Polacy w russovdepii * Krew się nie lała
Krew się nie lała
Co roku biorę udział we wstępnych badaniach tych dzieci. Stan ich zdrowia w znacznym stopniu odzwierciedla poziom opieki lekarskiej, jaką mają w sierocińcach. Regułą jest fatalny stan jamy ustnej – zębów i migdałków. Urazy czaszki, to problemy jeszcze bardziej brzemienne w skutkach. Znaczna ich część pochodzi niestety już z okresu przebywania dziecka w sierocińcu, pierwsze blizny i zniekształcenia - to przeważnie ślady przemocy w rodzinie lub skutki życia na ulicy.
U kilkunastoletniego Grzegorza rzuca się w oczy asymetria twarzy. Dwie „wychowawczynie”, które przyjechały z dziećmi i pobyt w Polsce traktują jak własne wakacje, są zdziwione, gdy je pytam, od jak dawna tak jest. Przyglądają się chłopcu, jakby widziały go po raz pierwszy i po krótkiej naradzie między sobą konkludują:
- Widocznie był taki krzywy od zawsze, bo by się zauważyło.
Daleka jestem od dawania wiary „by się zauważyło”. Chłopiec milczy. Zdążyłam się już przyzwyczaić, że wychowankowie domu dziecka nie wypowiadają swojego zdania w obecności swych „opiekunów”. Podczas badania wyczuwam twardy, przylegający do żuchwy guz wielkości dużej śliwki, tkliwy na dotyk.
- Jak to było? – pytam, gdy zostajemy sami.
- To tak urosło wtedy, gdy mnie bolał ząb.
Zaglądam do jamy ustnej. Z dziąsła nad guzem sterczą resztki korony zębowej, dalej widać głęboką próchnicę korzenia. Inne zęby pozostawiają wiele do życzenia.
- Teraz już sam nie boli – mówi chłopiec – tylko jak dotknę.
- Byłeś u dentysty?
- Nie.
- Chyba długo cię bolał.
- Długo. Zaczęło się w Boże Narodzenie, a jeszcze na Wielkanoc bolało.
- Powiedziałeś pani?
- Tak.
- I co?
- Jeszcze bardziej się gniewała.
- Za co się gniewała?
- Że nie uważam na lekcjach i że się kręcę. Powiedziała, że to wymówka, że zmyślam z tym zębem. Potem cała klasa się ze mnie śmiała?
- Jest u was na miejscu gabinet lekarski?
- Jest. Tam siedzi lekarka i jej pomoc.
- Poszedłeś?
- Nie. Idzie się, jak pani pośle, albo jak się krew leje. Mnie się nie lała. Jak się pójdzie bez tego, to krzyczą.
Jedziemy na badania radiologiczne, do dentysty i chirurga. Zabiegu nie można wykonać; na to trzeba zgody „opiekunów”. Formalnie opiekę sprawują rodzice chłopca, którzy „gdzieś są.” Szukaniem ich nikt się teraz nie zajmie. To, że pozostało ukryte ognisko, nikogo nie obchodzi: „Nie ma nagłej potrzeby, by się zauważyło, krew się nie leje, gorączki nie ma, samo nie boli.”
Tak oto wygląda w tym sierocińcu opieka nad dzieckiem i jego kontakt z tzw. wychowawcą. To tylko jeden z przykładów. Dziecko sieroce, to przede wszystkim dziecko samotne. Stosowana przez niektóre organizacje nazwa „dzieci niczyje” nie ma pokrycia w faktach, gdy przychodzi do działań formalnych. Samotność – to najbardziej odczuwalna przez te dzieci rzeczywistość. W ich życiu miłość jest rzadkim gościem.
Każdy zna ból zęba; trudno go znieść, gdy trwa kilka godzin. To dziecko cierpiało kilka miesięcy, bez środków znieczulających. Ból i uczucie bezradności. Znikąd pomocy. Badając chłopca pomyślałam z goryczą, że gdyby w tym sierocińcu miejsce „wychowawców” zajęły wielofunkcyjne roboty nastawione operacyjnie na opiekę nad dziećmi, skargi dziecka nie pozostałyby bez odpowiedzi.
