Roger Federer i George Soros. Kolekcjonerzy pieniędzy.
LUDZIE, KTÓRZY NIGDY SIĘ NIE MĘCZĄ
Właściwie tylko w Nowym Yorku George Soros czuje się wyjątkowo dobrze; dlatego kupił tu dom. Można powiedzieć, że jest to jego miasto. To jedyne miejsce, gdzie przestaje odczuwać ciężar noszonych lat, a jego zastygająca z wolna w żyłach krew, która przepływa przez jego blisko dziewięćdziesięcioletnie serce, ożywa w swym krwiobiegu właśnie w Nowym Yorku, mieście, które jest zawsze pełne życia, wigoru, przemyślnych atrakcji, mód i zaskakujących nowinek. Tu powstają także jego przedziwne idee, które z racji pozycji jaką zajmuje, może głosić, zaszczepiać, a nawet wcielać je w państwach, które - jak twierdzi - niezbędnie tego potrzebują. Nie było jeszcze nigdy tylu zatrudnionych gryzipiórków w New York Times, którzy chętnie zrobią wszystko, aby przekonać jeszcze nieprzekonanych do jego planów - ustanowienia porządku nowego świata.
Big Apple, miasto wielokulturowe, które nigdy nie śpi, gdzie spotykają się najważniejsi ludzie światowej finansjery; tudzież zapadają decyzje o losach ludzi na wszystkich kontynentach. Czyż nie powinno inspirować, natchnąć i pociągać przykładem pozostałych burmistrzów, gubernatorów, senatorów i prezydentów? Miliarderzy i nędzarze. Manhattan i Brooklyn. Gangi i policjanci. Wszystko funkcjonuje w należytej harmonii.
Kiedy lato powoli dobiega końca, pod koniec sierpnia, oczy mediów całego świata skupione są głównie na jednym wydarzeniu. W Nowym Yorku każdego roku rozpoczyna się jedna z największych imprez sportowych, wielkoszlemowy turniej tenisowy US Open, gdzie przyjeżdżają najlepsi sportowcy z całego świata, aby rozpocząć rywalizację o puchar i wielkie pieniądze, jakie można zarobić na korcie tenisowym. W tym roku dla zwycięzcy przygotowano blisko cztery miliony dolarów. Tak zwany światowy kryzys finansowy, który rozpoczął się wraz z upadkiem banku Lehman Brothers, nigdy nie dotknął tej dyscypliny. Wręcz przeciwnie. Nowi i starzy sponsorzy, znikąd nie przymuszani, chcieli płacić jeszcze więcej niż można byłoby się spodziewać. Dla porównania piętnaście lat temu sumka, jaką odbierał zwycięzca turnieju nie przekraczała skromnego miliona.
ZJAWISKO
W tym roku w press room było tłoczno jak nigdy, przez co sala przeznaczona dla akredytowanych dziennikarzy, którzy za zgodą organizatorów mieli szczęście się tu dostać, wydaje się jakaś mniejsza. Zawsze tak nie jest. Czekają na pomeczową konferencję Szwajcara Rogera Federera. Tak wyjątkowym zainteresowaniem światowych mediów nie cieszą się pozostali sportowcy. Nikt z żurnalistów od dawna nawet nie próbuje tego ukrywać, dla kogo pojawili się znowu tak licznie. Wszyscy wydają się być trochę smutni. Nie potrafią ukryć swojego rozczarowania. Właściwie wcale nie mają ochoty, by je ukrywać. Co niektórzy ciągle nie mogą uwierzyć w to, co zdarzyło się tej nocy. Niewielu brało taki scenariusz pod rozwagę. Przewidywania eksperckie znowu diabli wzięli, bo dla nich Roger jest po prostu najlepszy i zawsze faworytem. Czy ma lat trzydzieści sześć, czy będzie miał czterdzieści pięć. Jest najlepszy od zawsze i będzie taki zawsze. Jak Amen w pacierzu. "Bo Roger to zjawisko. Kiedy występuje należy zamilknąć i podziwiać" - taką "odkrywczą" uwagą podzielił się ze światem Adriano Panatta, mistrz Rolanda Garrosa z 1976 roku, dodając zgodnie z obowiązującą modą, że i on uważa go za "najlepszego w historii". Te proste dwa słowa "najlepszy w historii" potrafią z dziecinną łatwością rozsupłać prawdziwy węzeł gordyjski do worka z pieniędzmi najbogatszych sponsorów. Zapomniany współczesnym Panatta,wypowie kolejny raz te magiczne słowa, jeśli w ogóle ktoś zechce go jeszcze wysłuchać i oto poprosi. Bo nie ma nic gorszego dla byłych mistrzów od usychania w zapomnieniu.
W świecie, gdzie liczba publikowanych informacji zalewa Ziemię, jak deszcz podczas czterdziestodniowego biblijnego wielkiego potopu, a duża część z nich jest równie wiarygodna, jak włosy Radosława Majdana, pewnie wielu zapomniało, że kilka lat temu ci sami ludzie twierdzili coś przeciwnego. Uważali, że nie można odnosić zwycięstw i rywalizować na najwyższym światowym poziomie z młodszymi zawodnikami, szczególnie w długich, wielogodzinnych pojedynkach. Tak tłumaczyli częste porażki i brak większych sukcesów sportowych - nie biznesowych - Szwajcara, a przy każdej nadarzającej się z tej racji okazji, wyjaśniali kibicom "że on już nic nie musi wygrywać i udowadniać, bo jest i tak najlepszy w historii".
