Potrzebna jest "Trzecia Europa"

Obrazek użytkownika wbimab
Kraj

W związku z tym że III Rzeczpospolita od początku swego istnienia aż do dnia dzisiejszego nie wypracowała i nie próbowała wprowadzić w życie żadnej koncepcji geopolitycznej mogącej realnie wzmocnić bezpieczeństwo państwa i jego obywateli, pozwolę sobie przypomnieć nieco zapomnianą ideę międzymorza oraz wskazać na jej aktualność. Wydaje mi się to potrzebne tym bardziej, że nasi współcześni politycy kochają "wybierać przyszłość" w większości nie znają przeszłości, a więc nie są zdolni do wyciągania z niej wniosków. Gdy już jednak coś sensownego raz na dwie dekady w przeszłości odkryją, to odmieniają to przez wszystkie przypadki. Można wówczas odnieść wrażenie, że właśnie wykuwa się wizja wspaniałej, świetlanej przyszłości. Tak było z tzw. doktryną Giedroycia w polityce wschodniej. Piszę było, ponieważ powszechną zgodność elit III RP podważył obecny rząd, demonstracyjnie rezygnując z tej skądinąd korzystnej dla Polski idei, która mówiąc najprościej polega na dbaniu o to, by Polska była oddzielona od Rosji pasem suwerennych, przyjaznych (albo przynajmniej neutralnych) nam państw. O licznych posunięciach rządu Donalda Tuska, które wskazują na rezygnację z tego typu polityki wielokrotnie w swej publicystyce pisał prof. Andrzej Nowak, do którego tekstów odsyłam. Wspomnę tutaj tylko o tym, że MSZ Radosław Sikorski w swoim tekście w GW przed kilkunastu miesiącami oznajmił, iż Polska powinna zrezygnować z prowadzenia jagiellońskiej polityki na wschodzie (obecnie zamiennie stosuje się w dyskusjach polityczno-publicystycznych terminy idea/doktryna Giedroycia oraz idea jagiellońska. Będąc jednak precyzyjnym zamiast tego pierwszego terminu powinno się używać raczej określenie doktryna Piłsudskiego, dlatego że gdy jeszcze Jerzy Giedroyc był kilkunastoletnim chłopcem nie zdolnym do geopolitycznych rozważań, do polityki jagiellońskiej w praktyce w roku 1920 próbowali nawiązać Józef Piłsudski i jego współpracownicy. Nie wiem na pewno skąd wynika pomijanie Piłsudskiego, ale przypuszczam, że z jednej strony z tego, że elity III RP patrzą w przyszłość i zwyczajnie nie znają w swej masie przeszłości, w której nie przyszło im żyć, a jak już znają to wielu z nich nie po drodze z Marszałkiem, który bił komunistów. Jak wiadomo Giedroyc z wieloma czerwonymi się przyjaźnił, wiele im wybaczał).

