Coming out Piotra Pacewicza
Cytując klasyka, można powiedzieć: Jaki twórca taki twór!
Jako że Piotr Pacewicz jest jednym z założycieli antypaństwowego, antypolskiego, antykatolickiego pisma o mylącej nazwie: "Gazeta Wyborcza", to możemy uznać, że skoro on może z powodzeniem uchodzić za synonim kłamstwa, obłudy i pogardy wobec Polski i Polaków, to również i organ prasowy koncesjonowanych opozycjonistów, współpracujący ściśle z nomenklaturą peerelowską, z kapusiami SB, z wrogami Polski nie może być inny.
A wszystko to Piotr Pacewicz upublicznił w swoim występie radiowym, który miał być nie tyle obroną "Pedalskiej tęczy", co pretekstem do okazania swojej pogardy i rzucania oszczerstw na normalnych ludzi, na cenionych Polaków. Niestety, kolejny raz okazało się, że kibuc założony na Czerskiej, zamiast zajmować się swoimi wewnętrznymi problemami, postanowił swoje frustracje wylewać na nasze głowy - by unurzać nasze sumienia w swoich chorych wizjach. Mało tego. Okazało się, że GW wraz z inną antypolską instytucją, na której czele stoi przewodnik duchowy ludzi, którym żadne pieniądze nie śmierdzą, nawet z CDU, postanowiła poszukiwać - za norweskie pieniądze - mowy nienawiści wśród Polaków! Widać, Gazecie Wyborczej i Fundacji Batorego też nie śmierdzą - ważne aby służyły oszczerczej antypolskiej propagandzie. Otóż ten oszalały z nienawiści do Polaków pan Pacewicz - przez własną naiwność i głupotę - poinformował, że wykonano:
"... badanie zlecone przez Gazetę Wyborczą i zorganizowane przez Gazetę Wyborczą, które ma nam powiedzieć, co tak naprawdę Warszawiacy, 0,5 tysiąca Warszawiaków sądzi o tęczy. Jaka była podstawowa intencja wykonania tego badania, to badanie zrobione w ramach współpracy "Funduszu Mediów" ( to jest takiej małej fundacji, którą w tej chwili założyliśmy) i przede wszystkim Fundacji Batorego ... Batory prowadzi taki duży program, za norweskie pieniądze, właśnie związany z mową nienawiści w Polsce. I oczywistym przykładem takiej mowy nienawiści jest, są te rytualne, takie ikonoplastyczne, można powiedzieć, akty palenia tej tęczy. No i myśmy sobie pomyśleliśmy a właściwie ja sobie tak pomyślałem, że w tej całej debacie, która się wokół tej tęczy toczy, gdzie mamy z jednej strony jakiegoś Cejrowskiego oszalałego, który mówi, że to jest grzech sodomski, z drugiej strony mamy ludzi, tacy jak Kalisz czy Waldek Kumór z redakcji Gazety, którzy mówią: Zostawić ją spaloną, niech pokazuje jaka jest prawda o polskiej tolerancji, czy raczej nietolerancji, żeby w całej tej debacie zrobić rzecz najprostszą, to znaczy zobaczyć, co naprawdę Warszawiacy, Warszawianki o tej tęczy myślą. I wyniki jakie uzyskaliśmy są bardzo zaskakujące, uważam. Dlatego że one pokazują, że znaczna część mieszkańców a właściwie mieszkanek – to jest interesujące – jest w cudzysłowiu mówiąc, protęczowa. To znaczy, lubi ten symbol, ten znak, ten pomnik w jakimś sensie i rozumie go jako coś radosnego, coś co łączy się z tolerancją, no i znacząca część, bo połowa obywateli tego miasta i obywatelek, no widzi, dostrzega i akceptuje ten fakt, że to jest symbol praw osób hete .. homoseksualnych ... co jest dla mnie ogromnym zaskoczeniem, dla mnie osobiście, bo od lat badam polską homofobię, w różnych sondażach, piszę o tym i tak dalej. No i tutaj trzeba powiedzieć, że Warszawa na tym tle wypada zupełnie zupełnie inaczej ..."
Już ten krótki fragment świadczy o podłości, połączonej z indolencją i konfabulacjami. Chory z nienawiści Piotr Pacewicz, jakby mimochodem opluwa Wojciecha Cejrowskiego i idzie dalej, nie zdając sobie nawet sprawy, jakie bzdury wygaduje. Skoro według niego na podstawie zbadania opinii 500 osób można twierdzić, że "znaczna część", że "połowa obywateli tego miasta" coś akceptuje, to w takim razie, jaki wniosek należy wysnuć z wyników nie tak dawno przeprowadzonego referendum, gdzie na 339 tys. 482 ważnych głosów, za odwołaniem Hanny Gronkiewicz-Waltz zagłosowało 322 tys. 17 osób przeciwko było 17 tys. 465 osób??? Przecież te ponad 322 tysiące Warszawiaków powiedziało, że nie zgadza się z poglądami i z decyzjami podejmowanymi przez Hannę Gronkiewicz - Waltz!!! Chyba ten "sondaż" jest bardziej miarodajny, niż wszystkie badania Gazety Wyborczej i Fundacji Batorego razem wzięte! A w takiej sytuacji, wyrzucanie w błoto ponad stu tysięcy złotych, bo akurat takie widzimisię ma pani prezydent wraz z grupką sfrustrowanych członków LGBTP, jest zarówno bezczelnością z jej strony, jak i pokazaniem, gdzie naprawdę ma ona zdanie prawie WSZYSTKICH mieszkańców Stolicy!
Ponad to, Piotr Pacewicz "zapomniał" opowiedzieć "jaka jest prawda" związana z "takim jak Kalisz", z jego prawdomównością a raczej jej brakiem i również - "jaka jest prawda" o redakcyjnym koledze pana Pacewicza, na którego zdanie się powołał. Ale jak miałby się nie powoływać, skoro są, jak to się mówi, z jednego szynela. Bo o panu Waldemarze Kumorze krąży taka oto opinia:
"Jest zwyczajem „Wyborczej”, że kiedy trzeba napisać wyjątkowo brutalny tekst, którego dziennikarz z zasadami by się wstydził, pada na Kumóra."
