Nasz Wielki Wyjazd na Węgry
Nasz Wielki Wyjazd na Węgry
Środa 14 marca 2012 r.
Wyruszamy z Białegostoku pociągiem o 9:25 rano. Wydaje mi się, że nie ma w pociągu nikogo innego oprócz nas, kto wybierałby się na Węgry. Nie zauważyliśmy nikogo wyglądającego „podejrzanie”, a pociąg wyjeżdża prawie pusty. Według planu mamy dojechać na Warszawę Centralną około 12:00, będziemy więc mieli wystarczającą ilość czasu, by zjeść coś przed dalszą drogą do Budapesztu, rozejrzeć się deczko po odremontowanym dworcu i poprzyjaźnić się z innymi biało-czerwonymi uczestnikami Wielkiego Wyjazdu.
12:00. Jesteśmy na Dworcu Centralnym. Dalej rzeczy toczą się według planu: jedzenie, spacer po dworcu i … miła niespodzianka. Są Białostoczanie. Kilka osób związanych z białostockim Klubem Gazety Polskiej dotarło do Warszawy innymi środkami transportu. Znamy się z wcześniejszych niepoprawnych imprez, spotkań i marszów. Będzie więc nas więcej, choć i tak reprezentacja naszego miasta nie wygląda imponująco na tle najliczniejszej grupy warszawskiej, poznańskiej, łódzkiej, gdańskiej i innych.
Godzina 13:20. Postawiają nasz specjalny pociąg do Budapesztu: 8 „zwykłych” wagonów Intercity, 4 kuszetki i restauracyjny wagon WARS. Robię szybką kalkulację. Mamy miejsca dla prawie 1200 osób. Opuszczamy halę główną dworca i idziemy do pociągu. Robi się mocno biało i czerwono od polskich barw, ale są też mocne akcent węgierskie w postaci czerwono-biało-zielonych flag, szarf i wpinek. Rozlokowujemy się w wagonach i nawiązujemy pierwsze nowe przyjaźnie. Mamy w naszym przedziale dwie osoby z Gdyni i tatusia z Warszawy z 17-letnią córką. W pociągu, oprócz osób w wieku pochrystusowym, czyli +33 zauważam mnóstwo młodzieży. Serce rośnie, że młode pokolenie Polaków jest tak patriotyczne i aktywne.
Godzina 13:45. W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego. Wyruszamy z Dworca Centralnego w naszą Wielką Wyprawę na Węgry. Czekają na nas węgierscy bratankowie. Przygotowania do wyjazdu były szybkie i intensywne. Do staniej chwili dopisywały się osoby chętne. Pociąg jest zapełniony, poza pewną ilością wolnych miejsc, które będą sukcesywnie zajmować osoby wsiadające po drodze w Kielcach, Krakowie, Tarnowie i Nowym Sączu. W trakcie jazdy uzupełniamy nasze stroje o oficjalne plakietki i emblematy Wielkiego Wyjazdu na Węgry. Główny emblemat, to rysunek dwóch uściśniętych dłoni w kolorach flag Polski i Węgier. Wieziemy do braci Węgrów pozdrowienia i modlitwy od tych osób, które pragnęły wziąć udział w węgierskim Święcie Narodowym 15 marca, ale obowiązki lub zwyczajnie brak pieniędzy nie pozwoliły im na wyjazd z nami. Wraz z nami jest Tomasz Sakiewicz, redaktor naczelny Gazety Polskiej, jego dziennikarze i reporterzy. Są liczne kamery, a przy jednej z nich, niezawodna Ewa Stankiewicz, ta od filmu Solidarni 2010 nakręconego tuż po katastrofie w Smoleńsku. Chce dokumentować nasz wyjazd. Padają pierwsze pytana: dlaczego jedziemy do Budapesztu, czy jest to dla nas ważne, co chcemy przekazać Węgrom, itd.