Mówiąc najprościej jako międzymorze określano w dwudziestoleciu międzywojennym projektowany blok państw między Bałtykiem a Morzem Czarnym (czasami podawano również wariant z trzecim morzem, czyli Adriatyckim), którym zagrażały Niemcy lub ZSRS (albo oba jak np. w przypadku Polski). Blok miał się opierać przede wszystkim na współpracy wojskowej i gospodarczej aby zapewnić państwom przetrwanie między dwoma totalitaryzmami. Koncepcja międzymorza była w okresie II RP lansowana przede wszystkim przez piłsudczyków. Nie oznacza to jednak, że przedstawiciele innych obozów politycznych podobnego projektu geopolitycznego nie forsowali. Wręcz przeciwnie, część narodowców, czy konserwatystów również w międzymorzu widziało drogę dla zabezpieczenia niepodległości Polski oraz wzmocnienia jej pozycji na arenie międzynarodowej. Znaczna część spośród nich w pewnym momencie swej aktywności publicystycznej czy politycznej mniej lub bardziej zbliżyła się do piłsudczyków, co było ze wszech miar pożądane, skoro cel i droga ku jego osiągnięciu były podobnie definiowane. Oczywiście poszczególni „ideolodzy” międzymorza w pewnych szczegółach się różnili, niemniej jednak generalna linia była jedna, więc nie widzę sensu na wykazywanie tutaj tych rozbieżności. W drugiej połowie lat 30, gdy MSZ Józef Beck oficjalnie zabiegał w kilku państwach o powstanie bloku, koncepcję międzymorza zaczęto często określać jako "Trzecią Europę". Niestety przez całe dwudziestolecie nie udało się takiej konstrukcji zbudować, choć istniały ku temu sensowne podstawy i na pewno powstanie bloku leżało w interesie wszystkich potencjalnych członków. Ci jednak woleli na własną rękę paktować z III Rzeszą lub ZSRS albo byli zbyt skłóceni z mniejszymi sąsiadami, by razem z nimi tworzyć środkowoeuropejski blok. O to, by różnice między ewentualnymi kontrahentami były jak najgłębsze zabiegali oczywiście w wieloraki sposób zarówno Niemcy jak i Sowieci. Z perspektywy czasu wiemy, że błędem okazało się bilateralne układanie się z totalitarnymi sąsiadami lub też zaognianie relacji z potencjalnymi sojusznikami np. Litwy z Polską czy Węgier z Rumunią. Wraz z upadkiem Polski, gdzie powstała idea bloku, upadły państwa, które mogły tworzyć jego konstrukcję. Żadne z tych państw, podobnie jak Polska, po drugiej wojnie światowej nie ostało się jako niepodległe. Można tylko domniemywać, jak potoczyłyby się losy Europy Środkowo-Wschodniej gdyby blok istniał, gdyby jego członkowie solidarnie bronili niepodległości jednego z napadniętych kontrahentów. Ba, można się zastanawiać, czy w ogóle ktoś odważyłby się taki blok napaść. Nic pewnego nie możemy powiedzieć poza tym, że gorzej wojna zakończyć się nie mogła.

I teraz proszę drogich Czytelników pojawia się retoryczne pytanie, czy z takim bagażem doświadczeń państwa Europy Środkowo-Wschodniej, z Polską na czele, nie powinny były po roku 1989 zabiegać, by wreszcie taki blok powstał? Oczywiście powinny były o czym zaświadczyła przeszłość i co dobitnie udowadnia teraźniejszość, czyli neoimperialna polityka Rosji i odzyskiwanie wpływów w jej "bliskiej zagranicy", zacieśnianie współpracy rosyjsko-niemieckiej (Nord Stream), fakt że Niemcy są najsilniejszym gospodarczo państwem w Europie - co wykorzystują do uzależniania od siebie słabszych państw na wschodzie i południu (ich zapędy najlepiej pokazuje półgębkiem artykułowana chęć zakupu kilku wysp greckich w zamian za pomoc gospodarczą, czy działania Związku Wypędzonych i Powiernictwa Pruskiego). W przeszłości przekonano się również o ułudzie obietnic ze strony dalekich sojuszników, którzy nie czuli się tak samo zagrożeni ewentualnością niemieckiego najazdu, a tym bardziej napaści sowieckiej jak np. Polska. Obecnie znów, jakby tej lekcji w przeszłości nie było, tak Polska jak i inne państwa regionu naiwnie pokładają nadzieje w NATO czy Amerykanach, o czym szerzej pisałem w jednym z poprzednich postów.

Powstanie Grupy Wyszehradzkiej było dobrym prognostykiem i właściwym kierunkiem działania. Niestety aktywność na tym polu okazała się minimalna i można czasami odnieść wrażenie, że na południe od Polski istnieje jakaś pustka, że tam nic ważnego się wydarzyć nie może, że Polska nie ma tam żadnych interesów. Tymczasem jest zupełnie inaczej, co rozumiał Lech Kaczyński, co rozumie prezydent Czech, czy premier Węgier. Fakt, że w tych dwóch państwach silne pozycje mają politycy, którym zależy na zacieśnianiu relacji w regionie jest niezwykle cenny i warto byłoby to wykorzystać. Centroprawicowy rząd na Słowacji to kolejny potencjalny sojusznik, którego pewnie nie trzeba byłoby długo przekonywać do celowości zacieśniania regionalnych więzi. Jeśli chodzi o Rumunię, to wydaje się ona być dla Polaków jakimś egzotycznym państwem, próżno szukać informacji o jakichś istotnych wspólnych projektach, czy spotkaniach ważnych polityków. A szkoda, ponieważ Rumunia leży nad Morzem Czarnym, co jest jej ważnym atutem. Ma przy tym za sąsiada dziwny twór zwany Mołdawią, w którym silne są wpływy rosyjskie oraz Ukrainę, która wyraźnie wpada znów w rosyjskie objęcia. Warto przy tej okazji wspomnieć, że w okresie międzywojnia Polska i Rumunia były w sojuszu obronnym przeciw ZSRS. Jako że był to sojusz bilateralny nie okazał się skutecznym, gdy Polskę najechały dwie potężne armie.