Zresztą, wiarygodność, czy raczej brak wiarygodności Piotra Pacewicza łatwo sprawdzić, porównując słowa wypowiedziane wczoraj: o "takiej małej fundacji, którą w tej chwili założyliśmy", z datą wzietą z KRS-u, gdzie jak byk widać, że: FUNDACJA TOWARZYSTWA DZIENNIKARSKIEGO FUNDUSZ MEDIÓW (KRS: 0000477127, NIP: 5252578296, REGON: 146884684), została wpisana do rejestru przedsiębiorców i stowarzyszeń 19 września 2013 roku! Nie wolno również pominąć faktu, że pod tym samym adresem w Warszawie, przy ulicy Józefa Hauke Bosaka 3 działa znacznie dłużej "Towarzystwo Dziennikarskie", założone przez grupę lewicowych publicystów: To znani z obrony postkomuny a pochodzący podobno: "... "z wyższej półki medialnej", m.in.: Wojciech Maziarski, Jan Ordyński, Teresa Torańska, Dorota Warakomska, Jacek Żakowski, Wojciech Mazowiecki, Cezary Łazarewicz, Joanna Solska i Jacek Rakowiecki. Według udostępnionej PAP deklaracji członkowskiej Towarzystwo Dziennikarskie chce prowadzić debatę o sytuacji mediów. "Będzie też zabierało głos, gdy uznamy, że zagrożona jest wolność słowa czy inne prawa obywatelskie. Chcielibyśmy również zmierzyć się z zadaniem sformułowania współczesnych standardów warsztatu dziennikarskiego oraz relacji między dziennikarzami a ich pracodawcami" – zapowiada deklaracja."
Na jakich standardach, czy raczej ich braku, zależy temu Towarzystwu Wzajemnej Adoracji, udowodnili stając choćby po stronie Stefana Niesiołowskiego, którego ordynarne zachowanie wobec Ewy Stankiewicz, było jednoznacznie skrytykowane przez normalnych dziennikarzy.
Niedaleko pada jabłko od jabłoni, więc trudno się dziwić, że i pan Piotr Pacewicz hołduje takim samym "standardom", a nawet stać go na "więcej", co pokazał w dalszej części rozmowy z Redaktorem z TOK FM. Starał się przy tym zaspokoić wszelkie oczekiwania swoich mentorów i mocodawców. Mamy wciskanie, jakim to przeżytkiem są państwa narodowe a za to jak wspaniała jest federalizacja a jeszcze lepiej - regionalizacja. Fakt, że ulubieniec Michnika, Wajdy i Komorowskiego, już pokazał na Ukrainie, jak się kroi salami, nie wywołuje u takich jak Piotr Pacewicz, nawet odrobiny refleksji. Za to, gdy trzeba opluć "jakiegoś homofoba" a jeszcze lepiej szefa partii, zagrażającej odebraniem władzy szkodnikom i nieudacznikom, to szare komórki natychmiast się ożywiają i pacewiczowska główka aż paruje. W takich momentach, wydaje się temu czerskiemu wyrobnikowi, że jest dowcipny, gdy w rzeczywistości można dostrzec u niego "melanż" samozadowolenia, obżydliwych insynuacji z niezrównoważeniem psychicznym. Można tylko wyrazić żal, że jeszcze przez jakiś czas, tacy jak on ludzie, będą tak łazili po mediach, zamiast spacerować w ogrodzie pod opieką pielęgniarek ...
Przed postawieniem ostatecznej diagnozy warto jednak poznać symptomy choroby toczącej owoce i samo Drzewo Czerskiej Mądrości. Dobrze też mieć pod ręką jakiś woreczek foliowy, jak w samolocie, bo facecje Piotra Pacewicza mogą co słabsze żołądki przyprawić chwilami o nudności:
PiotrPacewicz: ... W różnych miejscach na świecie się mówi, że podziały na kraje zaczynają mieć mniejsze znaczenie, niż podziały na szczególne rodzaje miejsc, zwłaszcza na tak zwane metropolie, prawda.
Redaktor: ... ale wielkomiejskie środowisko jest inne z natury, to zgoda, ale słuchacze pewnie się z tym zgodzą, ale czy to też oznacza, że takie środowiska (PP: jest tolerancyjne) Nie. W takim razie siły radykalne, prawicowe też czują się świetnie. Przecież nie palą tego jacyś gimnazjaliści po lekcjach.
Od razu odpowiem Redaktorowi: Oczywiście, że nie "jacyś gimnazjaliści". Trudno przecież posądzać "ZOPO-wców" Tuska, o zaliczenie tak "wysokiego" szczebla edukacji, skoro potrafili strzelać z broni gładkolufowej do kobiet i dzieci! W porównaniu z tym, podpalenie tęczy, to dla nich pryszcz. Zresztą, nawet w sprawie liczby podpaleń/spaleń tęczy pan Pacewicz mija się z prawdą, mówiąc o "pięciu ..." dokonanych przez homofobów.. Nie będę dywagował, ile razy - z tych pięciu podpaleń - pomysłodawcy i obrońcy tęczy sami zorganizowali, by mieć pretekst zarówno do brania kasy na badania "związane z mową nienawiści", jak i do odgrywania roli skrzywdzonych, przy innych okazjach.W każdym razie, ponad wszelką wątpliwość można stwierdzić, że co najmniej jedna z tych pięciu akcji, była zasługą służb premiera Donalda Tuska, które usiłowały później zrzucić winę na uczestników Marszu Niepodległości! Dlaczego "Fundusz mediów" i Fundacja Batorego, nie zajmą się tym razem "homofobami" z rządu i nietolerancją członków Platformy Obywatelskiej?
PP: No owszem. I z całą pewnością Cejrowski też nie pali tego dosłownie, tylko słowami (Koment. mój: Czyli tak jak Adam Michnik & Co.? Niemożliwe!) i jest oczywiście jakaś mniejszość ludzi, w sondażu również jest jakieś 8% ludzi, którzy podpisują się pod stwierdzeniem, że to jest nachalna propaganda homoseksualizmu. Tak jakby cytowali ustawę rosyjskiego Red: 19%: niepotrzebnie prowokuje ludzi
PP: Tak. I to jest taka postawa, którą określa sie często jako nowoczesna homofobię. To jest takie myślenie: Już nie ma tej dyskryminacji. Po co o tym tyle mówić. Sami są sobie winni, bo się tak eksponują, prawda. I w tym sensie ta tęcza byłaby przykładem takiej nadmiernej, niepotrzebnej ekspozycji, dla tych 19-tu procent.
(Koment. mój: I to jest taka postawa, którą można okreslić jako nowoczesne śledztwo - takie jak w Smoleńsku. Już wszystko zbadano. Po co o tym tyle mówić. Sami sobie winni)
PP: Natomiast wracając do tej metropolitalności warszawskiej, no to po prostu jest tak, że w tej chwili na świecie się mówi: To jest w ogóle warunek rozwoju miasta ... że jeżeli chcemy mieć kreatywną klasę i kreatywne miasto, to ono musi spełniać warunki tak zwanych "trzech T". To znaczy: technologii, talentów zebranych w jednym miejscu i właśnie tolerancji, to znaczy życia według tej zasady, że ja żyję jakoś po swojemu, ty możesz też żyć jak chcesz i ja nie będę tego oceniał i że tak powiem, niczego ci zabraniał. Dajmy żyć innym tak jak chcą żyć, prawda.
Red: Gdzie. Tęcza stoi na Placu Zbawiciela, przed kościołem
PP: Wiem. Ale z drugiej strony, stoi wśród hipsterskich kawiarni. To jest melanż kulturowy, który jest szalenie interesujący.
