postkomunizm jako choroba politycznej wyobraźni
Lewicowo-liberalne elity III RP bardzo szybko przyzwyczaiły polskie społeczeństwo do akceptacji postkomunistycznego garbu. Jego istotną częścią jest przekonanie, że Polska właściwie non stop powinna przepraszać świat za swoje często i gęsto wyimaginowane przewiny.
W zależności od poglądów, zwykliśmy traktować postkomunizm albo jako akceptowalny element porządku III Rzeczypospolitej, albo rakowatą narośl na narodowym organizmie. O wiele łatwiej z postkomunizmem oswoili się posolidarnościowi liberałowie – ideologia grubej kreski i okrągłostołowy ład, a także chroniczna niechęć wobec rzetelnie przeprowadzonej lustracji sprawiła, że w ciągu kolejnych dekad postkomuniści stali się systemowymi sojusznikami sił politycznych, które dziś konsolidują się wokół Platformy Obywatelskiej.
I choć postkomunizm jako projekt gwarantujący byłym PZPR-owcom bardzo duże wpływy w Polsce skończył się wraz z rządami Leszka Millera i Marka Belki, na poziomie kulturowym i społecznym zakorzenił się znacznie głębiej. Przede wszystkim jako specyficzny model zakompleksionej europejskości. (...)
Vuillard przenikliwie, ostro, emocjonalnie opisuje niemieckich przemysłowców jako głównych beneficjentów obozów koncentracyjnych. I dodaje ważną myśl: to polityczne tchórzostwo zachodnich elit doprowadziło do tragedii II wojny światowej ze wszystkimi jej ponurymi konsekwencjami. (...)
Gdy dziś słyszę zachwyty nad „Porządkiem dnia” Vuillarda, myślę sobie: wspaniale, że Polacy doceniają książkę Francuza o hitlerowskich Niemczech; szkoda tylko, że u nas długo na fali „polsko-niemieckiego pojednania” promowano podlizującego się Niemcom Andrzeja Szczypiorskiego. Nie działo się to przez przypadek – postkomunizm jako choroba politycznej wyobraźni i woli naprawdę opłacał się demiurgom III RP.
- Zaloguj się albo zarejestruj aby dodać komentarz
- 41 odsłon