Amerykańskie pożegnania

Obrazek użytkownika Leopold
Blog

Taki tytuł nosił cykl reportaży emitowanych w CNN w pierwszych latach XXI wieku, ukazujący konsekwencje masowej przeprowadzki amerykańskiej wytwórczości do Chin. W nastroju nieco nostalgicznym pokazywano zamykane zakłady, a nawet likwidowane całe branże i wpływ tych procesów na lokalne społeczności.
Miałem okazję oglądać niektóre odcinki – pamiętam likwidowaną gdzieś w Oregonie ostatnią wytwórnię skarpetek, ostatnią fabrykę porcelanowych kubków, czy właśnie zamykaną rodzinną, prowadzoną przez 4 pokolenia, stolarnię wytwarzającą półki i szafki drewniane.
Oczywiście bez kubków, czy skarpetek można żyć, ale doszczętna likwidacja branży oponiarskiej wraz z przeprowadzką całej produkcji firmy Bridgestone, mogła stanowić strategiczne zagrożenie dla bezpieczeństwa Stanów Zjednoczonych. W Ameryce pozostał jedynie budynek dyrekcji. Niedługo wymrą ostatni fachowcy i nikt w kraju nie będzie wiedział, jak się robi opony. Będzie trzeba szukać instrukcji w Internecie, ale ktoś może ten Internet wyłączyć...
Gościnni Chińczycy przyjmowali do siebie fabryki różnych artykułów pod warunkiem przekazania pełnej dokumentacji i wyszkolenia techników i inżynierów. W ten sposób Amerykanie stworzyli potęgę Chin, nie tylko technologiczną. Ameryka wyhodowała sobie potwora i przyszłe kłopoty na odcinku chińskim są pewne
Często wspomina się nieszczęsnego Konrada Mazowieckiego, jako przykład głupoty Polaków, którzy nie przewidzieli konsekwencji sprowadzenia 3 mnichów – rycerzy krzyżackich na okres 5 lat (może to było 5 mnichów na 3 lata...). Mnisi mieli rozwiązać problem najazdów pogańskich Jadźwingów na Mazowsze. Krzyżacy z zadania się wywiązali i po Jadżwingach ślad zaginął, ale skutki tego faktu historycznego odczuwamy do dziś. Amerykanie znacznie szybciej, niż po paru stuleciach, doświadczają swego braku wyobraźni.
A wszystko zaczęło się od prezydentury R. Nixona, który posłuchał swego doradcy d/s bezpieczeństwa Henry Kissingera mającego pomysł na walkę z Rosją sowiecką przez wzmocnienie Chin, czyli na zwalczanie dżumy cholerą.
Ćwierć wieku później, spacerując po magazynie sieci Walmart w Miami, ze zdumieniem spotykałem niemal wyłącznie chińskie produkty. Tylko siekiera i kilof - jak na urągowisko opatrzone typowym zwrotem Praudly made in USA ("z dumą wytworzone") - nie były chińskie.
W ten sposób dążenie do obniżania kosztów pracy wynikające z pazerności zarządów firm (zresztą działających pod presją akcjonariuszy), musiało wygrać z interesem narodowym.

Mimo narracji, że "przyszłość leży w usługach", nie brak było ludzi dostrzegających niebezpieczeństwo zaprzestania wszelkiej produkcji. Żartowano, że za 10 lat Ameryka będzie krajem, w którym ludzie sobie nawzajem będą sprzedawać na ulicach kiełbaski...