Red: Ale chyba nie dla tych 19%, którzy mówią, że to jest niepotrzebna prowokacja ludzi.
(Koment. mój: Nie dość, że Piotr Pacewicz mówi o jakichś siłach, "co chcą mieć kreatywną klasę i nie wie, że kościół i przestrzeń przed nim były długo zanimpojawiły się kluby, to jeszcze nie rozumie słowa "hipster": "Prawdziwy hipster nigdy nie skaleczył się komercją i brzydzi się tobą.". "Hipster jest przeciwnikiem mainstreamu"
http://nonsensopedia.wikia.com/wiki/Hipster
A może naprawdę bywalcy tamtych lokali są przeciwnikami mainstreamu, czyli GW, TVN-u, Polsatu, TOK FM, PO, Tuska ...? No to pomogą by tęcza zniknęła!)
PP: Tak. Dla tych 19% tęcza stoi bardziej prawdopodobnie przed kościołem niż przed kawiarniami. Tak? I dla Cejrowskiego również, który mówi, że to jest Plac Zbawiciela nie Plac Pedarastów – to jest mój ulubiony cytat. W ogóle to jest niesamowity przykład faceta, który – i to jest jakby na jakąś psychoanalityczną opowieść. On udzielił takiego wywiadu, w którym opowiada, że on był na Marszu Niepodległości cały czas z Mamusią, szedł z Mamusią. I ta Mamusia tam jest tam nieustannie obecna. I to jest właśnie taki przykład, no aż kliniczny, tego co się bardzo mówi, że nienawiść do tęczy, ze strony mężczyzn, jest w jakiejś mierze takim, taką, wyrazem takiej upokorzonej męskości, prawda. Upokorzonej przede wszystkim przez ludzi, którym się nie powiodło, przez ludzi biednych, przez ludzi wykluczonych, i tak dalej.
Red: Cieszył się, gdzieś tam w internecie poseł, osoba nie wykluczona: "Płonie pedalska tęcza. Ciekawe ile jeszcze kasy wyda bufetowa. No po to cytuje cię w artykule, prawda. Poseł to nie jest wykluczona osoba.
PP: Nie, nie. Cejrowski też nie jest. Paradoks polega na tym, że istnieje pewnego rodzaju formacja, intelektualna – jeśli tak można trochę na wyrost to nazwać – taka własnie skrajnie prawicowa. Ci ludzie, nawet jak zostają prezesami telewizji, gwiazdami telewizji tak jak Cejrowski, prawda, który z takich czy innych względów jest lansowany w telewizji od lat, czy też posłami, ciągle czują się straszliwie upokorzeni, skrzywdzeni. Należą do tej, no zresztą Jarosław Kaczynski też ma w sobie taki rys,. To jest, to jest, oni zawsze są skrzywdzeni, zawsze jakieś siły sie przeciwko nim
Red: Ale to jest chyba kwestia optyki ichyba kwestia tego skąd patrzymy. Ci , którzy będą głosowali na Jarosława Kaczyńskiego, oni nie widzą jego jako osoby skrzywdzonej, tylko jako lidera, który poprowadzi Polskę.
PP: Tak. Ale jako lidera ich krzywdy. Lidera ich krzywdy i narodowej krzywdy. Znaczy , ten element jest bardzo silny. Stąd m.in. wrak smoleński, jest, że- tak powiem - na trwałe obecny.
(Koment. mój: I bez tej "psychoanalitycznej opowieści" widać, że Piotr Pacewicz tak się nakręcił, tak się nadął, aż popuścił, dokonującjednocześnie na sobie wiwisekcji. Bo nie dość, że obsesyjnie uczepił się "Mamusi", to kłamliwie usiłował wmówić, że Wojciech Cejrowski "trzymał się spódnicy" - podczas gdy raz lub dwa razy wspomniał o towarzystwie swojej Mamy tylko po to, by podkreślić, że uczestnicy Marszu Niepodlegości czuli się w swoim towarzystwie bezpiecznie!
Do tych swoich konfabulacji, tworzonych pod z góry założoną tezę - idąc śladami swego mistrza Michnika - Piotr Pacewicz wciągnął również Jarosława Kaczyńskiego, czym już zupełnie się pogrążył, potwierdzając ciężki stan swojego umysłu. Wyszły w tym momencie wszystkie jego kompleksy, które musiały mieć swój początek we wczesnym dzieciństwie. Jego uraz na punkcie utraty poczucia męskości lub być może nawet - atrybutów męskości, mógł być spowodowany molestowaniem przez ojca lub matkę. Widać to po tym, że nawet słowo "Mama" wywołuje u niego odrazę. Nic więc dziwnego, że przez tyle lat upokarzany przez własnych rodziców, Piotr Pacewicz czuje się nadal człowiekiem wykluczonym. Reakcją obronną w tym momencie - by poczuć się choć trochę lepiej - było wymyślenie własnej filozofi życiowej, opartej na " klinicznej nienawiści do tęczy ze strony mężczyzn". Wdrażając u siebie teorię wyparcia, zaczyna u ludzi, których wprost genetycznie nienawidzi, czyli u normalnych ludzi dostrzegać te cechy, które usilnie stara się ukryć, stłumić u siebie. Ale czy to pozwoli, by poczuł się mniej wykluczony z grona nie tylko ludzi normalnych ale i - przyzwoitych. Niewątpliwie stan frustracji pogłębił mu się po decyzji Strasznika Rzyrandola, który w uznaniu zasług na polu bolszewickiej propagandy, przyznał jemu tylko Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski a jego żonie o klasę wyższy Krzyż Oficerski Orderu Odrodzenia Polski ... )
Red: Ale wróćmy do badania ...
PP: Jutro chcemy debatować w Teatrze Studio z udziałem pani prezydent ...
Red: Ale przyjdzie ktoś i powie: Słuchajcie, chronologia jest inna. Najpierw stanął kościół, później stanęła tęcza.
PP: Ja myślę, że na pewno takie głosy będą. To po prostu one są, więc nie ma powodu, żeby tacy ludzie nas nie odwiedzili również. Natomiast chodzi o to: Jak – to jest to marzenie, które wyraziła też Julita Wójcik, chociaż już jest pesymistką po kolejnym spaleniu – żeby ta tęcza stała się znakiem pojednania.Czy to jest możliwe? To jest to pytanie, które. Czy to też będzie starcie dwóch nienawiści i dwóch wizji. Z jednej strony wizji tych ludzi pokrzywdzonych, tych ludzi jakoś tam zmaltretowanych, tych ludzi upokorzonych, we własnym poczuciu. A z drugiej strony wizji modernizującego się, nowoczesnego miasta, które stawia też na tolerancję.
Red: Debata: "Od tęczy do nienawiści" jutro w barze Studio. Zapraszamy wszystkich
PP: Wstęp jest całkowicie wolny. I jesteście państwo wszyscy mile widziani, cokolwiek na temat tęczy myślicie. Zapraszamy
Red: Mówił Piotr Pacewicz z Gazety Wyborczej. Dziękuję i za wizytę i za rozmowę.