Lecz Federer - Zjawisko pokonał w tym sezonie i tę granicę, udowadniając wszystkim, że dla niego wiek nie jest żadną przeszkodą. Profetyczne zatem okazały się zapowiedzi najważniejszych ludzi związanych ze Szwajcarem; jego amerykańskiego menadżera Anthony Lewisohn Godsicka i drugiego trenera Severina Luthiego "że w 2017 roku wróci i będzie silniejszy". Niemożliwe więc stało się znowu możliwe. Roger Federer zostaje najstarszym finalistą, a potem zwycięzcą turnieju wielkoszlemowego Australian Open oraz Wimbledonu. Ustanawia kolejne rekordy, będąc najstarszym w historii zawodnikiem, wygrywającym kolejne wielkie turnieje. Sportowa prasa szaleje ze szczęścia. Kolejny raz z podziwem i z zachwytem patrzy na Matuzalema tenisa, którego nie ima się upływający czas. Niektórzy żurnaliści (także rodzimi) idą dalej, pisząc wprost o boskiej naturze szwajcarskiego tenisisty. Do niezliczonych przydomków nadawanych mu w imieniu kibiców doszły kolejne - "Boski" i "Nieśmiertelny"
WIELKI HUMANISTA
Młodzi Redaktorzy nie pamiętają nawet dobrze początków narodzin tego " Zjawiska". Ale pilnie słuchają, czytają i uczą się, co mówią i wypisują ich starsi po piórze koledzy, którzy pracują, tworząc kolejne przepiękne, baśniowe, miejskie legendy na jego temat. A legendy by żyć muszą być przekazywane ciągle. I to zostało ustalone przez nich dawno temu. Zapadłe naówczas decyzje będą potwierdzane w gazetach, magazynach z modą, w popularnych telewizjach informacyjnych i sportowych, amerykańskich talk showach, w powstających każdego roku nowych książkach biograficznych, para dokumentalnych filmikach, czy pisanych na zamówienie panegirykach, reklamach sponsorskich w radiach oraz internecie. A każdy robi swoją robotę najlepiej jak potrafi. Legendę "Zjawiska" podjęły się tworzyć nawet makarony Barilla. Ta najnowsza włoska zdobycz z dumą również podjęła się pracy dla "najlepszego w historii", który za grube miliony odsprzedał "makaroniarzom" własną markę, jaką tworzy jego nazwisko - "Zjawisko". Teraz ten banał, zgodnie z obowiązującym obie strony kontraktem, potwierdzają codziennie publikowanymi reklamówkami zamieszczonymi na facebooku. Na publicznie postawiony zarzut, że jedyną rzeczą, jaka łączy Federera z koncernem makaronów Barilla są miliony, jakie otrzymał tenisista od tej firmy za udzielenie zgody do wykorzystania własnego wizerunku, przedstawiciel Barilla odpowiada krótko „Roger jest wielkim humanistą i nie chodzi tu o pieniądze".
GLOBALNY SPORT
Organizatorzy turnieju rozgrywanego na kortach Flushing Meadows są wściekli. Ceny biletów na następny mecz bez udziału "Maestro" pikują gwałtownie w dół. Z sumy ponad osiemset dolarów za zwykłą wejściówkę, jaką "wytypowały" wcześniej zakłady bukmacherskie, pozostaje teraz ledwie dwieście baksów. Dziennikarze nie wiedzą, co mają napisać po porażce "ukochanego przez kibiców tenisisty". Piszą "ukochanego przez kibiców", ale każdy kto zna sprawę od podszewki, wie, że dotychczas w historii tego sportu żaden tenisista nie otrzymał standing ovation, od zgromadzonych dziennikarzy w podzięce, jak miało to miejsce po wygranym finale z Rafaelem Nadalem, podczas tegorocznego Australian Open.
Sprawcą obecnego w Nowym Yorku dramatu jest Argentyńczyk Juan Martin del Potro. "Wieżowiec z Tandil" należący do tej samej agencji Public Relations Team8, której właścicielem jest... Roger Federer wraz ze swoim wpływowym amerykańskim menadżerem Anthonym Lewisohnem Godsick'iem. Zapisany do stajni firmy Federer&Godsick zajmującej się pijarem w celu ocieplania wizerunku w mediach, "popularny delPo"wprawił w złość, irytację nie tylko zachowujących się nie fair i niegrzecznie względem niego kibiców oraz żurnalistów - co zazwyczaj ma miejsce, podczas meczów na korcie, kiedy gra się przeciw "Zjawisku", - ale i poza etykietą przyjętą w świecie sportu.
Jeszcze kilka godzin wcześniej byli w odmiennych nastrojach. Dwa pierwsze ćwierćfinałowe pojedynki - interesujące z punktu widzenia sportowego - nie wywołały u nich szczególnego zainteresowania, gdyż ich głównym aktorem nie był Roger. Miejsca przeznaczone dla Vip'ów świeciły pustkami. Ci, którzy sami z wyprzedzeniem kupili bilety, bądź otrzymali od swoich szefów z pracy, w większości nie pofatygowali się, aby przyjść, uznając, że opuszczając to widowisko niewiele stracą, nie pokazując się przed obiektywem oka kamer. Nie zamierzają zbędnie trwonić cennego czasu.
Trzeci ćwierćfinał z udziałem Rafaela Nadala - "odwiecznego rywala tenisisty wszech czasów Rogera Federera" ( określenie ukute od kilkunastu lat przez ludzi mediów)- wzbudził już znacznie większe zainteresowanie. Wygrana hiszpańskiego tenisisty przybliżała do z góry zaplanowanego półfinału Federer versus Nadal. Aby odpowiednio podgrzać kibicowskie serca, materiały reklamowe, mające wypromować ewentualny półfinałowy pojedynek, zaprezentowano kilka dni wcześniej. Pojawiały się w największych amerykańskich stacjach oraz na największym kanale sportowym "Eurosport", przekazującym nowojorską imprezę na stary kontynent. Zostały okrzyczane "największą rywalizacją w historii tenisa"; zwrotem co najmniej wątpliwym z punktu widzenia sportowego, lecz zawsze chwytliwym, a jednocześnie często nadużywanym w marketingu przemysłu pijarowego. Pojedynku od początku wymarzonego przez dziennikarzy, współpracujących z mediami pijar-owców, sponsorów, kibiców, a także tych popularnych oraz dawno zapomnianych byłych mistrzów sportu, tenisa, artystów, showmanów, piosenkarzy, aktorów i Bóg wie kogo jeszcze, dla których byłaby to świetna okazja na odkurzenie się i przypomnienie całemu światu. Każdy wie, że nie ma lepszej reklamy, aniżeli na oczach kamery oklaskiwać grę, któregoś z tych dwóch dżentelmenów... zwłaszcza Rogera.
