Maśnica: „Zgred” albo sztafeta ojców. Cz. 3: Smoleńsk

Obrazek użytkownika Rzeczy Wspólne
Kultura

Nad poszukiwania Mickiewicza przedkłada Rafalski poetykę powinności i odpowiedzialności, etos cierpliwej służby publicznej Żeromskiego i polityczną metodę upaństwowienia narodu Dmowskiego: „Trzeba ciężkiej pracy, jeszcze wiele lat ciężkiej pracy, żeby się stali dojrzałym narodem. Żaden mit, żadna tragedia bez tej pracy nie wystarczy... Naród się sam z siebie narodem nie zrobi”.

 

To część trzecia i ostatnia artykułu. Przeczytaj  część pierwszą  i  drugą.

 

Polski cierń

Po to, aby ciążyła mu ojczyzna, Rafalski nie potrzebował cukrzycy. I bez tego był ciężko na Polskę chory. Za sprawą ojca – chory nieuleczalnie.

 

Przypominam sobie, w jakich sugestywnych słowach tę chorobę na Polskę wyraził w „Pieprzonym losie...”, w przywołanej wyżej wirtualnej rozmowie z osieroconym przez siebie synem, Robertem, pośmiertny ojciec: „– Taki twój los. Inni mogą spać, a ty nigdy nie będziesz umiał zasnąć. Inni mogą nie myśleć, a ty będziesz musiał myśleć za nich. Innych nie boli, a ty jesteś skazany, żeby czuć ból za nich”.

 

Rafalski nosi – rozumiem to – tożsame niewidzialne brzemię, cierpi na, mówiąc słowami Jana Emila Skiwskiego, „miłość, z którą nie można żyć”.

 

„W życiu narodów i jednostek jest tylko jedna rzecz bezcenna – przetrwanie. Uchronienie przed zniszczeniem gniazda, ocalenie kobiety i potomstwa, wychowanie następnego pokolenia, ukształtowanie i wypuszczenie go w świat. Czasem trzeba za to umieć umrzeć, ale czasem tez umieć się od umierania powstrzymać, choćby przeżyć się dało tylko na kolanach” – myśli Ziemkiewicz-Rafalski przeciwko sobie (bo przecież wie, że „trwanie” nie może być samoistnym celem szanującego się narodu), za sprawą ojca, o ojca dojrzalszy i mądrzejszy.

 

Spięty ojcem, niczym klamrą, świat Ziemkiewicza-Rafalskiego, zawiruje 10 kwietnia 2010 roku. Smoleńska katastrofa pogmatwa mu myśli, zburzy krew, odbierze zwyczajową trzeźwość sądu, a w końcu sprowokuje decyzję o rezygnacji z dziennikowego „grzebania się w sobie” (Rafalski przestanie pisać dziennik w kilka dni po katastrofie, „przytłoczony, zdławiony kłamstwem i absurdem” wawelskiego jazgotu).

 

Posmoleńska apatia, czyli Wyspiański redivivus

Epilog „Zgreda”. Jesteśmy w posmoleńskiej Polsce – przez chwilę skupionej, zatrzymanej w biegu, zdjętej grozą, pokornej, i już po chwili – zatrutej słowami i obrazami plemiennego polskiego rozdarcia. Rafalski jest jednym z Polaków-żałobników, którzy muszą nazwać, opisać, zrozumieć, a nade wszystko, oswoić i nadać sens tej śmierci, aby przywrócić elementarny ład, zapełnić otchłanną pustkę po tej stracie. Bohater „Zgreda” notuje: „znaleźć jakiś sens, zrozumieć, niczego bardziej człowiek nie potrzebuje w takiej chwili...”.

 

Rafalski spieszy na Krakowskie Przedmieście, ponownie tam jest. Zauważa: „Coś się musi zdarzyć, coś trzeba. Ale co, nikt nie umie powiedzieć (...) coś trzeba zrobić, ale nikt nie wie co”.