Całość można znaleźć tutaj: Popołudnie radia TOK FM, 2014-05-07 15:20
Żaden normalny człowiek tam nie pójdzie. Bo i po co! Iść tam, by uwiarygodnić wyrzucenie pieniędzy w błoto przez Hannę Gronkiewicz - Walz?
Na spotkania z Adamem Michnikiem też nie raz serdecznie zapraszano. Tylko że każde niewygodne pytanie, zorganizowana grupa jego hunwejbinów, natychmiast zagłuszała gwizdami lub oklaskami.
- Blog
- Zaloguj się albo zarejestruj aby dodać komentarz
- 9085 odsłon
Komentarze
Oj tam, oj tam ! Zaraz coming
8 Maja, 2014 - 10:54
Oj tam, oj tam ! Zaraz coming out Piotra Pacewicza ! A może zestaw kompleksów , klinicznych fobii niespełnionego mężczyzny i dziennikarza ? Kompleks dominującej kobiety - jak w banku.
No ale jak sie ma takiego mentora to ?
10 Maja, 2014 - 00:14
Adam Michnik vel Aaron Szechter
Żyd z antypolską misją i antypolskim rodowodem
Historia wstydliwa
Szarą eminecją III Rzepospolitej jest Adam Michnik.
Adam Michnik urodził się w konkubinackiej rodzinie żydowskich komunistów. Jego ojciec, Ozjasz Szechter, był pierwszym sekretarzem Komunistycznej Partii Zachodniej Ukrainy a jego matka, Helena Michnik po której Adam nosi nazwisko to osobna historia...
Matka Adama Michnika - Helena Michnik
Aktywistka Związku Niezależnej Młodzieży Socjalistycznej "Życie" - po 1945 r. uczyła kadetów KBW i pisała zakłamane podręczniki do historii.
Wychowana była w rodzinie żydowskiej w Krakowie. Na Uniwersytecie Jagiellońskim ukończyła historię i filologię klasyczną; doktorat z historii uzyskała w 1926 r. Po studiach pracowała jako nauczycielka w gimnazjum w Drohobyczu
Przesiąknięta komunistyczną ideą działała w Związku Niezależnej Młodzieży Socjalistycznej "Życie". Była współorganizatorką komunistycznej organizacji pionierskiej im. Lenina w Polsce.
Od około 1936 roku żyła w nieformalnym związku z poznanym we Lwowie Ozjaszem Szechterem. Wspólnie z nim wychowywała jego syna Jerzego Szechtera oraz swojego syna z wcześniejszego małżeństwa - Stefana Rosenbuscha który takze przyjął jej nazwisko - Michnik.
Adam Michnik był bękartem Heleny Michnik i Ozjasza Szechtera. Nazwisko matki nadano mu ze względu na brak formalizacji jej związku z Ozjaszem Szechterem
Po ataku Niemiec na ZSRR w czerwcu 1941 Helena Michnik wraz z Ozjaszem Szechterem i dziećmi wyjechali do Kotliny Fergańskiej. W Namaganie została nauczycielką w szkole dla uchodźców polskich. Po rozpoczętej pod koniec 1943 wędrówce z Armią Andersa przez Azję Środkową, Irak, Iran i Palestynę razem z synami dotarła do Europy Zachodniej, skąd wróciła do Polski pod koniec 1945 angażując się od razu jako wykładowca w szkole podległego Ministerstwu Bezpieczeństwa Publicznego Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego.
Później była nauczycielką historii i niestety współautorką podręczników szkolnych (Historia Polski do roku 1795, której 11 wydań na przełomie lat 50. i 60., napisała z Ludwiką Mosler).
Na przełomie lat 50. i 60. XX w. pełniła funkcję dyrektora sieci Klubów Międzynarodowej Prasy i Książki
Zmarła w 1969 na atak serca, trzy miesiące po powtórnym zwolnieniu z więzienia Adama Michnika. Pochowana na Cmentarzu Powązkowskim (kwatera 249, rz. 5).
To jest jedyne dostępne publicznie zdjęcie Heleny Michnik matki Adama Michnika
Ojciec Adama Michnika - Ozjasz Szechter
Ojciec Adama Michnika - Ozjasz Szechter był wysokim dygnitarzem Komunistycznej Partii Zachodniej Ukrainy, organizacji ktora w II RP była nielegalną, walczącą z porządkiem konstytucyjnym, występującą przeciwko niezawisłości i całości Państwa Polskiego.
Nie ma co do tego żadnych wątpliwości. Była to zakonspirowana partia polityczna, finansowana przez wrogi Polsce Związek Sowiecki, całkowicie dyspozycyjna wobec Moskwy.
Jej funkcjonariusze (w slangu komuny zwani byli "funkami") otrzymywali sowiecki żołd wynoszący miesięcznie nawet kilkaset złotych (robotnik zarabiał wówczas 100-150 zł).
Razem, jak można szacować, co najmniej jedna trzecia członków partii i organizacji komunistycznych (KPP, KPZU, KPZB, MOPR itp.) była na sutym, moskiewskim żołdzie. W zamian za to oczekiwano od nich wykonywania konkretnych zadań politycznych, szpiegowskich i dywersyjnych. I były one wykonywane bez zastrzeżeń, choć w ramach komunistycznego terroru lała się krew i padały niewinne, postronne ofiary.
Ozjasz Szechter ps. "Jerzy" dla komunizmu, zerwał z całą swoją tradycją.
Przed wybuchem wojny pracował w prywatnym banku we Lwowie jako zwykły urzędnik. Prawdziwą karierę zawodową zaczął jednak robić dopiero po 17 września 1939 r. Jako sprawdzony, zahartowany w bojach z Państwem Polskim towarzysz, został inspektorem kadr w sowieckim Gosbanku we Lwowie.
Po wejściu Niemców w 1941 r. przerzucono go (wraz z rodziną) do Uzbekistanu gdzie także podjął pracę w banku. W latach 1943-1945 służył w Armii Czerwonej. W tzw. Polsce Ludowej zawrotnej kariery nie zrobił - pełnił wprawdzie eksponowane funkcje (kierownik Wydziału Prasowego CRZZ, zastępca redaktora naczelnego "Głosu Ludu" - partyjne Wydawnictwo Książka i Wiedza), ale rzutował na tym właśnie jego przedwojenny proces (tzw. proces łucki w 1934 r.) w którym, oskarżeni uznani zostali za "sypaków", czyli osoby składające wielce obciążające zeznania.
Nie przeszkodziło to jednak w otrzymaniu całkiem przyjemnego mieszkanka w alei Przyjaciół, gdzie osiedlali sie najważniejsi prominenci komunistyczni.