A miłość? Miłości, którą może dać człowiek i tak tam nie ma. Nie tylko tam jej nie ma, ale i tu w Polsce dla chorych polskich dzieci ze Wschodu nie ma miejsca. Za pieniądze polskiego Senatu rozwija się na Wschodzie działalność zespołów folklorystycznych, wznosi pomniki, pamiątkowe obeliski, krzyże, okazałe domy polskie, które potem trudno utrzymać i stawia piękne szkoły o marmurowych wykładzinach, ogrodzone eleganckimi drogimi parkanami. Muszą ładnie wyglądać, bo buduje je Wspólnota Polska dla braci Polaków na Wschodzie. Chodzą do tych szkół bose polskie dzieci, często chore i głodne, zimą na zmianę z rodzeństwem dzieląc się obuwiem. Czasami żywią je polskie siostry zakonne dosłownie odejmując sobie od ust. I nikt mi nie powie, że to nieprawda, bo byłam, widziałam, leczyłam te dzieci, żywiłam je i odziewałam płacąc za wszystko pieniędzmi otrzymanymi nie od Wspólnoty Polskiej (nie przeczę, prosiłam), ale zebranymi w Kanadzie wśród Polonii kanadyjskiej.
Tymczasem na wakacje do Polski przyjeżdżają ze Wschodu dzieci starannie wyselekcjonowane. Wybierają je organizacje polonijne, szkoły, albo ksiądz zabierze ze sobą ministrantów na wycieczkę do Polski. Na chore dzieci nie ma miejsca ani w szpitalach ani w sercach tych, od których zależy rozdział pieniędzy przeznaczanych co roku z budżetu państwa na „pomoc rodakom na Wschodzie”.
APPENDIX.
Leśna Dziewczynka
- Ni to płacz, ni to wycie” – mówiła. Odgarnęła gałęzie i zobaczyła dziecko:
- Prawie nagie, w podartej brudnej koszulinie, zagrzebane w liściach. Na mój widok zaczęło warczeć, jak zwierzątko.
Pani O.M., przesłuchiwana potem przez policję, nie dała za wygraną. Wróciła w to samo miejsce po kilku godzinach. Dziecko spało.
- Było brudne i śmierdzące - opowiadała. - Gdy schyliłam się by je podnieść, zwinęło się w kłębek, jak kotek, ale zaraz otrzeźwiało. Popatrzyło niebieskimi oczkami, wyrwało się i uciekło.
Policja zajęła się sprawą późną jesienią. Patrol policyjny wypatrzył dziecko i urządził obławę. Nie dawało się złapać. Na koniec schwytane, wyrywało się, gryzło, szarpało, warczało. Odwieziono je do szpitala. Udało się je zbadać dopiero po podaniu środków odurzających. Było wyziębione, wychudzone, podrapane, kaszlało. Miało nieżyt dróg oddechowych, ale inne parametry fizjologiczne były w zupełnej normie. Nie stwierdzono też żadnych wad rozwojowych. Oceniono, że dziewczynka ma około dwóch lat. Bała się wszystkiego. Próbowała uciec przez okno, a gdy ta droga zawiodła, schowała się pod łóżko. Gryzła, gdy ją próbowano wyciągnąć. Załatwiała się gdzie popadło. Jadła z talerza wprost buzią. Ktoś, chcąc ją rozweselić, przyniósł nakręcany samochodzik. Reakcja była odwrotna, niż się spodziewano; przestraszyła się ogromnie.
Zauważono, że reaguje na kilka polskich słów. Stąd domyślono się, że pochodzi z polskiego środowiska, co ułatwiło poszukiwanie matki. Znaleziono ją. Okazało się, że dziewczynka była jej już trzecim dzieckiem. Dwie wcześniej urodzone dziewczynki znajdowały się od dawna „gdzieś w domu dziecka”. Kolejne dziecko wczesną wiosną zostawiła w lesie.
- Sama nie wyrzucałam – tłumaczyła się. - Biegała, jak zawołałam, nie przyszła, las duży, gdzie było szukać?
Spotkałam Leśną Dziewczynkę wśród dzieci przyjeżdżających z sierocińców na kolonie do Polski. Miała już 6 lat i mówiła świetnie po polsku. Nie bawiła się z innymi dziećmi, chociaż uważnie słuchała, co mówią. Dzieci często się z niej śmiały.
- Bo we wszystko wierzy, co jej się tylko powie – tłumaczyły.
Gdy były zbyt natrętne, uciekała na drzewa. Nie przychodziło jej nawet do głowy, że istnieje coś takiego, jak kłamstwo, że to, co opowiadają dzieci może być nieprawdą. „Bo dlaczego mówić coś, czego nie ma?” No właśnie. Zastanawiałam się, ile jej jeszcze zajmie czasu, zanim pojmie, że kłamstwo jest rzeczą powszednią.