Ale to nie Nixon, a dopiero Bill Clinton był faktycznym twórcą potęgi Chin. W ciągu ośmiu lat jego prezydentury nastąpił gigantyczny transfer technologii i kapitału amerykańskiego do tego komunistycznego kraju. Na wzajemnych relacjach skorzystała także Ameryka (powstało 200 tys. nowych milionerów), ale wzbogaciło się tylko 10% Amerykanów. Relatywnie straciła klasa średnia – fundament demokracji. Tak więc Clinton osłabił Amerykę, a to zawsze oznacza kurczenie się, cofanie zachodniej cywilizacji.
Na razie Ameryka ma ogromnie dużą ofertę dla przybyszów z całego świata, a Amerykanie są chwaleni, że tak chętnie dzielą się swą wiedzą (w USA kształci się wielka rzesza studentów ze wszystkich kontynentów). Wynika to nie tyle z dobrego charakteru Amerykanów, a raczej z interesu. Mimo, że kształcenie kadr dla swojego perspektywicznego konkurenta z pewnością nie leży w interesie amerykańskim, studiuje tu 1.5 mln studentów chińskich, a wiele uczelni jest po prostu uzależnionych od studentów z Chin – bez nich nie utrzymałyby się na rynku.
Szacuje się, że co najmniej połowa chińskich studentów zajmuje się (lub zajmie w przyszłości) szpiegostwem.

Taką studentką była ucząca się w Kalifornii piękna Fang Fang, która wdała się w romans z ważnym kongresmenem. Po zażyłych kontaktach z kilkoma innymi politykami Fang została odwołana w 2015 roku do Chin, ale słabość do "Kraju Środka" pozostała u polityków, którzy ulegli urokom pięknej Azjatki. Chińczycy okazali się mistrzami korupcji politycznej. Nauczeni metod KGB szukają "kompromatów" na polityków, którymi później posługują się do swoich celów. Tak się złożyło, że właśnie bardzo bliski znajomy panny Fang - kongresmen z Partii Demokratycznej Eric Swalwell - był liderem w poprzednim procesie impeachmentu Trumpa i zajmuje się także obecnym, kuriozalnie przegłosowanym już po skończonej kadencji prezydenta!
Widać, że Chińczykom bardzo zależy na tym, by Trump nigdy nie powrócił do polityki. Mają ku temu powody, bo po jego wyborze w 2016 roku Chiny zaczęły tracić wpływy w Ameryce. Trump zaczął energicznie zabiegać o powrót wytwórczości do kraju, co przyniosło rezultaty w rekordowym spadku bezrobocia i wzroście zamożności. Trump jako człowiek bogaty, był odporny na korupcję i lobbystów. Ponadto zaczął rewidować różne umowy i traktaty, które uznał za faworyzujące Chiny. Powołał na doradcę d/s bezpieczeństwa gen. Spaldinga – znawcę Chin i autora książki "Niewidzialna wojna – jak Chiny w biały dzień przejęły wolny zachód".

Sędziwa (85 lat) senator Dianne Feinstein z Kaliforni miała 3 mężów, ale tylko jednego przez całe życie kierowcę, który okazał się chińskim szpiegiem.

Natomiast postać nr 2 w Partii Republikańskiej - Mitch Mcconnell marszałek senatu (majority speaker) ma żonę Chinkę. Jego teść jest bliskim przyjacielem przywódcy KP Chin Xi Jingpinga (!), a bratowa teścia zasiada w radzie nadzorczej centralnego banku Chin. Mcconel wręcz sabotował politykę Trumpa na odcinku chińskim, nie poparł prezydenta w walce z oszustwami wyborczymi, a teraz prawdopodobnie poprze impeachment byłego (!) prezydenta. Jest on niewątpliwie najwyższym rangą chińskim lobbystą w Ameryce i prawdopodobnie zawdzięcza swój urząd chińskim koneksjom.

Próbowano walczyć z wszechobecną chińską penetracją, ale - rzecz charakterystyczna - wszystkie firmy adwokackie odmówiły współpracy, bo ich najwięksi klienci robią interesy w Chinach...

Ameryka (podobnie jak inne kraje zachodu) jest bardzo wdzięcznym terenem do penetracji dla komunistycznych służb i żyje się tu przyjemnie. Nic dziwnego, że zdekonspirowani szpiedzy za nic nie chcą wracać do swych ojczyzn. Np. były szpieg KGB niejaki Michaił Lennikow schronił się przed deportacją w kościele w Vancuover. W jego obronie murem stanął pastor i wierni, gdyż chrześcijańskie miłosierdzie nie pozwala narażać człowieka na tak wielką przykrość, jaką jest życie w Rosji...