Przyrodni ojciec - Ozjasz Szechter został przed wojną skazany za antypolską działalność w nielegalnej Komunistycznej Partii Zachodniej Ukrainy. Po "wyzwoleniu" kierował m.in. Wydziałem Prasowym Centralnej Rady Związków Zawodowych.
Brat zafundowany Adamowi przez ojca Ozjasza Szechtera - Jerzy Szechter
Nie tylko życiorys jest głęboko ukryty ale nawet fotografia
Pierwszym synem Ozjasza Szechtera poczętym w związku małżeńskim z Sabiną Schatz (lub Sabiną Chatz) był urodzony w 1928r. w Drohobyczu Jerzy Szechter.
Jak łatwo policzyć Jerzy Szechter w pierwszym okresie okupacji terytorium Polski Zachodniej przez bolszewików a więc w roku 1946 osiągnął już pełnoletność, ale o jego życiu z tego okresu, aż po ucieczkę z Polski w 1957 roku jak na razie nic nie wiadomo.
Tak więc okres od 1946r. do 1957r., stanowiący ponad dziesięć lat życia człowieka jest całkowicie nieznany, będąc białą plamą w jego historii. Dlatego też istotne jest w tym kontekście pytanie dlaczego Jerzy Szechter musiał wyjechać z Polski już na początku "odwilży"? Po wyjeździe z Polski około roku przebywał w Izraelu po czym na stałe osiadł w Nowym Jorku w USA, gdzie przebywał aż do swojej śmierci.
Brat zafundowany Adamowi przez matkę - Stefan Michnik
Syn matki Michnika - Heleny Michnik i innego żyda Samuela Rosenbuscha został poczęty 16 lat wcześniej przed Adamem i dostał na imię Stefan. W czasie swojego życia wsławił sie nieformalnym tytułem postsowieckiego kata Narodu Polskiego .
Kim jest Stefan Michnik, prócz tego, że przyrodnim, starszym o 16 lat bratem Adama?
Urodził się 28 września 1929 r. w Drohobyczu. Jego miastem, jak deklaruje, do dziś pozostał Lwów - tu do 1939 roku uczęszczał do szkoły powszechnej , której nie ukończył.
Ważniejszy od Lwowa był dla niego jednak komunizm, który wyssał z mlekiem matki. Ojciec Stefana Samuel Rosenbusch był - komunistą i został stracony w stalinowskich czystkach lat 30. Brak jest jakichkolwiek informacji o tym jak żył i dlaczego został stracony ojciec Kata Narodu Polskiego a syn narodu żydowskiego Samuel Rosenbusch
Stefan Michnik zapragnął służyć komunistycznej ojczyźnie. Karierę rozpoczął w Związku Walki Młodych, potem był to Związek Młodzieży Polskiej, PPR i w końcu upragniona PZPR.
W marcu 1950 został, tajnym informatorem służby bezpieczeństwa o pseudonimie "Kazimierczak".
Następnie został rezydentem Informacji Wojskowej w Jeleniej Górze.
27 marca 1951 po ukończeniu Oficerskiej Szkoły Prawniczej został asesorem w Wojskowym Sądzie Rejonowym w Warszawie w stopniu podporucznika w wieku 22 lat. Jednocześnie został rezydentem Wydziału Informacji Garnizonu Warszawskiego.
W 1952 przekwalifikowano go z rezydenta na tajnego informatora. 10 czerwca 1953 podjęto decyzję o zaprzestaniu współpracy z "Kazimierczakiem". Bezpośrednim powodem była jego przynależność do PZPR.
Stefan Michnik był sędzią w latach 1950-tych w okresie stalinowskim i jest oskarżony o bezpodstawne wydawanie wyroków śmierci dla Polskich Żołnierzy Ruchu Oporu ,które zostały przez niego zasądzane i wykonane.
Nigdy nie ukończył studiów prawniczych. Próbował uzupełnić swą wiedzę, studiując na Wydziale Prawa Uniwersytetu Warszawskiego. Jednak po czterech latach nauki w 1955 zaliczył tylko I stopień studiów prawniczych.
W kwietniu 1952 został porucznikiem i zaczął przewodniczyć składom sędziowskim sądzącym schwytanych członków żołnierzy podziemia niepodległościowego i członków dawnej partyzantki antyhitlerowskiej
Partia umożliwiła mu karierę zawodową która szybko przekształciła "elektryka" w zbrodniarza .
W 1956 roku w wieku 27 lat awansował do stopnia kapitana, aby rok później dobrowolnie odejść z wojska. Przez kilka miesięcy w latach 1957-1958 był adwokatem w Warszawie. Następnie w latach 1958-1968 redaktorem w Wydawnictwie Ministerstwa Obrony Narodowej. Przez kilka miesięcy na przełomie lat 1968-1969 był likwidatorem szkód stołecznego PZU.
Stefan Michnik wydał wyroki w następujących procesach:
Był również sędzią w tzw. "sprawach odpryskowych" od procesu generałów (sprawy Tatara).
W 1969 po wydarzeniach marcowych 1968 wyjechał do Szwecji (odmówiono mu wizy USA), gdzie mieszka do dziś jako emerytowany bibliotekarz w miasteczku Storvreta, około 10 kilometrów od Uppsali.
W latach 70 współpracował z Radiem Wolna Europa i publikował w paryskiej "Kulturze" pod pseudonimem Karol Szwedowicz.Od sierpnia 2007 Instytut Pamięci Narodowej rozważał wniosek o jego ekstradycję. W dniu 25 lutego 2010 Wojskowy Sąd Garnizonowy w Warszawie na wniosek pionu śledczego IPN wydał nakaz aresztowania, na podstawie którego w październiku wydany został Europejski Nakaz Aresztowania.
18 listopada 2010 Sąd w Uppsali odmówił wydania Stefana Michnika do Polski tłumacząc, że czyny które mają mu być zarzucone w Polsce, a umieszczone w Europejskim Nakazie Aresztowania, w świetle prawa obowiązującego w Szwecji, uległy przedawnieniu.
Stefan Michnik jest przyrodnim bratem Adama Michnika.
Tak więc kat Polskich Bohaterów Narodowych był przyrodnim bratem wspólczesnego "kata" państwowości polskiej i polskiego narodu Adama Michnika...
Wszyscy trzej bracia: Jerzy, Stefan i Adam byli dla siebie braćmi przyrodnimi . Nie jest to codzienny fakt, że w jednym związku partnerskim potomstwo "rodziców" nie jest naturalnym rodzeństwem...i nigdy nie był to powód do dumy kobiety...
"Szwagier" ojca Adama i jednocześnie Ojciec Stefana - Samuel Rosenbusch
Samuel Rosenbush to żydowski adwokat i działacz komunistyczny noszący pseudonimy, Emil", "Miłek" na którymwykonano wyrok śmierci około 1937 roku w Związku Radzieckim w czasie Wielkiej Czystki Stalinowskiej..