 

Poeci powiadają: polska historia to „księga pisana przez Boga”, w której każde zdarzenie ma swój głębszy sens. Tylko jaki właściwie sens ma smoleńska śmierć jako metafizyczny znak? Wyrywa nas z peryferyjnego letargu? Dobrze – ale ku czemu? Ku czemu zmierza pielgrzymująca dusza polska, jaki kierunek tego pielgrzymowania ukazuje nam to domniemane, zamierzone na najwyższym planie, a po ludzku nieodgadnione i okrutne żniwo?

 

Zamiast niełatwej i niepewnej odpowiedzi mamy w Polsce romantyczną teatralizację przed- i posmoleńskiej rzeczywistości. Jako dostarczyciel słowa i sensu pojawia się Mickiewicz, ze swym „Salonem warszawskim”. Jego dzisiejsi dziedzice, tacy jak Jarosław M. Rymkiewicz czy Wojciech Wencel, wskazują na aktualność dziejowej misji Narodu Polskiego.

 

U Ziemkiewicza-Rafalskiego mickiewiczowska pieśń inaczej wszakże organizuje i dezorganizuje zmagania z Polską posmoleńską. Mickiewicz uciska publicystyczną wyobraźnię dwoistego autora jako diagnoza, ale nie przekonuje, zniechęca go, jako rozwiązanie, jako metoda i jako recepta na polską fatalność. Nazbyt są: autor „Ciała obcego” oraz, jego najnowszy bohater, Rafalski, sceptyczni, za wiele przemyśleli i przeboleli, aby sprzyjać „celebracji katastrofy jako moralnego zwycięstwa”.

 

Siedzi w Rafalskim i szarpie nim – ojciec.

Trudno bohaterowi Ziemkiewicza uwierzyć w mickiewiczowską figurę „wstąpienia do głębi” – w rzeczywisty sens moralnej opozycji („moralna opozycja śpiewa już dziś «Ojczyznę wolną racz nam wrócić, Panie», odrzucając świadomość, że ojczyzna jeszcze chwilowo jest wolna i jeszcze można coś dla niej samemu zrobić” – napisał w innym miejscu Ziemkiewicz).

 

Co się z kolei tyczy „wewnętrznego ognia”, to nad poszukiwania Mickiewicza przedkłada Rafalski poetykę powinności i odpowiedzialności, etos cierpliwej służby publicznej Żeromskiego i polityczną metodę upaństwowienia narodu Dmowskiego: „Trzeba ciężkiej pracy, jeszcze wiele lat ciężkiej pracy, żeby się stali dojrzałym narodem. Żaden mit, żadna tragedia bez tej pracy nie wystarczy... Naród się sam z siebie narodem nie zrobi”.

 

Zwycięstwa na płaszczyźnie moralnej nie przybliżą nas do przełamania peryferyjnego statusu Polski i syndromu ubogiego krewnego, tkwiącego w człowieku polskim, w polskich elitach. Zakleszczenie się przez opozycyjną inteligencję w pułapce przemocy symbolicznej, dostarcza jedynie alibi rodzimym „kreolom” u władzy dla mentalnego pozostawania na usługach elit „Zachodu”. Tymczasem dzisiejszy inteligent-anioł, polski pielgrzym, o którym śnił Mickiewicz, zasiadł przed telewizorem, aby konsumować kolejne odcinki „Tańca z gwiazdami” albo innego „You can dance”, a pielgrzymuje, owszem, do hipermarketu.

 

Oprócz potrzeby zrozumienia, pojawia się w posmoleńskim polskim krajobrazie inny jeszcze impuls, zarejestrowany przez Rafalskiego przed Pałacem – mowa o przymusie „zaznania poczucia oczyszczenia”.

 

Szczególnie przedstawiciele elity rządzącej, uwikłani wcześniej w (wyniszczający polskie życie publiczne) konflikt z poległym Prezydentem, zabierają publicznie głos po to, aby zagłuszyć głos wewnętrzny, jak najszybciej wymazać z pamięci, uwolnić się od nieznośnego ciężaru, wyjść ze strefy promieniowania tej śmierci. I z gwałtowną siłą napiera na ten żałobny nastrój, zaraz po tym, jak podano do publicznej wiadomości miejsce pochówku zmarłej pary prezydenckiej, wawelska nieprzyzwoita wrzawa. Wzbiera fala społecznego resentymentu i ekscesów arogancji elit władzy. Pęka funeralna jedność, polityczne obozy wzajemnie przypisują sobie winę, mobilizują i konsolidują siły.