Wieczór w pociągu. Jest mocno patriotycznie. W wagonie restauracyjnym WARS-u tłum jak na przedwojennym warszawskim Kiercelaku. Kelnerzy dwoją się i troją: kawa, herbata, kiełbaski, jajecznica, doskonały żurek (sam próbowałem), gwar rozmów, śmiechy. Zaczynają się bogoojczyźniane śpiewanki. Jest gitara, rozdawane są śpiewniki. Do późna śpiewamy pieśni patriotyczne. Czujemy się patriotyczną wspólnotą serc i ducha. Dopiero daleko po północy udajemy się na spoczynek. Jutro Wielki Dzień. Ciekawi jesteśmy, jak będą wyglądały obchody Narodowego Święta Węgrów w Budapeszcie. Mamy wprawdzie doświadczenia z polskich rocznic, ale Węgry to nie Polska. Węgry, w odróżnieniu od Nas, mają Premiera Patriotę, nową Konstytucję i pełną determinację, by wydźwignąć z zapaści swój kraj, zrujnowany przez wieloletnie lewicowe rządy postkomunisty Ferenca Gyurcsány-ego.
Czwartek 15 marca 2012 roku.
Punktualnie o 6:50 wjeżdżamy na Dworzec Nyugati w Budapeszcie. Od kolejarzy dowiadujemy się, że normalnie podróż pociągiem z Warszawy do stolicy Węgier trwa o kilka godzin krócej. Czyżby „nasz pociąg” był „pod specjalnym nadzorem, wiadomo czyim”? Chwilami rzeczywiście jechaliśmy w żółwim tempie, zatrzymując się po wielekroć w szczerym polu.
Na dworcu, pomimo bardzo wczesnej pory, czeka na nas wielu Węgrów. Na twarzach radość, ale też uczucie niedowierzania, że jesteśmy i że jest nas tak dużo. Są łzy (tych łez szczęścia przez cały dzień i później będzie bardzo wiele), Są świąteczne znaczki, mnóstwo węgierskich flag i wiele gorących slow wypowiadanych po węgiersku, angielsku, niemiecku, a kto potrafi, po polsku: „Dobrze, że jesteście z nami, Kochamy was, Kösönom”.
Wychodzimy przed Halę dworca Nyugati, gdzie czekają na nas polscy i węgierscy (lecz polskojęzyczni) przewodnicy i kilkanaście autokarów. Każdy z autokarów „przypisany jest” do jednego z wielu zamówionych dla nas niedrogich miejsc noclegowych, gdzie będziemy wypoczywać po trudach obchodów Węgierskiego Dnia Niepodległości. Czekamy dłuższą chwilę, aż wszyscy nasi rodacy dotrą do właściwych autokarów.
Tuż po 8:00 wyruszamy pod Magyar Nemzeti Múzeum – Węgierskie Muzeum Narodowe w Budapeszcie, które jest naszym pierwszym celem podróży. Po wyjściu z autokarów idziemy zwartą grupą wzdłuż ulicy. Serce rośnie na widok takiej masy biało-czerwonych i czerwono-biało-zielonych flag. Na początku nasi przewodnicy prowadzą nas na tyły Muzeum, gdzie czeka na nas niespodzianka. Strona węgierska przygotowała na nasz przyjazd kanapki i wodę mineralną. Kanapka, to mało powiedziane. Kanapka to ogromna buła z wielkim kotletem i warzywami w środku.Wszyscy jedzą z apetytem, na twarzach uśmiechy. Wiedzieliśmy, że będzie „jakiś” poczęstunek, ale żeby taka pychota?
Jest godz. 9:00. Kanapki zjedzone. Gromadzimy się przed frontem Muzeum. To miejsce ważne dla Węgrów. To właśnie ze stopni tego Muzeum, Sandor Petofi, narodowy bohater Węgier, ogłosił swoje 12 tez, zapoczątkowując węgierską Wiosnę Ludów w 1848 roku. Wśród ogromnej, ponad dwutysięcznej polskiej grupy pojawia się coraz więcej Węgrów. Na twarzach niedowierzanie, że jest nas tak dużo, że wszyscy przyjechaliśmy specjalnie dla Nich, że zrobiliśmy to za własne pieniądze ponosząc tak wielkie koszty wyjazdu (tu uwaga: węgierscy postkomuniści rozsiewali plotki, że nasz przyjazd sfinansował Viktor Orban). Dołącza do nas niewielka grupa Litwinów dzierżąca litewskie flagi.