Po przeszukaniu całego niemal intrenetu nie natknęliśmy się na żadne informacje dotyczace Samuela Rosenbuscha co jest dość irytujace ponieważ większość informacji o życiu i osiągnięciach życiowych członków rodziny nadredaktora Adama Michnika nie została zamieszczona bądź została usunięta z przestrzeni publicznej. Nie można znaleźć nawet fotografii
Brak jakichkolwiek informacji o życiu i dorobku Samuela Rosenbuscha.Brak także fotografii
Agonia „Wyborczej” będzie długotrwała
10 Maja, 2014 - 06:35
Gazeta Adama Michnika od początku była narzędziem walki politycznej. Przez lata była prawdziwą potęgą. Dzisiaj nowe pokolenie Polaków coraz mniej chce się karmić papką przygotowywaną przez „Gazetę” dla swych bezmyślnych konsumentów – mówi Leszek Żebrowski, badacz najnowszych dziejów Polski.
Ryszard Bugaj stwierdził kiedyś, że Adam Michnik bardzo zabiegał u Lecha Wałęsy o to, by kierować solidarnościowym dziennikiem, czyli „Gazetą Wyborczą”. Dlaczego właśnie on został naczelnym?
Myślę, że nie tylko zabiegi Michnika u Wałęsy o tym zdecydowały. Zdecydowanie więcej o tym okresie jeszcze nie wiemy, niż wiemy… Środowisko, skupione wokół takich postaci, jak Michnik, Jacek Kuroń, Bronisław Geremek, Karol Modzelewski – czyli osób, które odgrywały decydującą rolę wokół Wałęsy, czy w ogóle wokół władz „S”, bardzo dobrze wiedziało, jaka jest siła mediów i w ogóle medialnego zaplecza. Do dziś w polskiej polityce rządzą przecież ci, którzy mają tuby propagandowe w ręku i mogą w zdecydowany sposób wpływać na tzw. opinię publiczną.
Przełom lat 80-tych i 90-tych w istotny sposób decydował o naszej przyszłości na dziesiątki lat… W tejże gazecie lansowano postacie ze świata polityki, ale także szeroko pojętej kultury, rozdając wokół laurki i medialne „klapsy” co często wiązało się obijaniem kijami za nieprawomyślność.
Co było tą „nieprawomyślnością”?
Były to sprawy dekomunizacji, lustracji, deubekizacji, głębokich zmian w świadomości, zmian struktury państwa i jego aparatu. Czy coś z tego będzie, czy jednak nie. Co się da zrobić, a co można zablokować praktycznie na zawsze. W tamtym środowisku było wyraźnie widać podział ról – jedni szli do mediów – tak jak Michnik – inni do parlamentu – jak Geremek – jeszcze inni do rządu – jak Kuroń. To była sprawa także ich własnej przyszłości i roli, jaką będą odgrywać w Polsce. Dziś po latach widać, że w zasadzie to im się udało.
„Ojcowie założyciele” dziennika wspominają, że pracowali ciężko na swój sukces. Pierwsze kolegia miały odbywać się w piaskownicy. Czy rozwój „Gazety Wyborczej” to efekt ciężkiej pracy self-made menów, czy też, jako autorzy solidarnościowego dziennika, mieli oni jakiś handicap?
Kto chce, niech wierzy, że to wszystko jakoś samo przyszło… Nie kwestionuję, że wykonali ze swego punktu widzenia gigantyczną pracę. „Solidarność” miała przecież oblicze konserwatywne, religijne, antykomunistyczne. A tu proszę: powstaje „Gazeta”, która ma w nazwie dodatkowy człon „Wyborcza”, czyli nie tyle uczy, co poucza, jakie mają być wyniki naszych – nie tylko politycznych, jak się okazało – wyborów, gdzie są „nasi” – tych popieramy z wielką determinacją – a gdzie są „obcy”. Tym „obcym” bowiem należą się brzydkie epitety i „grzebanie w życiorysach”. To ostatnie powiedzenie ukuto na użytek post-stalinowskiej propagandy. „Grzebać” to oni zawsze chcieli, chcą i to robią. Nie są jednak zadowoleni, gdy ktoś „grzebie” w sprawie dotyczącej ich środowiska.
Pamiętam np. okres kampanii wyborczej w maju 1989 r., gdy w „Gazecie Wyborczej Solidarności” – bo taka przecież była wówczas pełna nazwa owego organu – przeczytałem, że my, czyli wyborcy ze strony „S”, mamy popierać z tzw. listy krajowej PZPR i jej sojuszników człowieka, który jest rzekomo „nasz”. To był sekretarz partii komunistycznej w moim zakładzie pracy, znany z twardogłowej, tępej ideologicznej postawy… Oczywiście został wybrany, mimo że nie był na czołowym miejscu. Czyli także wyborcy „S”, zgodnie z dyrektywą organu Michnika, zagłosowali na funkcjonariusza PZPR!
Założenie ogólnopolskiej gazety wymagało zwartego, ufającego sobie środowiska, zaplecza finansowego lub dostępu do nadzwyczaj taniego kredytu – to się owszem „znalazło” – oraz zaplecza techniczno-merytorycznego, czyli fachowców z różnych dziedzin, co też się szybko dało załatwić, włącznie ze sprowadzeniem posiłków zagranicznych. I tak ni to z tego ni z owego powstała gazeta, jako… efekt ciężkiej pracy self-made menów.
„Gazeta Wyborcza” szybko stała się narzędziem walki politycznej…
„Gazeta Wyborcza Solidarności” od początku była narzędziem walki politycznej nie tyle z prawdziwym przeciwnikiem, czyli komuną, co z własnym otoczeniem. Okazało się bowiem, że po tamtej stronie – w ocenie gazety – jest bardzo wielu „ludzi honoru”, choć tak ich wtedy jeszcze nie nazywano, obowiązywał przecież kamuflaż. Został więc wskazany inny wróg – antykomuniści, nie jacyś zwykli, ale „zoologiczni antykomuniści”, czyli odwołując się do współczesnego języka rządzących nami „elit” – w znacznym stopniu zresztą wyhodowanych i wylansowanych przecież przez tę gazetę – po prostu „bydło”. Twierdzono, że rozliczenia z komunistami są nie tylko niepotrzebne, ale wręcz szkodliwe, a życiorysy ubeków, działaczy partyjnych, sądowych morderców itp. to są „nasze trudne losy”…
Szczególny nacisk jednak położono w „Gazecie” na sprawę opisywania stosunków polsko-żydowskich w całkowicie nowym, innym niż je znaliśmy, świetle. Zaczęło się rzekome „rozdrapywanie ran”, pokazywanie nam własnej duszy w lustrzanym, gazetowym odbiciu. Zaczęto nas uczyć demokracji, do której już jakoby powoli… dojrzewaliśmy. Dosadnie wyłożył tę tezę Michnik, przy okazji paszkwilu na Powstańców Warszawskich w styczniu 1994 r., prezentując swe „wątpliwości moralne”, czy już to można robić: „Myślę wszelako, że zdolność do konfrontowania się z ciemnymi epizodami własnego dziedzictwa jest dla każdego narodu egzaminem z dojrzałości demokratycznej. Twierdzę, że Polacy dojrzeli do demokracji, co znaczy, że mają prawo do pełnej prawdy o własnej przeszłości”.