W latach 90 -tych czytałem w Miami Herald artykuł o przenikaniu rosyjskiej mafii do najistotniejszych centrów amerykańskiej gospodarki. Choć w Ameryce powszechna jest świadomość, że nie można ustalić wyraźnej granicy między rosyjskim biznesmenem, gangsterem, a agentem KGB (sowietolog Christopher Story uważa mafię rosyjską za dział KGB), rosyjscy biznesmeni zasiadają w radach nadzorczych, są menadżerami, podejmują ważne decyzje, słowem - mają coraz większy wpływ w amerykańskich korporacjach (np. Sergiej Brim – współwłaściciel Google'a), Konkluzje artykułu były dwie:

1 .Z powodu braku instrumentów prawnych nic się nie da zrobić.
2. Tak widocznie ma być.

To dlatego "zarząd główny" rosyjskiej mafii urzęduje w Nowym Yorku.
Nie ma już niestety senatora McCarthy’ego i jego „polowania na czarownice”, więc Ameryka wystawiona jest na harce agentów i lobbystów wszelkiej proweniencji.
Ich działania medialne i biznesowe są skuteczne, ale udowodnienie jakichkolwiek powiązań w zasadzie niemożliwe, a już usunięcie z kraju w ogóle nie wchodzi w rachubę (z uwagi na prawa człowieka).

Chińczycy żyją w Ameryce w zwartych skupiskach już 200 lat (kantoński jest trzecim nieangielskim językiem w USA), co obecnie ułatwia infiltrację komunistycznym Chinom. Poza tym, mając ogromne zapasy amerykańskiej waluty, Chiny oddziaływują na USA przez giełdę. Dlatego finansiści z Wall Street i ich organy medialne tak bardzo zaangażowaly się w poparcie dla Bidena i zwalczanie Trumpa "szkodzącego owocnej współpracy gospodarczej z Chinami". Dla establishmentu nie stanowi problemu fakt, że Chiny prowadzą jawnie wrogą politykę popierając wszystkie siły mogące szkodzić Zachodowi – Rosję, Iran, Koreę Płn. Wenezuelę.
Już Lenin poznał mentalność kapitalistów mówiąc, że "sprzedadzą nam sznur, na którym będziemy ich wieszać"

Prezydenci właściwi i ci, którzy nie powinni rządzić
Opiniotwórcze media amerykańskie, święcie przekonane o własnej niezależności i obiektywizmie, w ocenie polityków nie kryją swoich sympatii i antypatii. Niezmiennie znakomitą prasę miał (i ma) prezydent Obama.

Wybory prezydenckie w USA stają się z elekcji na elekcje coraz kosztowniejsze, a sponsorzy grają o coraz wyższą stawkę. O ile trudno przypuszczać, by na sukcesję władzy w Rosji, Chinach czy Iranie demokratyczne kraje zachodnie miały jakikolwiek wpływ, to odwrotna sytuacja - zewnętrzne ingerencje w amerykański proces wyborczy - nie ulega wątpliwości.

Pewnym jest, że z wyborem Obamy wiązały duże nadzieje (i chyba się nie zawiodły) siły wrogie Zachodowi i jednocześnie dysponujące wielką ilością środków - służby chińskie, rosyjskie i fundamentaliści islamscy.
Kampania prezydencka w USA zaczyna się od spraw zasadniczych – zbierania pieniędzy.

Już od pierwszych dni kampanii na konto wyborcze Obamy wpływało niewspółmiernie więcej pieniędzy, niż na jakiegokolwiek innego kandydata. Fakt ten zadziwiał komentatorów, którzy w końcu doszli do wniosku, że to ubodzy Murzyni wpłacają po 20 dolarów. Ale Afroamerykanów w USA jest tylko kilkanaście procent! Ktoś najwyraźniej inwestował w Obamę. Wiadomo, że transfer pieniędzy z zewnątrz jest utrudniony, ale wspomagać mogą firmy już istniejące w USA – formalnie amerykańskie...