"Tenis to przecież sport globalny i jeśli chcesz stanąć po stronie osoby, która jest globalna, istnieje niewiele opcji"- twierdzi Antony Lewisohn Godsick, opiekun, biznesmen i agent Federera ("Tennis is a global sport, and if you're looking to align yourself with a person who's global, there are very few options," - oryg. wypowiedź)
Siedemdziesięciodziewięcioletni Rod Laver, były australijski mistrz rakiety tenisowej doskonale rozumie znaczenie treści tego przekazu. Wie, że, aby zarobić łatwe kilkaset tysięcy zielonych, wystarczy tylko wystąpić w spocie reklamowym i wystawić w nim laurkę "najlepszemu w historii" szwajcarskiemu "Maestro", a wtedy jeden z jego wielu bogatych sponsorów, już odwdzięczy mu się za to sowicie. Niewielu oparłoby się takiej pokusie. Przebrzmiała sława i legenda Roda Lavera nabiera znowu blasku. Firma Mercedes Benz jest dumna, gdy sędziwy Australijczyk reklamując najnowszy model ekskluzywnego super auta, składa hołd i oddaje palmę pierwszeństwa "Królowi Rogerowi". Następni zapomniani przez czas i kibiców byli mistrzowie czekają na swoją szansę. W ich czasach nikt nie używał tak często słowa "globalny" i "najlepszy w historii". Nie płaciło się też takich kolosalnych pieniędzy za odbijanie piłki rakietą do tenisa. Większość z nich nie miała nawet menedżerów. Teraz dzięki Rogerowi, los puszcza do nich oko i uśmiecha się kolejny raz.
DLA POTRZEBUJĄCYCH I BIEDNYCH DZIECI
George Soros jeszcze kilka lat temu rekreacyjnie lubił grać w tenisa. Jakiś nieliczny nerw, jaki pozostał jeszcze w jego ciele dał o sobie znać, gdy usłyszał, że młodszy od niego Bill Gates zamierza zasilić prywatną fundację Rogera Federera (fundację, której możliwości finansowe wypadają stosunkowo blado , w odniesieniu do skali zarobków Szwajcara). Amerykański miliarder oznajmił, że zamierza rozegrać "u siebie w Seattle" pokazowy mecz, z którego dochód powstały ze sprzedanych biletów, pozwoli biednym rodzicom zamieszkałym w Republice Południowej Afryki, posłać swoje dzieci do szkoły.
"This is a dream come true" - napisał na facebooku Bill Gates, właściciel siedemdziesięciu pięciu tysięcy milionów dolarów, czyli siedemdziesięciu pięciu miliardów.
Anthony Lewisohn Godsick, znany obecnie jako Tony Godsick, będący inicjatorem tego "wydarzenia" nazwanego "Match 4 Africa"(meczem dla Afryki - tłum. autora), wreszcie spełnił marzenie swojego rodaka Gatesa, którego Federer filuternie nazwał "Ojcem chrzestnym (Godfather - tłum.) współczesnej globalnej filantropii". W odpowiedzi cały świat dowiedział się, że Bill Gates jest "wielkim fanem Rogera i jego pracy, jaką wykonuje na korcie i poza nim". Toczący się z góry kamień nabrał rozpędu. Wszystko poszło gładko - jak zwykle w przypadku, gdy dwie strony kontraktu odnoszą obopólny zysk. Szybko powstaje wideo promujące imprezę. Widzimy jak Bill Gates, będąc jedynym widzem na wielkim stadionie, natrętnie oklaskuje trening Federera, przy okazji obiecując, że gdy ten pojawi się w Seattle, on sprawi, że zapełni się cała Key'Arena. A kiedy Bill zapewnia, to tak jakby się to już stało. "Kolejne drzwi społeczności w Seattle dzięki pomocy Billa zostały otwarte" - opowiada Godsick. "Firma Gatesa Bgc3 i Team8 agencja sportowa zajmująca się PR sportowym ( której właścicielem jest Federer i Tony Godsick - przyp. autora ) rozpoczęła współpracę" - poinformował media społecznościowe Tony.
I w tym miejscu, każdy stwierdzi, że przecież nie ma nic złego w zakładaniu prywatnych fundacji przez celebrytów milionerów, miliarderów filantropów, (jako żywo sami siebie lubią nazywać filantropami) których celem jest walka z brakiem dostępu do edukacji, tudzież z ubóstwem rodzin, czy niezawinionymi przez dzieci chorobami et cetera. Oczywiście, że nie ma. Ale cała ta charytatywna działalność na rzecz pomocy, tym, których hojna ręka losu pominęła, przypomina sytuację, kiedy ceniony i wzięty profesor medycyny, przez trzysta dni w roku, przyjmuje pacjentów w swojej prywatnej klinice za horrendalnie, wręcz nieprzyzwoite wysokie stawki, lecz jeden dodatkowy dzień przeznacza na leczenie bez pobierania opłat . Ponieważ robi to tylko raz w roku, jego sekretarz wcześniej powiadamia gdzie tylko się da o dacie, kiedy słynny lekarz będzie leczył zupełnie za darmo. Przed jego kliniką ustawiają się wielkie rzesze najuboższych chorych. Wytypowany docelowo jeden szczęśliwiec komplementuje przed kamerami niezwykłą dobroć i łaskę, jaką okazał pan profesor. Wszyscy są rozczuleni wielkim sercem doktora, a pozostali pacjenci wracają do domów z nadzieją, że uda im się dożyć podobnej radosnej chwili i to nimi zajmie się w przyszłym roku ten wybitny fachowiec.
W takie kolorowe szaty ubierana jest działalność celebrycko - charytatywna; i zawsze bazuje na wzbudzaniu fałszywych u podstaw emocji - uczuć empatii, za którymi ma stać miłosierna pomoc i troska. W istocie prędzej przez ucho igielne przecisną się budujący taką narrację, aniżeli oddadzą coś za darmo ubogiemu, prócz głębokiej wzgardy, jaką żywią dla przegranych życiowo synowie tego świata.
Chcę przez to powiedzieć, że działalność tych wszystkich fundacji, nazywających się często non profit jest zazwyczaj wymysłem menedżerów, pijarowców - kreatorów, których odwiecznym zadaniem jest poprawić lub umocnić wizerunek swoich pracodawców. A nic nie podnosi tak dobrze wartości własnych akcji na rynku, jak wzajemne kokietowanie się przez celebrytów, odgrywających rolę miłosiernych filantropów. Dopóki nie kolidują własne interesy, bogaci wspierają zawsze bogatych, bo ich celem jest być jeszcze bogatszym. Jeżeli ktoś chce sprawdzić przychody takich fundacji, ujrzy ze zdziwieniem, że głównymi ofiarodawcami są ich założyciele. A wpłaty właścicieli fundacji stanowią dla nich wartość “jednego dnia za darmo” zarobków rocznych, na jaką zdobył się wyżej wspomniany profesor.