Rozpoczyna się uroczystość. Język obowiązujący – węgierski. Trudno zrozumieć, co mówi spiker, ale padają słowa „Lengyelország”, na które zrywa się aplauz węgierskich uczestników zgromadzenia. To właśnie słowo „Polska” po węgiersku. To słowo, wypowiadane na wiele sposobów, będzie nam dane słyszeć w dniu dzisiejszym tysiące razy. Na wysoki podest wchodzi postawny młodzieniec ubrany w ubiór z epoki i wygłasza płomienne przemówienie. Nie rozumiem języka, ale z kontekstu wnioskuję, że to Petofi głoszący swoje tezy. Aplauz Węgrów, oklaski Polaków i Litwinów. Całe wydarzenie, widziane chłodnym okiem 4 kamer, transmituje na żywo węgierska telewizja. Jakże inny to obraz, od znanego nam aż za dobrze z Polski, gdzie TVN i ta „druga zaprzyjaźniona telewizja”, wspierane przez „odpolitycznioną” TVP nie widzą wielotysięcznych, patriotycznych demonstracji i pochodów w naszym kraju. (Późnym wieczorem, już będąc w hotelu, włączam kanał węgierskiej telewizji DUNA World i oglądam raz jeszcze całą relację z uroczystości przed Muzeum. Jest wszystko tak, jak widziałem na własne oczy, żadnych skrótów, czy cięć. 100% informacji.)
Dalej były węgierskie tańce, węgierska pieśń zaśpiewana przy akompaniamencie gitar, było doskonałe, tłumaczone na język węgierski przemówienie Redaktora Naczelnego Gazety Polskiej Tomasza Sakiewicza, było przemówienie burmistrza Budapesztu Pana Istvana Tarlosa i smutno brzmiący węgierski hymn narodowy, tak smutny, jak smutna i trudna była historia węgierskiego narodu, o czym właśnie hymn opowiada. Już pierwsze słowa hymnu są znamienne: „Isten, áldd meg a magyart” - „Boże, zbaw Węgrów”.
Obok mnie, wśród tłumu Węgrów w różnym wieku, od najmłodszych dzieci w wózkach, do najstarszych chyba obywateli Budapesztu, stanął elegancko wyglądający Pan, z równie elegancko prezentująca się Panią. Poznał po biało-czerwonej z wywiązanymi w formie kokardy węgierskimi barwami narodowymi, że jestem Polakiem. Zapytał, czy mówię po angielsku. Potwierdziłem, że tak. Przedstawił się i podał mi wizytówkę. To Profesor Csaba Balázs, specjalista endokrynologii w jednym z budapeszteńskich szpitali. Podziękował mi za naszą wśród nich obecność, za wsparcie naszym przyjazdem reform Premiera Orbana, za słowa otuchy dla Węgier i węgierskiego Narodu wyrażone słowami redaktora Tomasza Sakiewicza. Pan Profesor był ogromnie wzruszony, podobnie jak jego małżonka. Obiecałem skontaktować się z nim, gdy „ogarnę się” po kilkudniowym pobycie poza Polską.
Godzina 10:30. Koniec uroczystości przy Magyar Nemzeti Múzeum. Wracamy do autokarów, które zawiozą nas do miejsc noclegowych, gdzie odpoczniemy chwilę i zostawimy nasze bagaże, by móc swobodnie uczestniczyć w dalszych uroczystościach.
Część „polskiej grupy”, która dotarła do Budapesztu innymi niż specjalny pociąg środkami transportu, wyrusza w wielkiej manifestacji do Budy na zachodnią stronę Dunaju. Idą całą szerokością ulicy Múzeum Körút, wszędzie jest biało i czerwono, flagi i transparenty, i skandowane hasła: „Budapeszt Warszawa – wspólna sprawa”, „Wiktor Orban”, „Wolne Węgry”, „Nic o Nas bez Nas”, i inne, których nie sposób było zapamiętać, ale na pewno da się zauważyć w Internecie, na niezliczonych filmach i fotografiach robionych przez uczestników Wielkiego Wyjazdu.
