Znad morza brzegu...
Wiosny nie widzę, słońca za mało, ciągle ten deszcz i deszcz. Zamiast rowerkiem pojeździć, siedzę nad książkami, aczkolwiek tym razem, zamiast literatury faktu powróciłem w ramiona poezji. Zapragnąłem Norwida. Może jakieś nowe ciekawe wydanie znajdę, pognałem do empiku.
Dział literatura polska. Same dziwolągi na półce. Gdzieś tam z boku nieśmiało wyjrzał Marek Hłasko. Z klasyki w sumie zero, pełno autorów, których w większości nie znam. Ludzie garną się do pisania – pomyślałem. Książki przeważnie z mocno kolorowymi okładkami. No nie może być, zacząłem poszukiwania po raz drugi, ale już nie po nazwiskach, po klasykach, tylko patrzyłem z perspektywy typografi oraz projektu. Nic nie znalazłem. Setki książek tylko słowa i emocji brak. Po chwili jednak coś znalazłem na półce, byłego znajomego z fejsa, Jacka Dehnela. Zadeklarowany rowerkowicz. Zasłynął pierwszą poezją gejowską. Tak tak jest takie coś! Z pięć jego książek zalegało, jedną z nich wziąłem do ręki. Przerzucam. Pojedyncze słowa czytam. Wszędzie o żarciu, gotowaniu, kupowaniu. Jakiś oryginalnych myśli nie znajduję. W końcu trafiłem na pasztet. Pisze coś o śmiejącym się do niego chłopcu spotkanym na spacerze. Ogarnia mnie po prostu obrzydzenie…
Zaraz przypomina mi się to, jak byłem z nim w sporze i jego tęczową kumpelą Ewą Wanat. Ona napisała do mnie między innymi takie słowa: „już niedługo takich jak pan będziemy przymusowo leczyć w psychiatrykach‟, „polska jest w odbycie świata‟, „jestem przede wszystkim kosmopolitką‟. Dehnel wtórował tym mądrościom. Bez komentarza. Empik. Książek mnóstwo. Pytam się młodej pani – „posiadacie dział pod tytułem poezja‟? Widzę tylko grymas na jej twarzy. Myślę, nie kapuje słowa mego, prostego pytania dziewczę nie jarzy niestety. Odchodzę od empikowej lady ze świadomością, że poezja w sumie jest już kaput. Koniec. Dla dziwaków brednie…
Nie nie nie poddaje się, idę do księgarni. Pytam o poezję – „mamy, mamy drogi panie‟. Wskazują na półeczkę, a ja tam widzę sześć może siedem książek, dwa kilo poezji w sumie. Biorę Tetmajera, płacę i opuszczam szybko ten przybytek dla polskich inteligentów zwany księgarnią.
Wieczorem myślę o tym wszystkim. Na spacer nie idę, bo się boję siebie, że dla ochłody myśli do wody jeszcze skoczę z orłowskiego molo, a tam przywita mnie jeden stopień ciepła. W domciu mam dwadzieścia przynajmniej…
szóstego maja 2017 roku
- Blog
- Zaloguj się albo zarejestruj aby dodać komentarz
- 1081 odsłon