Prawdziwa działalność charytatywna i udzielana pomoc nigdy nie odbywa się z udziałem mediów. Nie jest na pokaz i kosztuje zawsze wiele. Tworzą ją anonimowi ludzie, którzy oddają swój czas idąc do hospicjów. Tworzą ją siostry zakonne opiekujące się chorymi, którymi nikt z rodzin nie chce się już zajmować. Czynią to matki i ojcowie, pochylający się nad swoimi niepełnosprawnymi dziećmi, czynią partnerzy, kiedy żona, bądź mąż opiekują się sobą wzajemnie. Na działalność charytatywną składają się ludzie, którzy oddają swój chleb, mąkę, pralkę, niepotrzebną lodówkę sąsiadom, który stracili dom. Pomagają wspólnoty prowadzące działalność w ramach Kościoła.
FABRYKA PRacuje, CZYLI GRA W ZIELONE
Zeznający przed komisją śledczą Emil Marat, człowiek odpowiedzialny za PR (Public Relation) firmy Amber Gold, w towarzystwie wynajętego prawnika powtarzał kilkakrotnie, że "otwartość na media jest w tym zawodzie warunkiem sine qua non, aby być skutecznym". Jako PRowiec zajmował się "dostarczaniem dziennikarzom pewnej wiedzy, negatywnej bądź pozytywnej". A dalsza praca polegała, jak to pięknie określił "na współpracy intelektualnej".
"Gdyby Piekło miało taki PR, nikt nie chciałby iść do Raju" - celnie podsumował jeden z członków komisji.
Amerykański rynek medialny jest dużo potężniejszy niż kurnik gdański, a co za tym idzie nie chodzi tu o kilkadziesiąt tysięcy oszukanych ludzi, jak miało to miejsce w przypadku Amber Gold. Długofalowo zarabiają najwięcej ci, którzy mają najszersze plecy, a w telefonie komórkowym mają wbite numery "grubych ryb". Tony Godsick zna znacznie więcej ważniejszych dziennikarzy i wpływowych ludzi niż Emil Marat i ma do zaoferowania swoją sztabkę złota. Znacznie, to słowo, które w tym przypadku nie oddaje objętości miary. Jego możliwości oddziaływania na opinię publiczną są...globalne.
Roger Federer jest pierwszym z żyjących ludzi w Szwajcarii, którego władze zadecydowały, aby uhonorować jego postać znaczkiem pocztowym, a wiele ulic, alej nosi nazwę jego imienia i nazwiska. Ma podpisane dożywotnie, wielomilionowe kontrakty sponsorskie! Chyba ktoś uznał, że skoro w obiegu medialnym od prawie dziesięciu lat funkcjonuje on wśród dziennikarzy pod pojęciem " legendy", czas usankcjonować ten status przyznaniem mu nadzwyczajnych przywilejów. Nawet nie drwię w tym momencie. Kto o zdrowych zmysłach zadysponowałby setkami milionów euro i wyraziłby zgodę na podpisanie umowy na tak chorych warunkach, by napełniać czyjeś konto do końca jego życia ? Z punktu widzenia biznesowego, taki menadżer popełnia samobójstwo. Przez chwilę zastanówmy się, co kierowało i kieruje tymi ludźmi. Wyobraźmy sobie, co by było, gdyby Roger Federer w przyszłości na przykład będąc pod wpływem używek zabił kogoś lub został oficjalnie złapany na używaniu zakazanych w sporcie substancji? Gdyby stoczył się na dno i został awanturnikiem, co przecież często miało wielekrotnie miejsce w przypadku sportowców? Można zakładać w ciemno, że całą sprawę próbowano by zatuszować i zamieść pod przysłowiowy dywan, a poczta szwajcarska ze wstydu, cichaczem zakazałaby fanatykom tenisisty pokazywania felernego znaczka z podobizną " boskiego" Rogera, gdyby ci próbowali sprzedać go na eBay po 500 franków za sztukę?
Szaleństwo przeprowadzonej kampanii reklamowej z udziałem Rogera Federera zainicjowane na rynku amerykańskim, zostało precyzyjnie zaplanowane i takim pozostaje do dnia dzisiejszego. Szczytowym punktem medialnego upojenia wciągającym w tę grę, coraz większe masy naiwnych, młodych niespełnionych Amerykanów (w dużej mierze imigrantów), był długi artykuł Davida Fostera Wallace, opublikowany w New York Time's, pod znamiennym tytułem " Roger Federer jako doświadczenie religijne" (Roger Federer as Religious Experience - org. tytuł). Bardziej głupiego, bałwochwalczego eseju, żeby wręcz nie użyć mocniejszych słów, chyba w "dziejach ludzkości"(to ulubiony zwrot dziennikarzy, mający stale określać pozycję szwajcarskiego tenisisty) wydaje się, że nie można było popełnić. Jak wyszło na jaw później, Wallace pisząc tekst cierpiał z powodu depresji i niecałe dwa lata później, to wyrażone całym sobą w imieniu fanów religijne doświadczenie doprowadziło go do samobójczej śmierci. Niewielu kontynuatorów tego "dzieła" o tym wspomina. Co najsmutniejsze, na kanwie tego tekstu powstają po dzień dzisiejszy nie tylko kolejne artykuły prasowe, ale i produkowane są ciągle nowe filmy nakręcone przez wysokiej klasy profesjonalistów, umieszczane na serwerach Youtube i innych popularnych tego typu platform “z tenisistą poruszającym się, jakby był nie z tej planety". Zasadnicze oszustwo polega na tym, że bez mrugnięcia okiem ordynarnie wmawia się, że za tego typu potężną machiną medialną, zaplanowanym i uruchomionym całym przemysłem propagandy za którym stoją olbrzymie pieniądze, kryją się "zwykli fani".