Wyjeżdżamy do miejsc zakwaterowania. Nocujemy w kilku punktach Budapesztu, często w hotelach klasy bardzo pielgrzymkowej, czyli nawet kilkuosobowe sale, wspólne łazienki na korytarzach, ale pościel czysta i pachnąca świeżością. Wystarczy na jeden nocleg. Nikt z nas zresztą nie liczył na luksusy za cenę poniżej 10 euro. Wypoczywamy szybko, jeszcze szybciej wypijamy pyszną mocna kawę i wracamy do autokarów, by wrócić do centrum Budapesztu.
Jedziemy na budańską stronę, na Clark Ádám tér, czyli plac Adama Clarka, który jest tuż przed Mostem Łańcuchowym, po węgiersku Széchenyi Lánchíd. Czekamy zwartą grupą z boku ulicy i ronda na placu, nalepiamy przechodzącym Węgrom na ubrania, albo po prostu wręczamy, okolicznościowe nalepki Wielkiego Wyjazdu z napisem „Lengyellek a Magyarokkal” - Polacy z Węgrami. Odbieramy kolejne wyrazy sympatii. Pomimo tłoku i trudności z przemieszczaniem się w biało-czerwonym tłumie, Węgrzy uśmiechają się przyjaźnie, podnoszą kciuki do góry w geście aprobaty dla nas, lub układają palce w kształcie litery V, znanym na całym świecie geście zwycięstwa. V jak Victory – Wiktoria, a dla Węgrów chyba również V jak Viktor – Viktor Orban, czyli zwycięstwo dla słusznej sprawy, o co wszyscy dziś zabiegamy. „Dzisiaj wszyscy jesteśmy Węgrami” – takie głosy słyszę wśród obecnych na zgromadzeniu Polaków.
Pojawia się węgierska husaria na koniach. Zamiast charakterystycznych dla polskiej husarii pancerzy i skrzydeł, noszą zielone mundury i wysokie czapki, ale i bez skrzydeł wyglądają okazale. Ruszamy za nimi tak, jak uzgodnione to było ze stroną węgierską. Idziemy przez Most Łańcuchowy, by zaraz za nim zagłębić się w labirynt ulic peszteńskiej części Budapesztu. Idziemy wielką biało-czerwoną masą. Oglądam się do tyłu. Na całym moście biało i czerwono, jakby to było nasze, a nie węgierskie święto. Ale pojawia się coraz więcej Węgrów ze swoimi czerwono-biało-zielonymi sztandarami. Z boku do pochodu dochodzą kolejni madziarscy manifestanci i mieszają się z polską grupą. Jest nas coraz więcej. Przede mną idą sokolnicy z Visegrád-u ( z prawdziwymi sokołami) i z grupą bębniarzy wybijających miarowo pałkami rytm na wielkich bębnach. Echo tego dźwięku niesie się daleko, zwielokrotnione odbiciami od murów wysokich secesyjnych kamienic.
Po obu stronach ulicy szpalery Węgrów. Pozdrawiają Polaków, machają przyjaźnie, podbiegają do nas, przypinają kotyliony – emblematy węgierskiego święta, częstują ciasteczkami, wciskają do rąk listy z podziękowaniami, ściskają nas, płaczą. Płaczą skrycie, jak pewna Pani schowana za filarem domu, lub całkiem otwarcie. Czegoś takiego, nie doświadczyłem nigdy w życiu. Widzę to i wzruszenie ściska mi gardło a moje oczy robią się wilgotne.
Czy kiedyś doczekamy takiej reakcji tłumów Polaków na patriotyczne manifestacje w Polsce?
