykańscy żołnierze nie chcą ginąć za osiedla w Jerozolimie, co doskonale obrazuje wypowiedź generała. Rząd izraelski może lekceważyć wypowiedzi Catherine Ashton czy Ban-Ki-Muna, ale nie przedstawiciela wojska amerykańskiego. Obama otrzymał potężne poparcie dla bardziej zdecydowanych działań - nie znaczy to, ze zechce taką operację przeprowadzić. To wymagałoby kolejnej wojny wewnętrznej, bez gwarancji zwycięstwa.
Kto się wycofa?
Ktoś będzie musiał odpuścić i przyznać się tym samym do porażki. Premier izraelski zdaje sobie sprawę, że tym razem przeszarżował i szuka kompromisu. Dlatego - według nieoficjalnych informacji - miał zaproponować Amerykanom, iż zniesie punkty kontrolne na przejściach między Izraelem, a Zachodnim Brzegiem Jordanu oraz wypuści część palestyńskich więźniów. Równocześnie, nie cofa się ani o centymetr w kwestii rozbudowy osiedli.
Amerykanie, w tej koncepcji, mieliby zadowolić się nagrodą pocieszenia. Sprawy jednak zaszły za daleko, a Amerykanie zostali upokorzeni wyjątkowo mocno - trudno przypuszczać, by zgodzili się na taką propozycję. Do rozmów trzeba przecież przekonać Palestyńczyków i Ligę Państw Arabskich, a bez cofnięcia decyzji o rozbudowie, będzie to zadanie z katalogu tych niemożliwych, bo wtedy twarz straciliby Arabowie.
Smutna konkluzja
Benjamin Netanjahu to nie Icchak Rabbin, ani nawet Ariel Szaron. "Arik", jak na niego mówiono, był znienawidzony wśród Arabów, ale gdy był taki rozkaz - nie sprzeciwił się ewakuacji Synaju. Już w XXI, jako premier, wieku podjął decyzję o jednostronnych wycofaniu ze Strefy Gazy, co doprowadziło do podziału Likudu i powstania partii Kadima. Rabin zaś został zamordowany przez żydowskiego ekstremistę, o poglądach zbliżonych do deklarowanych przez wicepremiera i ministra spraw zagranicznych Izraela, Avigdora Liebermana.
Wśród Palestyńczyków też nie ma prawdziwych liderów. Przywódców z Zachodniego Brzegu Jordanu uważa się za "dobrych Palestyńczyków", ale są bezradni i na własnym podwórku tolerując mnóstwo nieprawidłowości. Z kolei ci z Hamasu nie chcą słyszeć o żadnym kompromisie i do spółki z Izraelem doprowadzili do katastrofy humanitarnej w Strefie Gazy.
----
Jednocześnie zachęcam do zajrzenia na profil "Kącika Dyplomatycznego" na Facebooku. Lista korzyści, związana z zostania fanem bloga w tym serwisie, wypisana jest tutaj.
- Blog
- Zaloguj się albo zarejestruj aby dodać komentarz
- 1672 odsłony
Komentarze
Re: Rozgrywka o twarz na Bliskim Wschodzie
22 Marca, 2010 - 22:04
Mamy więc dwa dysfunkcyjne państwa: Izrael i Autonomię Palestyńską.