W przykładowym filmiku "Roger Federer jako doświadczenie religijne" , słyszymy Cannon z muzyką XVI wiecznego kompozytora Johanna Pachelbela. W tle słynny aktor, niezwykle wzniosłym, dramatycznym głosem, wystylizowanym na wzór Martina Luthera Kinga z przemowy "Miałem sen", mówi tekstem Wallace o metafizycznym doznaniu, jakie odczuwa każdy fan sportu i tenisa, kiedy patrzy na tenisistę. Przesuwające się w zwolnionym tempie ujęcia filmiku, zostały poddane obróbce tak, abyśmy mieli poczucie, że przenieśliśmy się do czasów początku powstawania kinematografii. Dla wzmocnienia efektu całość uzupełnia w tle trzeszczący patefon, sugerujący, że oto mamy do czynienia z jakimś starym, ważnym, wyjątkowym nagraniem, jak choćby prawdziwy, unikatowy zapis głosu Piłsudskiego.
Za tymi wszystkimi profesjonalnymi nagraniami, za milionami powstałych nierzadko dziecinnych, kompromitujących samych Autorów tekstów, artykułów zamieszczanych obecnie na całym świecie, pisanych każdego roku "nowych odkrywczych" biografii szwajcarskiego "geniusza", nie stoją, jak nam wmawia się "kibice". Zawsze, na początku stoją zastępy dziennikarzy, a każdy z nich uszeregowany jest w swoich redakcjach, telewizjach wedle zadań i hierarchii ważności. Zawsze znajdą się ludzie gotowi dać uwieść się narzucanej narracji, że za pompowaniem danego zawodnika stoją kibice, a oni reprezentują tylko te masy. Zwykłych kibiców nie stać na opłacenie znanego aktora. Nie mają wystarczająco szerokiego zaplecza, skupionych własnych kanałów informacyjnych, potężnych budżetów przeznaczonych do odpowiedniego sterowania emocjami. To dziennikarze wraz z kreatorami nowej rzeczywistości zajmującymi się Public Relations, podają chwytliwe dla kibiców nickname'y, pokrywają niedoróbki swoich produktów makijażem, bądź malują makijaż klauna swoim przeciwnikom. Mutatis mutandis wygląda zarządzanie całą tą ściemą, jaką jest walka z dopingiem w sporcie, gdzie do prasy co jakiś czas "wpuszcza się szczura", w postaci opowieści o przyłapanym "na koksie" sportowcu. Z nazwisk będących u szczytu sławy, wpadki dopingowe zanotowali tylko ci atleci, którzy nie chcieli się podzielić pieniędzmi z odpowiednimi działaczami i trenerami, którzy często im w procederze dopingowym pomagali. Pragnę tu wyraźnie zaznaczyć, że tak nie robią tego wszyscy. Tak jak nie każdy Sędzia kradnie pendrive'y, czy wynosi kiełbasę ze sklepu, gdy jest rozgrzany.
Przyjrzyjmy się krótko, jak wygląda to na naszym rodzimym podwórku.
Na jednym z najbardziej popularnych portali internetowych, mamy jednego wydelegowanego młodego publicystę publikującego w dziale sportowym, na którego twórczość składa się połowa tekstów poświęconych wyłącznie uwielbianiu Federera. Pięćdziesiąt procent całej jego pracy! Pisane w tym samym stylu szaleństwa gryzmołów Wallace'a. Lecz w jego przypadku jest nawet gorzej, gdyż chłopak przy pisaniu prostych tekstów informacyjnych musi cierpieć katusze, aby udało mu się co trzecie zdanie zbudować poprawnie stylistycznie. Do znudzenia pisze te teksty, niemal bliźniaczo podobne, powstałe zwykle w całości z przedruków anglojęzycznych portali tenisowych lub publicystycznych poświęconych Federerowi. W tym przypadku są to trzy lub cztery w tygodniu "artykuły". Teksty absurdalne. Sugerujące fanom tenisisty metafizyczną boskość, jaką musi być obdarzony przez bogów Szwajcar. Ludzie to czytają. Słabsze umysły zaczynają nawet - o zgrozo - w to wierzyć! Bo każda wiara rodzi się ze słuchania, przeczytanych słów, oglądanych obrazów, czy wyprodukowanych na zamówienie modnych ostatnio memów. Kibice w obfitości karmieni złudzeniami, uwierzyli, że wreszcie urodził się upragniony "nadczłowiek", "Mister peRFect", który wypełnia wreszcie wszystkie niemożliwe do zrealizowania przez nich marzenia o wytęsknionym ideale, jakim siebie każdy z nich chce widzieć. O bogactwie, nadprzyrodzonym talencie, nieprawdopodobnej popularności połączonej z uwielbieniem. Utożsamianie się potrafi tak mocno spętać emocjonalnie fana, jak czynią to sekty. Uzależnia do tego stopnia, że dla wielu wykreowana w taki sposób osoba, staje się wręcz wymarzonym wzorem i jest traktowana jak członek rodziny. To niebezpieczna kreacja. Założona pułapka, w której złapanemu wydaje się, że nadal jest wolny i nikt nim nie steruje. Całkiem niedawno dowiedzieliśmy się już oficjalnie, że w wielu redakcjach dziennikarzy instruuje się odgórnie, co mają pisać i jak pisać. Prasa sportowa, telewizyjni komentatorzy sportowi nie są z tego obowiązku zwolnieni.