Idziemy pod gmach Węgierskiego Parlamentu na Kossuth Lajos tér – Plac Lajosa Kossutha, wielkim, wielotysięcznym, mieszanym polsko-wegierskim tłumem. Stajemy na placu przy Parlamencie: Polak przy Węgrze, polska flaga biało-czerwona przy węgierskiej czerwono-biało-zielonej. Są liczne rodziny z dziećmi w różnym wieku (na Węgrzech nie ma już dylematu, czy rodzić dzieci. Węgierskie państwo silnie wsparło rodziny, gdyż Węgrom groziła demograficzna zapaść. A w Polsce? Różnicę widać gołym okiem, który rząd dba o rozwój własnego narodu (to oczywiście rząd węgierski), a który swój naród, mówiąc obrazowo, „olewa” próbując wypędzić młodych, bezrobotnych Polaków za granicę, by w najprostszy sposób pozbyć się problemu (to rząd lub raczej nierząd polski, z anty-premierem Tuskiem na czele).
Rozpoczynają się uroczystości. Witani są Litwini, Polacy i przedstawiciele innych nacji przybyłych na Narodowe Święto Węgier. Gdy padło słowo „Lengyelorszag” – „Polska”, aplauz zgromadzonych ludzi był największy. Już po zakończeniu manifestacji dowiedziałem się, że było nas na placu Kossutha około 250 tysięcy!
Potem były występy artystyczne, przemówienia, w tym to najważniejsze – długie, płomienne przemówienia Pana Premiera Viktora Orbana. Po raz pierwszy w życiu widziałem, a mam już ponad 50 lat, jak żywa była reakcja słuchających tego przemówienia Węgrów, na słowa wypowiadane przez ICH przywódcę. Były skandowane hasła, był gromki śmiech – znak, że Pan Premier Orban potrafił wnieść też radosne elementy do swojej przemowy, były donośnie wymówione po polsku słowa „Za Wolność Waszą i Naszą”, po których zerwała się burza oklasków.
Czy Polacy doczekają się kiedyś Premiera równie wielkiego formatu, zamiast tej wszechobecnej PR-owej kukły?
Koniec uroczystości. Jeszcze tylko węgierski hymn śpiewany przez tłum Węgrów zebranych na placu przed Parlamentem i wszyscy pomału zaczynają opuszczać to miejsce. Polska grupa ma udać się na obiad do stołówki węgierskiego Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. To budynek przy placu Kossutha, tuż obok węgierskiego Parlamentu. Za dużo nas, byśmy wszyscy zmieścili się naraz. Jest tylko około 250 miejsc, jemy więc w kilku turach. Osoby, które posiliły się, ustępują miejsca kolejnym polskim głodomorom. Menu posiłku: kluseczki, kurczak w wyśmienitym sosie, ogórki konserwowe o smaku trochę innym niż w Polsce, a do posiłku, tradycyjnie, jak to na Węgrzech, czysta woda.
Robi się już ciemno. Spod budynku Ministerstwa Spraw Wewnętrznych autokary rozwożą nas na miejsca noclegowe. W hotelowym pokoju włączam telewizor i szukam relacji z dzisiejszych uroczystości. W kilku kanałach są informacje o obchodach Narodowego Święta Węgrów w Budapeszcie i innych miejscach kraju. Oglądam pełną relację z manifestacji przy Muzeum Narodowym, gdzie przemawiał Pan Redaktor Sakiewicz. Jest wszystko, co widziałem na własne oczy. Padam z nóg po ciężkim dniu, męczącej nocy w pociągu i zasypiam jak kamień.
Piątek 16 marca 2012 roku.
Dzisiaj „wolny dzień”. Mamy dużo wolnego czasu dla siebie, poza dwiema oficjalnymi uroczystościami: złożeniem kwiatów i wieńców przy pomniku Generała Józefa Bema na Bem Jozéf tér, czyli Placu Józefa Bema i pokłonieniem się prochom Rodaków pomordowanych w Katyniu i innych miejscach kaźni, co miało mieć miejsce pod Pomnikiem Męczenników Katynia przy Katinyi mártírok parkja, Skwerze Męczenników Katynia.