Dla zachęty, już na samym początku urzędowania Obama otrzymał pokojową nagrodę Nobla (kontrkandydatka Irena Sendlerowa ratująca Żydów nie uzyskała akceptacji). Poprzednio tą nagrodą uhonorowano prezydenta Cartera, ale on miał konkretne "osiągnięcia" - jako miłośnik pokoju dokonał jednostronnego rozbrojenia i przeprowadził wielką czystkę w CIA na wiele lat paraliżującą działanie tej instytucji (tzw. "Halloween Massacre" 1977r.).

Inny niepokojący fakt pojawił się w związku z przysięgą Obamy. Sposób, w jaki o tym wydarzeniu informował New York Times, to arcydzieło dziennikarstwa dezinformującego. Zamiast po prostu napisać, że prezydent podczas składania przysięgi opuścił wymagane w konstytucji odniesienie do Boga, co wymusiło powtórzenie całej procedury (sytuacja bez precedensu), stwierdzono, że sędzia, za którym Obama powtarzał rotę się pomylił i "zmienił lekko tekst”(a little bit).Ta relacja obiegła następnie świat stając się obowiązującą wykładnią wydarzenia. Sam Obama żartował, że było to zabawne (funny) więc powtórzyli przysięgę. Obama był pierwszym prezydentem, który nie przyniósł na przysięgę swojej biblii, bo jej nie posiada.

Tak więc wybór Baraka Husajna Obamy był pod wieloma względami wyjątkowy i budził równie wiele obaw, jak i nadziei. Jeśli o nadziei mowa, to dużo sobie po tym wyborze obiecywał...Fidel Castro nazywając Obamę „szczerym i uczciwym”.
Dobrą stroną wyboru Obamy było definitywnie wytrącenie wrogom Ameryki dyżurnego argumentu o rasizmie.

Życiorys Baraka Obamy podlegał retuszom i początkowo lansowana teza o ubogim chłopcu z przedmieścia szybko przestała obowiązywać. Wiadomo, że babka Baraka (Amerykanka żydowskiego pochodzenia) była prezesem banku na Hawajach, a matka – hippiska i miłośniczka sowieckiej Rosji - jako etnograf przejawiała wielkie zainteresowanie zawodowe muzułmańskimi mężczyznami różnych ras i narodów (ojciec Baraka - Kenijczyk, ojczym – Indonezyjczyk).
Dla nas Obama - "bardziej pokojowy i mniej antyrosyjski prezydent" - pozostanie postacią ponurą ze względu na jego dwuznaczną postawę wobec wydarzenia smoleńskiego i wypowiedzenie umowy o budowie tarczy antyrakietowej w Redzikowie w symbolicznym dniu 17 września (2009).

W przeciwieństwie do Obamy, jego poprzednik - republikański prezydent George W. Bush od początku miał "złą prasę" i funkcjonował w nieprzychylnym środowisku medialnym. Nigdy nie pisano „rząd USA” tylko „Bush administration” – w domyśle, że administracja ta jest zła (nieudolna, skorumpowana, niekompetentna), a prezydent nie kocha pokoju. W telewizji pokazywano niekończące się powtórki drobnych przejęzyczeń, czy gaf prezydenta. Można było wielokrotnie zobaczyć, jak Bush się potknął, uderzył w głowę wychodząc z helikoptera itp.

W miłych latach 90-tych, kiedy Amerykanie konsumowali pozycję jedynego supermocarstwa, prezydent Clinton mógł sobie pograć na saksofonie i robić bezeceństwa (w godzinach urzędowania!) w gabinecie zwanym odtąd „oralnym”.

Historia nie była tak łaskawa dla Busha – juniora. Po pierwszym w dziejach Ameryki ataku na jej terytorium Amerykanie byli zaszokowani - nie tylko oczekiwali, ale wręcz żądali, by prezydent coś zrobił i to n a t y c h m i a s t.
Mało kto teraz pamięta, że decyzję o wojnie z Irakiem poparło 80% Amerykanów.
Po latach okazało się, że wszyscy byli "za, ale właściwie przeciw", a Buch wplątał Amerykę w „iracką awanturę”, a w ogóle to lekceważył ONZ, nie konsultował się z sojusznikami itp.
Lekceważony i ośmieszany przez media nie zabiegał o sondaże. Mimo starannego wyksztalcenia przyprawiono mu gębę teksańskiego prostaka.