Wielu z nich świadomie pełni rolę transformatorów. Prywatnie znają się z działaczami, ludźmi, którzy kreują sport, menedżerami zawodników. W wielu przypadkach ich drugą pracą staje się rola promotora sportowego. NIe jest żadną tajemnicą, że Mateusz Borek, który zajmował się głównie komentowaniem piłki nożnej, równolegle pełni rolę promotora boksera Tomasza Adamka. Negocjuje w jego imieniu najkorzystniejsze umowy, a nawet załatwia mu dobór rywali z jakimi z punktu widzenia biznesowego opłaca się założyć "Góralowi" rękawice. Później zaproszeni eksperci potwierdzają wygłoszoną opinię, że "Adamek rozgrywa najważniejszą walkę w swojej karierze", która jest "walką stulecia"."I każdy miłośnik sztuki bokserskiej nie może takiej walki ominąć." Najlepiej jeszcze sprzedać ją w PPV. Z racji zajmowanej przez "Matiego" wysokiej pozycji w polskim światku dziennikarstwa sportowego, bezkrytycznie może opowiadać najprzeróżniejsze farmazony. Ostatnio zapowiada (który to raz?), że po "kolejnym powrocie na ring Tomek Adamek zamierza zostać mistrzem świata w wadze ciężkiej"! Osobiście uważam, że prędzej Adamek zostanie prezydentem Stanów Zjednoczonych niż będzie mistrzem świata w boksie, w królewskiej kategorii wagowej. Nikt z zaproszonych gości, będąc świadkiem tego wypowiedzianego na antenie absurdu nawet znacząco nie zachrząkał, nie zakaszlał ani głośno nie popijał wody:
Bo przecież "Zarabianie jest sztuką i praca jest sztuką, a dobry biznes jest najlepszą sztuką"
Sport w dzisiejszych czasach jest jedną z najbardziej opłacalnych dziedzin, która stała się gałęzią, wręcz konarem przemysłu medialnego. Nawet elity, które nie interesują się na co dzień daną dyscypliną, pokazują się publicznie zgodnie z obowiązująca w ostatnich latach modą, z szalikiem klubowym, reprezentacyjnym, czy jakimś gadżetem utożsamianym z gwiazdą sportu. Przykładem takich kibiców w naszym kraju, siedzących na lożach dla VIP'ów na Stadionie Narodowym może być Lech Wałęsa z laptopem, Monika Olejnik, która niefrasobliwie przyznaje, że nie wie ilu piłkarzy biega po boisku. Ostatnio z lampką białego wina widzieliśmy Kazimierza Sowę, księdza.
DWÓCH SŁOŃC NIE MOŻE BYĆ NA NIEBIE
Jak wspominaliśmy wyżej, Emil Marat, człowiek, który został oficjalnie wynajęty przez Marcina Plichtę do uwiarygodnienia działalności firmy Amber Gold, co w konsekwencji prowadziło do jumania ich klientów powiedział, że jego pracą było dostarczanie dziennikarzom pewnej wiedzy - negatywnej, bądź pozytywnej na tematy działalności firmy i konkurentów.
Gdy ktoś znalazł trochę czasu i zechciał przeszukać całe zasoby polskiego i światowego internetu, pośród milionów publikacji, setek monografii, które powstały na cześć i uwielbienie szwajcarskiego tenisisty Rogera Federera, nie znalazłby na jego temat, choćby najmniejszej "negatywnej wiedzy". Ponieważ w świecie mediów, podobnie jak w przyrodzie musi zostać zachowana równowaga, dla przeciwwagi znajdziemy tysiące gigabajtów insynuacji i donosów prasy, na temat rzekomego dopingu stosowanego przez dwóch największych konkurentów sportowych Federera, czyli Rafaela Nadala i Novaka Djokovicia. Dwóch tenisistów, którzy pokonali blisko 50 razy "Zjawisko, Króla, Geniusza, Maestro, Największego w Dziejach, w historii, Artystę, Mr PeRFecta, Fedexa" itp.
Posłuchajmy krótko jak tworzy się to w praktyce. Pod koniec lipca tego roku, serbski tenisista Novak Djoković, po słabszej w jego wykonaniu pierwszej części sezonu, poinformował w specjalnym oświadczeniu, że do końca roku skupi się na leczeniu łokcia, co oznacza dla niego koniec sezonu.
-"Łokieć to tylko wymówka" - powiedziała w radiowym wywiadzie, była kanadyjska tenisistka, obecnie "telewizyjne ekspertka" Helene Pelletier. "Są tacy, którzy uważają, że z jego łokciem nie jest tak źle". Powiedziała, że w kuluarach mówi się głośno, iż Djoković został przyłapany na dopingu, a władze tenisa ATP tymczasowo go za to zawiesiły. Jednak nie chcą nagłośnić całej sprawy, aby nie wywoływać skandalu. Pani Pelletier oczywiście zastrzegła, "że to nic pewnego", ale dodała, że w przeszłości władze tenisa chroniły zawodników i tuszowały wpadki dopingowe. Tu wymieniła Andre Agassiego (obecnie trenera Novaka Djokovicia - przyp. autora) oraz Martinę Navratilovą.
Analogiczna sytuacja dotknęła w zeszłym roku hiszpańskiego tenisistę Rafaela Nadala, gdzie w telewizji D8 najcięższe oskarżenia wobec sportowca wytoczyła była minister francuskiego sportu Roselyne Bachelot, sugerując, że siedmiomiesięczny rozbrat z tenisem, zawodnika z Majorki nie był spowodowany kontuzją kolana, lecz karą, która wynikła z pozytywnego testu antydopingowego, choć nie ma na to żadnych dowodów. Była minister dodała, że wielomiesięczne przerwy tenisistów " nie zawsze, ale bardzo często" wynikają z wpadek dopingowych.
I ta wiadomość obiegła kulę ziemską wzdłuż i wszerz wiele razy. Oskarżenie nie pierwsze pod adresem największych rywali szwajcarskiego tenisisty. Regularnie co jakiś czas, ktoś pokroju Pani Helene Pelletier, czy Roselyne Bachelot wpuszcza do mediów takie rewelacje. Przypomnijmy, że równo rok wcześniej szwajcarski tenisista podjął identyczną decyzję, podając do mediów identyczny powód przerwy w grze jak Nadal, ale w przypadku Federera nikt nie doszukiwał się drugiego dna i wszyscy zgodnie uszanowali tę decyzję.
Media prowadzące wojny na froncie sportowym mogą zadziwić tylko nieobeznanych; ludzi, którzy nie interesują się sportem, bądź interesują pobieżnie. Brudna, brutalna gra, kopanie po kostkach, cynizm i wyrafinowana skala perfidii stała się prawdziwą sztuką, wypracowaną na bazie doświadczeń osób zajmujących się tym na przestrzeni kilkudziesięciu lat.