Około godziny 10:30 wyruszamy pieszo spod Hotelu Flandria w XIII Dzielnicy. Jest przepiękna ciepła pogoda, co zapowiadałoby miły spacer gdyby nie to, że niesiemy na plecach cały wyjazdowy dobytek i ten ciężar będzie nam (niestety) towarzyszył aż do wieczornego wyjazdu z Budapesztu do Polski.
Idziemy wzdłuż Lehel Utca, potem Váci Utca. Mijamy Dworzec Nyugati, skręcamy w prawo w kierunku Erzsébet híd, Mostu Elżbiety, dalej przez most, a za mostem w lewo, ku pomnikowi Generała Bema. I tu, niemiła niespodzianka. Z niewiadomych powodów Węgrzy „przyspieszyli” uroczystości przy pomniku o pół godziny. Uroczystość się zakończyła, więc nic tam po nas.
Nie ma rady. Robimy zwrot o 180 stopni i ruszamy brzegiem Dunaju na północ w kierunku Skweru Katyńskiego. Dołączają do nas kolejni „spóźnieni” i robi się nas całkiem spora grupa. Idziemy dość szybkim krokiem i po około 30 minutach docieramy do celu.
Pomnik Męczenników Katynia jest w charakterystycznym miejscu obok ruin wojskowego rzymskiego amfiteatru. Jest nas już dużo, a wciąż przybywają rodacy z bialo-czerwonymi flagami. Są też flagi węgierskie. Pomnik wygląda bardzo okazale. To wielka bryła czarnego granitu wysokości około 4 metrów, obudowany rdzawymi stalowymi płytami naciętymi po wielekroć w motywy krzyża. Piękny i surowy zarazem.
Delegacja Polaków i Węgrów składa kwiaty. Potem przemówienia redaktora Sakiewicza i kogoś ze strony węgierskiej. Niestety nie usłyszałem nazwiska tego pana, gdyż słowa prezentacji zagłuszył ryk silnika przejeżdżającego nieopodal ulicą motocykla.
Na budynku obok, szklana tablica z informacją o mordzie katyńskim po polsku i węgiersku. Przy tablicy flagi Polski i Węgier. U góry tablicy biały orzeł na czerwonym polu, z polskimi flagami po jego prawej i lewej stronie. Przy tablicy grupa naszych rodaków głośno odmawia krótką modlitwę.
Po uroczystości rozsiadamy się na resztkach zeszłorocznej trawy i delektujemy się wiosennym słońcem i ciepłem przed wyruszeniem w drogę powrotną do centrum Budapesztu.
Idziemy ulicą Bokor, potem Bécsi, a dalej ulicą Frankel Leo. Dochodzi godzina 14, po hotelowym śniadaniu pozostało mgliste wspomnienie. Ciążą nam plecaki, ale celowo wybraliśmy ten sposób przemieszczania się po stolicy Węgier chcąc zobaczyć jak najwięcej, co nie zawsze jest możliwe z okien tramwaju czy autobusu. Idąc wzmacniamy się bananami z ulicznego straganu, ale zaczynamy też rozglądać się za jakimś miejscem, gdzie można by zjeść normalny posiłek. I wreszcie jest: „Nagyi Ebedloje”, czyli Jadłodajnia Babci. Miejsce z wyglądu niepozorne – zaledwie 10 stolików, ale czyste i schludne, utrzymane w tonie wczesnych lat 60-tych ubiegłego wieku. Czegoś takiego właśnie szukaliśmy, mając nadzieję na tradycyjne węgierskie jedzenie. W ścianie wewnątrz wielkie okno, przez które widać kuchnię, uwijającego się po niej kucharza i jeszcze jedną panią, a po obu stronach okna, białe suchościeralne tablice z nazwami dań wypisanymi drobnym węgierskim maczkiem. Nie rozumiemy nic, poza cenami. Jest niedrogo. Miła pani kelnerka w średnim wieku mówi trochę po angielsku. Zamawiamy zupę z kapusty (obowiązkowo z wszechobecną śmietaną), pieczoną kaczkę, gulasz zwany tu paprykarzem, do tego kluseczki zamiast ziemniaków. Wszystko - palce lizać. Po biało-czerwonej fladze widać, że jesteśmy z Polski. Mamy też wpięte w kurtki znaczki Wielkiego Wyjazdu i węgierskie kotyliony otrzymane wczoraj podczas marszu od gościnnych Węgrów. Pani w kuchni, spogląda w naszym kierunku przez kuchenne okno, uśmiecha się i dyskretnie wskazuje na swój kotylion w węgierskich barwach. Dla nas to znak, że jesteśmy wśród „swoich”.