Środowisko „GW” kształtowało też pewne trendy, zachowania, wprost mody, które miały bardzo silne uwarunkowania ideologiczne. W jednym z dużych artykułów już na początku lat 90-tych znalazłem rozważania czołowego publicysty tej gazety, że słowa „naród”, „narodowy”, „narodowe” budzi negatywne skojarzenia, trzeba więc przestać się nimi posługiwać. To tak, jakbyśmy cofnęli się do epoki towarzyszy Jakuba Bermana, Jerzego Borejszy, Romana Werfla. Przykre jednak było to, że bardzo wielu ludziom, których na to wówczas uczulałem, te nazwiska już nic nie mówiły, a to były ideologiczne i propagandowe tuby stalinowskiej epoki.
Należy pamiętać o rodzinnych i politycznych rodowodach czołowych postaci „Gazety Wyborczej Solidarności”, dziś po prostu „Gazety Wyborczej”… Jak wiele osób wywodzi się wprost z „elity” funkcjonariuszy przedwojennej Komunistycznej Partii Polski i jej przybudówek: Komunistycznej Partii Zachodniej Ukrainy, Komunistycznej Partii Zachodniej Białorusi, Komunistycznego Związku Młodzieży i innych narzędzi Lenina i Stalina, służących budowie sowieckiej V kolumny na ziemiach polskich. Wyjątkowe skupienie potomków takich funkcjonariuszy w jednym miejscu w III RP, w dodatku w ośrodku ideologiczno-propagandowym, w tablecie mającym masowe oddziaływanie na opinię publiczną, jest szokujące. I wydało określone owoce.
Z uwagi jednak na „europejskie” podejście do spraw np. biograficznych i „ochronę danych osobowych”, coraz trudniejsze jest ustalanie, kto jest kim i skąd się tak naprawdę wywodzi. Pełnej prawdy o rządzącej o nas „klasie politycznej” – w tym pojęciu też widać klasowe podejście z minionej jakoby epoki – po prostu nie znamy.
Wielu dziennikarzy zaczynających swoje kariery w latach 90. wspomina, że od „Gazety Wyborczej” zaczynało się dzień, bo to ona kształtowała debatę publiczną. Skąd tak wielki wpływ tego medium?
Wpływ był tak wielki, bo była to praktycznie jedyna duża ogólnopolska gazeta, która miała bardzo ułatwiony start. Dla wielu czytelników przez następne lata była też symbolem „S”, pisywali tam bowiem także celebryci, politycy, artyści, słowem – śmietanka towarzyska. Scena medialna została tak ukształtowana, że byliśmy „my” – czyli szeroko pojęta strona solidarnościowa – oraz „oni” czyli komuna. Wybór był zatem niewielki.
Do tego wszelkie przeglądy prasy w TV i rozgłośniach radiowych zaczynały się od artykułów tam zamieszczanych. Cytowania, na ogół obszerne, które zastępowały krytyczną analizę…. To wszystko kształtowało taką atmosferę, że kto w danym dniu nie czytał „Michnika” (tak potocznie zaczęto nazywać jego gazetę), był po prostu niedoinformowany. A tak naprawdę można było znaleźć dużo wartościowych informacji, analiz, poglądów w mediach niszowych, ale trudno dostępnych. Żyjemy jednak w czasach chodzenia na skróty, w tym „na łatwiznę”. Skoro „Michnik” powiedział coś lub napisał, sprawa stawała się zamknięta, była już poza dyskusją.
„Gazeta Wyborcza” wprowadziła do polskiej debaty publicznej kilka kultowych określeń sekujących ludzi o przeciwnych jej poglądach, jak na przykład „oszołom”. Kim w ogóle był oszołom?
Tak, to był oręż nowoczesnej walki ideologicznej, zawłaszczanie i wymyślanie pojęć. Nie tylko „oszołom”, który był synonimem człowieka nieodpowiedzialnego, nieprzystosowanego do normalnego życia…
… a na przykład co jeszcze?
Także „ciemnogród” – jako obelga wobec ludzi innej formacji, ukształtowanych na podstawie tradycji i wartości, zdecydowanie temu środowisku obcych, czy wręcz wrogich. Każdy, kto miał zdecydowanie inne zdanie, potrafił je uzasadnić, bronił tradycji, oklejany był odpowiednim epitetem.
W pewnym sensie „Gazeta” zawłaszczyła także „europejskość”, usiłując sobie wyrobić monopol na to określenie. Europejczykiem był ten, kogo lansowała, a nie był nim ten, kogo zwalczała. Tak samo było nie tylko w sferze personalnej, ale także poglądów, idei. Bez propagandowego stempla „Gazety” trudno było zmieścić się w „europejskości”. Było się z niej wykluczonym.
W 1995 roku ukazała się – niedawno wznowiona – Pana książka „Paszkwil Wyborczej. Michnik i Cichy o powstaniu warszawskim”. Mocny tytuł, mocny odpór dany konkretnym osobom. Co się Panu nie podobało w tym, jak czołowe pióra „GW” pisały o historii?
Tak, ta książka była odpowiedzią na skandaliczną publicystykę „Gazety”, okraszoną pseudonaukowym sosem, w postaci przytaczania rzekomych źródeł historycznych, sygnatur dokumentów itp. Teraz kojarzy mi się dodatkowo z analogiczną publicystyką niejakiego Jana Tomasza Grossa – człowieka, który przecież wyrósł z tej samej formacji politycznej i ideologicznej. On swego czasu podniósł swe dziełka na wyższy poziom twierdząc, że są zaopatrzone w przypisy, a zatem są… naukowe.
Manipulacje, związane z gazetową publicystyką na temat Powstania Warszawskiego były obrzydliwe nie dlatego, że jej publicyści mieli inne zdanie, inaczej widzieli etos i heroizm Powstańców. Polegały one na tym, że aby uzasadnić swe skandaliczne tezy – w stylu: „AK i NSZ wytłukły mnóstwo niedobitków z getta” – posunęli się do fałszowania cytatów nie tylko z niepublikowanych dokumentów – co jest zabiegiem, wydawałoby się, prostym, bo przecież praktycznie żaden czytelnik nie pójdzie do archiwów i nie zacznie sprawdzać gazetowych cytatów z oryginałami – ale także do fałszowania cytatów z książek i wydawnictw masowych, powszechnie dostępnych! Zapewne już wówczas liczyli na naszą „dojrzałość demokratyczną”. Czyli, mówiąc wprost, że nikt już nie śmie kwestionować owych „autorytetów moralnych”, bo skoro sam Adam Michnik firmuje takie działania, to jego dezawuowanie byłoby kwestionowaniem samej… demokracji?