NIETYKALNY
Jedyną znaną osobą, która odważnie wyłamała się z loży piewców Rogera Federera jest... rodak szwajcarskiego tenisisty, były prezydent FIFA Sepp Blatter. Niegdyś wspólne zdjęcia uśmiechających się serdecznie do siebie i czytelników tytanów sukcesu, zdobiły okładki najpopularniejszych czasopism i portali o wielomilionowym nakładzie i zasięgu na całym świecie. Dwaj wielcy prawiący sobie wzajemnie komplementy. Król futbolu i Król Roger. Jednak jednemu z nich ktoś zaczął dobierać się do wielomilionowego konta, które wcześniej nikomu nie przeszkadzało. Zdjęć Federera pozującego u boku Blattera też nikt już nie chce pamiętać. Jak to mówią - było to dawno i nieprawda. Pamięta tylko Sepp, wspominając swojego niedawnego przyjaciela w wywiadzie dla stacji telewizyjnej RTS sport tymi słowami:
- Nikt nie pisnął słowa o jednym z największych kolekcjonerów pieniędzy: Federerze. Jestem pewien, że jest Nietykalny, ponieważ on zawsze robi wszystko dobrze. Mówiąc delikatnie, nie jest jasne, gdzie dokładnie mieszka Federer. Przykładowo ATP (Stowarzyszenie Profesjonalnych Tenisistów - przyp. autora) określa miejsce zamieszkania czołowych graczy, podczas gdy dla Federera pojawia się Szwajcaria.
("No one said any word about one of the biggest money' collectors: Federer. He is untouchable. I am sure he is untouchable because he does everything right'.
To say the least it's not clear where is Federer's exact residence.* For example, ATP states the residence of all the top players but Federer: Nadal (Manacor), Murray (London) and Djokovic (Monte Carlo), while for Federer it appears as 'Switzerland'." -oryg. wyp.)
* Na papierze Federer oficjalnie mieszka w Wollerau, miasteczku, w którym płaci się najniższe podatki w Europie, lecz większość wolnego czasu spędza we własnym wielopiętrowym apartamentowcu w Dubaju - przyp. autora
Co zatem takiego zmieniło się w ich relacjach, że Sepp Blatter, aktualnie oskarżany o gangsterkę finansową, pranie przez lata brudnych pieniędzy, malwersacje, przyjmowanie łapówek z nieukrywanym żalem do mediów udziela szokującego wywiadu i nie jest już tak ochoczo podchwytywany, powielany, przedrukowywany przez amerykańskie, europejskie, także nasze rodzime ośrodki zwane kolokwialnie "czwartą władzą"? Sepp Blatter nie bryluje już jako bohater na głównych szpaltach New York Times, Washington Post, czy naszych o kapitale szwajcarsko - niemieckim lub tych zasilanych pieniędzmi z fundacji Georga Sorosa. Nie wyjmuje już kulek z urn z napisami drużyn piłkarskich, czy reprezentacji państw w specjalnych relacjach stacji Eurosport.
Sepp Blatter, przez dwie dekady szanowany i ceniony gentleman, na którego pierś jeszcze niedawno wysocy rangą dostojnicy państwowi, prezydenci, a nawet królowie przypinali najwyższe odznaczenia- krzyże i ordery, którego przyjmowano z należnymi honorami ambasadora sportu globalnego. Od początku kariery na fotelu szefa światowej piłki nożnej, niezwykle poważany przez wszystkich za wykonywaną ciężką pracę na rzecz wyrównywania szans dzieci z rodzin ubogich, zamieszkałych w Afryce i Azji, zastanawia się, co nagle takiego wydarzyło się , co spowodowało bezlitosne smaganie w niego piórem ludzi niegdyś mu przychylnych? Nawet niedawny jego przyjaciel i wielki rodak Federer, ironizuje dziś wespół z amerykańskim dziennikarzem, pytając się z nieukrywaną nonszalancją i drwiną , czy „on (Blatter -przyp.) naprawdę jest Szwajcarem?” A przecież nie tak dawno i Federer komplementował jego zasługi dla sportu, tak jak robił to ...każdy.
Dlaczego Blatter nie powiedział tego wcześniej lub dlaczego Federer nie pozwalał sobie na te szyderstwa z Blattera pięć lat temu? Odpowiedź jest prosta jak Max Kolonko, gdy mówi jak jest. Ponieważ znali niepisaną zasadę marketingową, że nigdy nie zadziera się z kimś, kto jest grubą rybą. A te wszystkie kurtuazyjne spotkania, służą wyłącznie do nabijania sobie wzajemnie kieszeni, poprzez umacnianie własnego wizerunku, który dla odbiorcy, reklamodawcy ma znaczyć – zobacz, z jakimi potężnymi ludźmi się przyjaźnie.
MATCH MADE IN HEAVEN
Rafael Nadal w Nowym Yorku czuje się wyjątkowo dobrze. Ostatni raz to samo uczucie towarzyszyło mu kilka lat temu, gdy szczęśliwy jak dziecko, które otrzymało wymarzoną zabawkę, tradycyjnie wgryzł się zębami w puchar zwycięzcy, jakby ten zamiast blachy, zrobiony był z jakiejś słodkiej masy cukrowej. Większość ekspertów wróżyła mu przecież cholernie długie spotkanie w ćwierćfinale US Open z młodym pretendentem z Rosji, ale nie pierwszy raz w tym turnieju się pomylili. Nawet ucieszyła go ta pomyłka. Przynajmniej zaoszczędził sporo sił na kolejne spotkanie.
Dawno nie widział tak wielu dziennikarzy pilnie skupionych wokół jego osoby. Styl, w jakim rozprawił się z młodym Rosjaninem mógł wywrzeć wrażenie na każdym. Kiedy czeka na pytania, wydaje się być nieco zaskoczony, gdyż nikt z obecnych na sali nie wykazuje specjalnie zainteresowania, aby opowiedział coś o przebiegu niedawno zakończonego pojedynku. Wyobraźnie obecnych dziennikarzy rozpalają kwestie dotyczące jego ewnetualnego i tak wymarzonego spotkania z Rogerem Federerem. Powinien się w zasadzie domyślić, że tak będzie.
Wszystko zaczęło się dawno temu, kiedy jako nastolatek zaczął regularnie z nim wygrywać, gdy Szwajcar był na szczycie rankingu. Wywołał tym zdumienie i zamieszanie. Któż śmie ogrywać i upokarzać "tenisowego geniusza"? - pytano ekspertów tenisa. Potem było zażenowanie, które przeistoczyło się szybko w zdenerwowanie, a kończyło zazwyczaj niestrawnym niesmakiem, w postaci ataków i oskarżeń rzucanych na zwycięzcę. Eksperci ponownie zaczęli badać przyczyny porażek "króla Rogera", tworząc przy tym niezliczoną liczbę teorii, zwykle samowykluczających się i zaprzeczających wcześniejszym teoriom i analizom.