Bush odszedł bez rozgłosu – niemal w niesławie. Właściwie nie było żadnego podsumowania jego prezydentury, ani jednego ciepłego słowa na odejście, a przecież miał też osiągnięcia – choćby fakt, że środki antyterrorystyczne jakie podjął, okazały się skuteczne. Islamistom nie udało się popełnić żadnego aktu terrorystycznego na terenie USA, a trudno przypuszczać, by byli tak łaskawi, żeby nie próbować. Nikt też nie może mu odmówić woli walki.

"Przemysł pogardy" .raczkujący przy Bushu, objawił się z całą swoją mocą dopiero wobec prezydenta Trumpa znienawidzonego przez ekologów, pacyfistów, gejów i lesbijki, autorytety moralne, obrońców praw człowieka i w ogóle całą postępową ludzkość. Intensywność ataków na Trumpa można tylko porównać z atakami prasy polskiej i niemieckiej na prezydenta Kaczyńskiego.

Niewątpliwie Trump sobie "nagrabił" na wielu polach. Najważniejszym była "wojna handlowa" z Chinami i Niemcami (próba likwidacji nierównowagi handlowej z tymi krajami). Z kolei Rosja źle przyjęła konkretne wzmocnienie wschodniej flanki NATO.
Równocześnie w trosce o utrzymanie tożsamości amerykańskiej Trump walczył z nielegalną imigracją budując kosztowny mur na bardzo długiej granicy z Meksykiem. Budowanie murów jest przyjmowane bardzo źle przez miłośników "społeczeństwa otwartego" chyba, że dotyczy Izraela. Stały, wielki napływ ludności latynoskiej szukającej lepszego życia jest źródłem kłopotów w Ameryce, jednak dla demokratów imigracja jest korzystna, gdyż przysparza wyborców Partii Demokratycznej. Z przyczyn humanitarnych (łączenie rodzin) regularnie przeprowadza się "amnestie" legalizujące pobyt imigrantów, co wiąże się z nabyciem praw wyborczych. Wybory roku 2020 były ostatnimi z przewagą białej anglojęzycznej ludności; w następnych - twórcy państwa amerykańskiego będą w mniejszości.
Trump nie był miłośnikiem aborcji i genderyzmu, ponadto często odwoływał się do patriotyzmu, co posłużyło za pretekst do przyprawienia mu "gęby" ksenofoba, rasisty i homofoba, niekochającego postępu i demokracji. Po jego zwycięstwie w 2016 roku pisano, że "na Kremlu strzelają korki szampana", powtarzano opinie typu "najbardziej proizraelski prezydent". Nietrudno zauważyć, że są to te same "cepy", którymi okładało się Lecha i okłada Jarosława Kaczyńskiego.
Pandemia umożliwiająca zwycięstwo (wątpliwe) Bidena spowodowała, że Chiny staną się liderem ekonomicznym świata wcześniej niż planowano. Dlatego z pewnością w Pekinie strzelały korki szampana. Ameryka stanie się "społeczeństwem otwartym" jeszcze szerzej niż obecnie, choć już dawno w ramach "swobodnego przepływu towarów, usług, ludzi, idei" przypływały towary chińskie, gangsterzy rosyjscy, rzesze imigrantów i idee marksizmu – leninizmu. Właśnie dzięki tym ideom na uczelniach, studenci chińscy czują się w Ameryce jak w domu.


Żegnając prezydenta Trumpa wielu z nas obawia się, że równocześnie żegnamy Amerykę taką, jaką znamy – ostoję wolności. A może nawet - żegnamy zachodnią chrześcijańską cywilizację. Osobiście wierzę jednak w zdolności regeneracyjne społeczeństwa amerykańskiego, bo pamiętam sytuację po skończonej kadencji prezydenta Busha, gdy republikanie mieli tylko 20 % poparcia. Prognozowano wówczas zmierzch systemu dwupartyjnego, który tak skutecznie zapewniał (i zapewnia) wolność w Ameryce.

Brak głosów