Na szczęście, od tego czasu fundamenty gazety zaczęły pośpiesznie się kruszyć. Czytelnicy – po kilkumiesięcznej, ale nagle przerwanej „dyskusji” o naszych „ciemnych plamach” – stawali się coraz bardziej krytyczni. Do tego doszły postawy polityczne. Przyjaźń z gen. Wojciechem Jaruzelskim i Czesławem Kiszczakiem, kategoryczne żądania nie rozliczania sprawców stanu wojennego, sympatia okazywana dla niektórych – czyli w gruncie rzeczy swoich – stalinistów, komunistyczne de facto spojrzenie na lata, zwane eufemistycznie „okresem walki o ustanowienie i utrwalenie władzy ludowej”. Chodzi przecież o podbój Polski i jej zniewolenie na prawie pół wieku! Polska poniosła wówczas ogromne ofiary, dziesiątki tysięcy ludzi straciło życie, setki tysięcy poddano bezpośrednim represjom w komunistycznych więzieniach, miliony Polaków były prześladowane.
A co my tu mamy? Światłocienie, niuansowanie, próby „rozumienia drugiej strony”… Michnik przecież twierdził wręcz, że tak naprawdę nie było wyboru, trzeba było iść z komuną, bo ich projekt kultury miał być „autentyczny”, w innym razie zostałby jedynie pałkarski zamordyzm.
No i jedna z ostatnich płaszczyzn walki ideologicznej i politycznej: to sprawa „Żołnierzy Wyklętych”. Zajmując postawę co najmniej dwuznaczną, „Gazeta” bezpowrotnie straciła wpływ na najmłodszych, którzy dopiero wchodzą w dorosłe życie i będą w nieodległej przyszłości mieć zdecydowany wpływ na oblicze Polski. Oni teraz szukają fundamentów ideowych, chcą świata wartości, tradycji. W „Gazecie” tego nie znajdują, więc odwracają się od niej. Rozważania z łam „GW” o rzekomych „moralnych dylematach” stalinowców i zdrajców z KPP nie pociągają. I słusznie.
Czy „Gazeta Wyborcza” zbudowała jakąś narrację o najnowszej historii Polski?
Tak, gazeta nie tylko zbudowała, ale nadal buduje taką narrację. Obecnie jeszcze próbuje ją budować, ale jej możliwości są znacznie mniejsze niż na początku.
Co to za narracja?
To jest na przykład etos marca 1968. Na łamach „GW” pisze się o tym bez światłocieni, jest mowa wyłącznie o heroizmie komandosów. Dalej: porównywanie emigracji części środowisk żydowskich –dodajmy w bardzo znacznym stopniu mocno zaangażowanych wcześniej, a niekiedy do końca w aparacie komunistycznej władzy w tym w bezpiece, Informacji Wojskowej, sądownictwie i prokuraturze – do naszych strat z okresu wojny! Adam Michnik potrafił na łamach swego organu ocenić ówczesne wydarzenia, jako… „drugi Katyń”! A przecież drugi Katyń, jeśli chodzi o skalę strat polskich elit, mieliśmy właśnie w okresie podboju Polski po 1944 roku. Wielu późniejszych emigrantów miało na sumieniu krwawe rozprawianie się z tymi, którzy ocaleli z wojny i okupacji 1939-1945.
Jest jeszcze jedna sprawa – jakoś nie mogę doszukać się w owej gazecie, firmowanej przez Michnika, opisów i oceny brutalnych pacyfikacji społeczeństwa z okresu nieco wcześniejszego, czyli obchodów Millenium Polski w 1966 roku. A to miało miejsce niespełna dwa lata wcześniej! Zapadło wówczas bardzo dużo wyroków więzienia, często długotrwałych, dziesiątki tysięcy ludzi, uczestników manifestacji religijnych – co niewątpliwie było też walką o prawa człowieka, o wolność wyznania i myśli – było represjonowanych. Skala tych wydarzeń jest przecież nieporównywalna… Ale widocznie walka Polaków o wolność w 1966 roku nie jest godna takiej uwagi, jak walka frakcji partyjnych, która faktycznie później uzewnętrzniła się, wyszła poza aparat partyjny i stała się powodem manifestacji studenckich.
Tymczasem represje pomillenijne powoli znikają ze świadomości społecznej, niezwykle skutecznie tłumione w mediach III RP. Bo nie były „nasze”?
Inną, podstawową częścią narracji gazetowej są stosunki polsko-żydowskie. W tej sprawie, jak już wspomniałem, „GW” gotowa jest posunąć się nawet do fałszerstw. Jedyna bodajże sprawa, jaką „cyngle” tego organu mieli wyjaśnić, była sprawa pacyfikacji miasteczka Naliboki w maju 1943 r. przez bandy sowiecko-żydowskie. Przystąpiono do tego z fanfarami, nadano temu medialną oprawę i ukazała się… książka. Tyle, że częściowo oparta na splagiatowanych tekstach, ponadto zawierała tyle nieprawdy i płaskiej, łopatologicznej propagandy, że postanowiono nakład wycofać z rynku. Redakcja wydała oświadczenie, że ukaże się wydanie drugie, „poprawione i uzupełnione”. Czekamy do dziś, mimo że minęły lata, efektów owych „poprawek” nadal nie widać…
Ważne są także wątki polsko-ukraińskie. Warto sięgnąć do starych egzemplarzy gazety, z lat 90-tych i przypomnieć sobie, co i jak pisano n. o rzezi wołyńskiej. I kto pisał. Pojawiła się cała masa ukraińskich „uczonych” i publicystów, którzy – jako równoprawni reprezentanci drugiej strony – usiłowali w organie Michnika przekonywać, że tak naprawdę obie strony były winne, ofiary były tu i tam, więc obraz jest zagmatwany. I jest gmatwany do dziś…
Czy dzisiejsza „Gazeta Wyborcza” różni się od tej – powiedzmy – sprzed 15 lat?
Kilkanaście lat temu „Gazeta Wyborcza” była prawdziwą potęgą, rozbudowywaną także w pokrewnych dziedzinach. To było imperium, nie tylko medialne. Dziś nakład jest kilkakrotnie mniejszy, akcje Agory S.A. wyceniane są na poziomie dwudziestokrotnie niższym niż w okresie świetności. Co jakiś czas ujawniane są dane, ile kosztują ogłoszenia rządowe i samorządowe, zamieszczane właśnie tam. To dziesiątki milionów złotych rocznie! Z takim poparciem, agonia będzie długotrwała i dla tego środowiska – całkiem przyjemna…
Jednak już nikt i nic nie odbuduje pozycji „Gazety”. Ma ona coraz mniejszy wpływ na świadomość społeczeństwa. Szczególnie nowe pokolenie Polaków coraz mniej chce się karmić papką przygotowywaną przez Gazetę dla swych bezmyślnych konsumentów.
Rozmawiał: Krzysztof Gędłek