Ludzie odpowiedzialni za PR Szwajcara nie próżnowali. W końcu walka szła o setki milionów dolarów rocznie. Rafael Nadala został szybko zaszufladkowany wizerunkowo , jako "organic image", a sam "ochrzczony" dyskredytującym w oczach elitarnych sponsorów, przymiotnikiem "gritty" (piaszczysty, krupiasty - tłum. autora).
Z przypisaną mu rolą, Hiszpan i jego obóz dość szybko się pogodzili. Innego wyjścia nie było. "Zjawisko" Roger z przyznanymi i rozpowszechnianymi przez media atrybutami "króla tenisa i tenisisty wszech czasów"; Rafael Nadal z nieco skromniejszym atrybutem "króla mączki, największego rywala Rogera Federera". "Gdy nie możesz pokonać przeciwnika, zostań jego przyjacielem." To najlepsza z możliwych taktyk. Wypowiadanie wojny dziennikarzom, zawsze kończy się ostatecznie fiaskiem. Kto przerabiał to na własnej skórze, zna to dobrze. Nie wolno próbować iść pod prąd, wyłamać się z szeregu i ostatecznie stać się niczym i zostać z niczym. Lepiej zadbać oto, co się ma. A i on ma sporo do uchronienia, ale i pozyskania. W tym roku, po sensacyjnych i spektakularnych zwycięstwach Federera , patrząc po ludzku niemalże niemożliwych, kiedy zaglądasz w metrykę urodzenia Szwajcara, i jemu jakoś odpuszczono. Nikt nie nazywa go więcej "osiłkiem". Nie sugeruje już stosowania niedozwolonego dopingu. Dziwi go fakt, że zaczął z nim teraz regularnie przegrywać oraz, że on ogrywa go jak juniora, mimo, że sam gra w tym sezonie doskonale. Ale. No właśnie. Ale "chcę zmierzać swoją drogą i nie porównywać się z Rogerem" - niedawno oznajmił. Taką bezpieczną drogę, doradził mu jego osobisty agent, odpowiedzialny za kontakt z mediami.
Nadal w swoim życiu usłyszał wiele dziwnych pytań zadawanych mu na konferencjach pomeczowych. Lecz to, które zadał mu ten doświadczony, amerykański żurnalista, z bijącym od niego dostojeństwem i powagą w głosie, wprawiło go w osłupienie.
"Ludzi fascynuje wasza rywalizacja. Co najbardziej podziwiasz w Rogerze na korcie, i co budzi twój największy podziw w nim, jako człowieku, poza kortem?"
Na sali zapanowała grobowa cisza. Jak odpowiedzieć na tak żałosne pytanie. Co można odpowiedzieć? Czyż mało razy nie mówił tego, czego ode niego oczekiwaliście. Przynajmniej raz do roku jego trener, wujek Toni, powtarza im, że to "Roger jest najlepszy w historii". Lecz jak widać, im ciągle mało.
"Nie chcę być odbierany, jakbym był jego chłopakiem" - odpowiada uśmiechając się nerwowo i wodząc oczami po sali, poszukując akceptacji wypowiedzianych słów. "Lepiej nie mówmy o takich rzeczach, przed tak ważnym meczem, dobrze?"
* * * * * * *
George Soros, podobnie jak każdy człowiek goniący za własnym sukcesem, nie poświęca zwykle uwagi sprawom, które nie orbitują wokół jego własnej osoby, bądź nie wiążą się z pozyskaniem korzyści. Trochę pozazdrościł Gatesowi, że sam nie może zagrać pokazowego spotkania z Federerem, z racji ograniczeń wiekowych. Nie jest przecież gorszy w niczym od Billa. Wie dobrze, na czym polega współczesny biznes. Sam zadbałby o oprawę, aby zostało to zapamiętane, jako wielkie wydarzenie. Znowu poprawiłby swój wizerunek, nieco podszarpywany przez niektórych polityków i prawicowe media.
I chociaż dawno uwierzył we własne słowa, oznajmiając, że sam "jest bogiem i kreatorem wszystkiego, a normalne reguły nie dotyczą jego" wie, że prawdziwym i jedynym jego wrogiem jest Czas. Dlatego bez wahania przelał prawie cały swój dorobek życia ( osiemnaście miliardów dolarów, zarobionych na dziwnych spekulacjach giełdowych, a także inwestycjach w sport) na konto własnej fundacji. Wielkie pieniądze niosą ze sobą wielkie możliwości. Dlatego z ciekawością i zdumieniem przeczytał notkę w nowojorskim Forbsie, z siedzibą mieszczącą się na najdroższej ulicy świata Piątej Alei, że w ciągu najbliższych kilku lat Roger Federer dostąpi zaszczytu wpisania go na ekskluzywną listę miliarderów.
Wielokrotnie zdarzało mu się słyszeć to brzmiące z germańska nazwisko. Nigdy jednak nie przywiązywał doń znaczenia. I o dziwo nie kojarzył jego twarzy. Być może dlatego nie doznał żadnego religijnego doświadczenia. A może dlatego, że każdy bóg może mieć tylko wyznawców, a on sam czuje się bogiem. Wiedział tylko, że jest to niezwykle popularny i kochany w Nowym Yorku tenisista. Bardziej popularny od każdego innego tenisisty ze Stanów, nawet rodowitego Nowojorczyka. Wiadomość, że nazwisko Federer, w niedalekiej przyszłości pojawi się w gronie najbogatszych ludzi na Ziemi, zaintrygowała go tak mocno, iż postanowił odnaleźć w internecie jego zdjęcie. Chciał zobaczyć, jak wygląda postać, określana przydomkiem "Król Roger". Wygooglował imię i nazwisko i...
Człowiek, który jest osobistym szoferem Georga Sorosa, wolne dni spędza w małej nowojorskiej knajpce. Trzymając szklaneczkę z whisky, opowiada zebranym - przysięgając przy tym na drogie mu świętości-, że jadąc z Georgem, pierwszy raz w życiu widział tak serdecznie śmiejącego się staruszka, który jednak nie chciał mu zdradzić przyczyny tego niezwykłego napadu wesołości. Ale nikt ze słuchaczy mu w to nie wierzy.
Hoyt/2017
- Blog
- Zaloguj się albo zarejestruj aby dodać komentarz
- 2410 odsłon