Leśna Dziewczynka, nie pytana, nie opowiadała o swoim życiu w lesie. Dlatego dzieci uważały, że nic z tego okresu nie pamięta. Las traktowała jako całkowicie naturalne środowisko życia człowieka. Ot, jeden żyje w domu, drugi w lesie. Gdy ją poznałam, całymi godzinami chodziła z wiaderkiem wokół domu podnosząc z ziemi przeróżne drobiazgi – kamyki, kwiatki, kolorowe szkiełka, zagubione koraliki, spinki do włosów, guziki, ptasie piórka... Najwyraźniej szukanie było u niej dobrze utrwaloną czynnością. Kiedy ją badaliśmy, zachowywała się spontanicznie, radośnie, była różna od innych dzieci długo przebywających w domu dziecka. Z zaciekawieniem przyglądała się nowemu otoczeniu, zaś na pytania odpowiadała bez wahania. Podczas mojej powtórnej wizyty wskoczyła mi na kolana zanim jeszcze zdołałam wysiąść z samochodu. Była znów ze swoim wiaderkiem pełnym drobiazgów. Chciałam jej zrobić jakąś przyjemność, wiec zapytałam, co najbardziej lubi.
– Może kupić ci lalkę?
– Jeść – odpowiedziała bez wahania. – Najbardziej lubię jeść – powtórzyła. I trzeba było widzieć, jak jadła! Ale miała też swoje preferencje.
- Tyle smaków! – wykrzyknęła wchodząc ze mną do jadalni.
- A od czego chciałabyś zacząć?
- Od kompotu. Ale dadzą dopiero na końcu. Jak rano wychodzimy na dwór, nie ma już ani kropli rosy.
- Czego nie ma? – spytałam zaskoczona.
- Rosy. Kompot też lubię, ale rosa jest lepsza. Wcześniej nie można wyjść, bo drzwi są zamknięte.
- Piłaś rosę w lesie?
- W lesie przecież nie ma kranu. - Popatrzyła na mnie z wyrozumiałością. - Tam się pije rosę, albo deszcz. Ale rosa jest lepsza od wszystkiego.
Wyobraziłam sobie, jak musiała być nieraz spragniona.
- A co jadłaś? – zapytałam.
- Zbierałam... - Zawahała się, jakby zastanawiając się, jak mi to wytłumaczyć. - Tam nikt nie gotuje. Nie ma kuchni. Jest dużo do jedzenia, tylko musiałam się nauczyć... Główki kwiatów... najlepsze są stokrotki. Motyle czasami nie są dobre. Potem było dużo jagód... maliny, poziomki... Ale jeszcze bardziej potem było coraz mniej do jedzenia. I było bardzo zimno.
Badał ją także psycholog.
- To dziecko jest dowodem, że zdarzają się rzeczy niewyobrażalne – napisał. – Miała mnóstwo szczęścia. Musiała być bardzo inteligentna i obdarzona silnym instynktem przeżycia. Nie natrafiła na trujące rośliny, nie zaatakowało ją dzikie zwierzę, no, i na szczęście, znaleziono ją przed nadejściem mrozów.
Po doświadczeniach z dziećmi ulicy („Pornografia dziecięca”, „Polskie siostry zakonne”, „Flaszkę da się przerobić”, „Z wyroku biurokracji”, „W więzieniu dla dzieci”, „Nikomu nie mów”), po odkryciu dzieci w chlewie („O ochronie życia”) zastanawiam się, ile można by znaleźć podobnie wyrzuconych dzieci w skali rocznej. Gdyby szukać, rzecz jasna. Nie wszystkie przecież są obdarzone tak „silnym instynktem przeżycia”.
- Blog
- Zaloguj się albo zarejestruj aby dodać komentarz
- 1435 odsłon
Komentarze
Niesamowite!
15 Listopada, 2012 - 17:17
Dziekuje Pani za ten tekst!
Pozdrawiam!
daj Boże Pomoc
15 Listopada, 2012 - 18:46
- tym wspaniałym Dzieciom, Ludziom
Na pohybel d r ę c z y c i e l o m.
Pozdrawiam, dzięki ! STEIN
,,żeby głosić kłamstwo, trzeba całego systemu, żeby głosić prawdę, wystarczy jeden człowiek”.