Na północy mamy Litwę, Łotwę i Estonię, którym nie trzeba tłumaczyć istoty zagrożenia ze wschodu, zwłaszcza gdy wspomni się cybernetyczny atak i spore zamieszki z powodu chęci przeniesienia na cmentarz sowieckiego pomnika w Tallinie, czy wielkie manewry wojskowe o nazwie Ładoga. Jedyną przeszkodą na drodze do bliskiego związania się tych państw z Polską i generalnie ich włączenia w projekt bloku środkowoeuropejskiego może być kwestia sytuacji Polaków na Litwie, których prawa jako mniejszości są tam nagminnie łamane. Wydaje się jednak, że paradoksalnie zacieśnienie stosunków z Litwą, bliska współpraca wojskowa i gospodarcza mogłoby ułatwić dążenia do poprawy ich sytuacji. Wiadomo, że skoro Polska byłaby stroną mogącą więcej zaoferować na polu zwiększenia bezpieczeństwa, w zamian mogłaby oczekiwać przynajmniej przestrzegania praw naszych rodaków. Bliska współpraca militarno-gospodarcza Polski, Czech, Słowacji, Węgier, Litwy Łotwy i Estonii stanowiłaby dobry początek i podstawę budowy bloku, który w dłuższej perspektywie gwarantowałby bezpieczeństwo i spokojny rozwój regionowi. W następnej kolejności można pomyśleć o włączeniu doń Rumunii.

Idea międzymorza nie jest sprzeczna z ideą jagiellońską i najlepiej byłoby, gdyby Polska dyplomacja potrafiła połączyć jedno i drugie. Piłsudczycy, którzy próbowali stworzyć przed wojną taki blok, prowadzili jednocześnie rozwiniętą na szeroką skalę akcję skierowaną przeciwko Związkowi Sowieckiemu, polegającą na wielopłaszczyznowym wspieraniu przedstawicieli licznych narodów ujarzmionych przez Sowietów oraz działalności wywiadowczej. Polityka ta, zwana prometeizmem, miała doprowadzić w korzystnych warunkach do wybicia się na niepodległość różnych narodów i zastąpienia sowieckiego kolosa konglomeratem niepodległych państw narodowych, które oddzielałyby Polskę od Rosji. Wtedy zabiegi te niestety zakończyły się fiaskiem, ale pozostała koncepcja, którą podtrzymywał Giedroyć i która stała się faktem po rozpadzie ZSRS. Niestety do międzymorza nikt w praktyce nie wrócił, a jak wskazałem, byłoby to ze wszech miar pożądane oraz zupełnie realne do wprowadzenia w życie (choć przeszkody wystąpiłyby podobne jak przed wojną). Nie żywię nadziei, że działania na tym polu zapoczątkuje Platforma Obywatelska, która dopiero co zrezygnowała z sensownej polityki wschodniej, w zamian nie proponując żadnej koncepcji, w której Polska byłaby podmiotem a nie przedmiotem w relacjach z zagranicą. Już prędzej inicjatorem mógłby być charyzmatyczny i nieprzeciętny premier Węgier, który dobrze rozumie sytuację w naszym regionie i na jego granicach. Mógłby również być nim Jarosław Kaczyński, gdyby udało mu się wrócić do władzy. Innych kandydatów myślących perspektywicznie (a nie „tu i teraz”) i wyciągających konstruktywne wnioski z przeszłości na horyzoncie nie widać.

Brak głosów