 

 Uderza, poraża u Rafalskiego, nagłe (po 10 kwietnia) zacieśnienie perspektywy i język: „Salon warszawski – pełna obcość. Nie mamy ze sobą nic wspólnego. Nie jesteśmy z tej samej krwi ... Łajdacy ... Co za świństwo”. Chciałoby się powtórzyć za Krzysztofem Kłopotowskim: „Rozluźnić szczękościsk!”.

 

Świadom pisarskiego wyczerpania, bohater „Zgreda” przyznaje: „Gdzie się podział mój zwykły zawodowy dystans (...) Z tej ulicy pod Pałacem nie można wrócić takim samym”. I dalej: „Nie jestem pisarzem. Bardzo chciałbym nim być, ale nie jestem, nie potrafię (...) zużyłem wszystkie siły w drobnych potyczkach”.

 

Na koniec, nad Polską, nad warszawską ulicą, nad salonem i antysalonem, przelatuje widmowy pochód, rodem z Wyspiańskiego – i bierze polskie umysły i polską wolę we władanie: „My jesteśmy jak przeklęci,/ Że nas mara, dziwo nęci,/ Wytwór tęsknej wyobraźni/ Serce bierze, zmysły drażni;/ Że nam oczy zaszły mgłami;/ Pieścimy się jeno snami,/ A to, co tu nas otacza/ Zdolność naszą przeinacza...” – słowa Poety.

 

Po festiwalu bezkompromisowych moralnych osądów, deklaracjach wierności i zdrady – przychodzi „wypalenie, powraca konformizm i oportunizm”. Rząd dusz przejmuje apatia.

 

Niech, głosem Poety, raz jeszcze przemówi Wyspiański: „(...) tak by gdzieś het gnało, gnało,/ tak by się nam serce śmiało/ do ogromnych, wielkich rzeczy (...)/ a tu pospolitość skrzeczy,/ a tu pospolitość tłoczy,/ włazi w usta, uszy, oczy...”.

 

Wyspiański jako rezultat – by sparafrazować Kisiela. Obraz bezwładu Polski wskutek wewnętrznego rozkładu. Wyczerpanie – po spektaklu wysilonej idealizacji i demonizacji. Ma rację Bronisław Wildstein: cierpienie może uszlachetnić jednostki, ale „deprawuje zbiorowości”.

 

„Trzeba orać” – zdaje się „mówić” do Rafalskiego ojciec z portretu nad biurkiem. Jednak orząc – to już moja uwaga – nie warto skupiać wzroku na samych tylko grudach ziemi pod nogami, lecz unieść znad pługa głowę – aby złapać dystans, obiec wzrokiem krajobraz i ujrzeć „jakie ten krajobraz otwiera horyzonty”.

 

Ziemkiewicz pozwolił Rafalskiemu zakończyć dziennik w najlepszym, patrząc ze swojej pisarskiej perspektywy, momencie. Nie ukrywał złych emocji, pokazał ludzką słabość i pisarską atrofię swego bohatera. Po czym porzucił czytelnika w chwili, gdy ten szczególnie go potrzebował – po to, aby ten bił się z myślami, poszukując odpowiedzi na pytanie, co w istocie autor mówi nam poprzez „Zgreda” o wiecznej sztafecie ojców, o polskich nadziejach i polskiej niemożności.

 

Andrzej Maśnica (ur. 1962), politolog, publicysta, w latach 1990-2004 był członkiem redakcji „Stańczyka”. Publikował m.in. we „Wprost”, „Najwyższym Czasie!”, „Myśli Polskiej”, „Nowym Świecie”, „Tygodniku Powszechnym”, „Ładzie”, „Nowym Państwie”. Obecnie mieszka w Warszawie.

 

 

Kwartalnik „Rzeczy Wspólne”

„Rzeczy Wspólne” na Facebooku

Prenumerata i zakup pojedynczych egzemplarzy wersji papierowej

 

Fundacja Republikańska

Fundacja Republikańska na Facebook-u

Zostań darczyńcą Fundacji Republikańskiej

Brak głosów