Koniec posiłku, czas iść dalej. Jeszcze chwila na cieplutką szarlotkę i rachunek. Trochę ponad 5000 forintów, jakieś 70 PLN. Dorzucamy hojną ręką suty napiwek i opuszczamy to miejsce. Odprowadzają nas do drzwi przyjazne spojrzenia pracowników jadłodajni.
Kontynuujemy spacer po Budzie klucząc wśród wąskich uliczek. Idziemy raz w górę, a raz w dół, wspinamy się na schody, to znów po schodach schodzimy. Niezła gimnastyka dla niedawnego zawałowca. Docieramy na Szentháromság tér, Plac Św. Trójcy. Przed nami wysoka wieża Kościoła Św. Macieja z dachem pokrytym kolorowymi dachówkami, które tworzą geometryczne ornamenty. Trochę z boku jest Baszta Rybacka, skąd rozciąga się piękny widok na peszteńską stronę Budapesztu. Odpoczywamy chwilę po trudach wspinaczki na wzgórze, chłonąc widoki pięknego miasta, by za chwilę wyruszyć dalej. Po raz któryś z kolei w dniu dzisiejszym schodzimy znów po długich schodach, kierując się na Most Łańcuchowy, a dalej na Katedrę Św. Stefana.
Niedaleko katedry fotografuję się z cesarsko-węgierskim policmajstrem. Potem wchodzimy do Katedry, by choć chwilę skupić się na modlitwie, dziękując Panu Bogu za nasz przyjazd do Budapesztu, prosząc o błogosławieństwo dla Braci Węgrów i o bezpieczną drogę do domu.
Dochodzi godzina 18. Do odjazdu pozostało niewiele czasu, zmęczone nogi po raz kolejny dopominają się odpoczynku, a organizm mocnej kawy. Znajdujemy spokojne miejsce w kawiarni przy Szabadság tér, Placu Wolności. Na placu tym wciąż straszy pomnik wdzięczności Armii Radzieckiej, a od ubiegłego roku, może dla równowagi, stoi też naturalnej wielkości figura Ronalda Reagana.
Dopijamy w kawiarni aromatyczną kawę, gdy nagle pojawia się jakaś ekipa z kolumnami głośnikowymi i czymś, co wygląda na sprzęt dyskotekowy. Sprawnie rozstawiają swoje akcesoria i już za chwilę wiadomo: będzie karaoke. Już zarzucając na plecy ciężki plecak dostaję propozycję zaśpiewania. Początkowo trochę się opieram. Nie śpiewam publicznie, ale tu robię wyjątek. Wybieram sobie „Money, Money, Money”, nieśmiertelny przebój grupy ABBA z mojej młodości. Po nocnych śpiewach chyba nie wychodzi mi to najlepiej, ale trzymam fason i, jak to się mówi, "robim, co możem". Węgrzy kiwają głowami, że było OK. Może przez kurtuazję?
Opuszczamy kawiarnię i udajemy się na dworzec. Jeszcze po drodze jakieś słodycze dla dzieci i o 19 jesteśmy na Nyugati. Właśnie podjeżdżają kolejne autokary z naszymi rodakami, współtowarzyszami Wielkiego Wyjazdu na Węgry.
Idziemy na peron, gdzie właśnie podstawiany jest nasz pociąg. Rozlokowujemy się w przedziale, a potem jest czas na pożegnanie z Węgrami. Teraz wydaje się ich być więcej, niż przy powitaniu w dniu wczorajszym. Częstują winem, wręczają prezenty, ściskają i przytulają się, dziękują jak potrafią. Język nie jest tu potrzebny, gdy widać radosne twarze i wymowne gesty przyjaźni. Dobrze, że tu przyjechaliśmy. Ciekawe, czy pokaże to polska telewizja, czy jak zwykle, nasz radosny wyjazd będzie nieznaczącym, nie wartym uwagi njusem.
Pociąg rusza. W ostatniej chwili, jakiś Węgier w średnim wieku podbiega do okna naszego przedziału. Przez okno podaje butelkę Egri Bikaver mówiąc: ” Köszönöm, Köszönöm”. Też mu dziękuję, że przyjęli nas tak gościnnie. Naprawdę czuliśmy się jak u siebie, z tą jednak różnicą, że byliśmy w środku Wiosny Wolności.
W pociągu, centralnym miejscem znowu jest wagon restauracyjny WARS. Kto jest głodny, je coś naprędce, bo wkrótce kolejna sesja bogoojczyźnianych śpiewanek, które trwają długo w noc.
Dojeżdżamy do Warszawy. Wiemy już, że czeka na nas fanklub Wielkiego Wyjazdu. Pociąg wtacza się na peron stacji Warszawa Centralna. Zajeżdżamy z fantazją, machając wysuniętymi przez niemal wszystkie okna biało-czerwonymi flagami. Wychodzimy z pociągu, radośnie witamy się z oczekującymi nas osobami, śpiewamy nasz hymn narodowy, a potem idziemy przed Dworzec Centralny na pamiątkową fotografię. Z dumą niesiemy nasze biało-czerwone flagi, a zaprzyjaźnieni fotoreporterzy mają ostatnią szansę, by zrobić zdjęcia pożegnalne całej naszej grupie. Potem wracamy na dworzec, skąd popołudniowy pociąg zawiezie nas do domu do Białegostoku.
Do zobaczenia na Krakowskim Przedmieściu 10 kwietnia 2012 w drugą rocznicę zamachu na Pana Prezydenta Lecha Kaczyńskiego i polską delegację lecącą uczcić w Katyniu pomordowanych rodaków. A potem może Gruzja?
Pozdrawiamy Niepoprawnie
Krisp & żona Krispa
- Blog
- Zaloguj się albo zarejestruj aby dodać komentarz
- 1778 odsłon
Komentarze
Re:krisp
24 Marca, 2012 - 09:36
Malo odsłon ale niech żałują ci co nie przeczytali.
Lza się miejscami w oku kreci.
Z przyjemnością daje dychę.
Tak bardzo żałuje ze nie moglem pojechać.
@Krisp
24 Marca, 2012 - 10:14
Pozdrawiam serdecznie, piękna relacja. Widziałam wręczanie butelki przez okno :-). Z pewnością szliśmy gdzieś obok, razem śpiewaliśmy, nie wiedząc kto jest kto. Choć ja "występowałam" ze swoim krzyżykiem smoleńskim.
Jestem szczęśliwa, że udało mi się wyjechać, myślę, że również dzięki Twojej modlitwie. Jeszcze raz dzięki ogromne. Kesenem :-)
Pokora i uległość tylko do wzmocnienia i utrwalenia niewoli prowadzi (J.Piłsudski)
Pokora i uległość tylko do wzmocnienia i utrwalenia niewoli prowadzi (J.Piłsudski)
Droga demonico
24 Marca, 2012 - 23:30
ja też występowałem ze swoim krzyżykiem smoleńskim, a właściwie dwoma krzyżykami smoleńskimi, jednym wpiętym w klapę marynarki, a drugim wpiętym w mojego Berghausa.
Na pewno też w którymś momencie szliśmy gdzieś niedaleko siebie. Było po temu tak wiele okazji. :-)
Pozdrawiam Niepoprawnie
krisp
PS. Mam nadzieję, że zdrowie Mamy się poprawia. :-)
Dziekuję Państwu za tę relację -
24 Marca, 2012 - 10:27
ze łzami wzruszenia...
______________________________________________
Jeszcze Polska nie zginęła / Isten, áldd meg a magyart
______________________________________________
Jeszcze Polska nie zginęła / Isten, áldd meg a magyart