historia II
Na cytowanej stronie Wikipedii można znaleźć wyliczenie, że w Kampanii Wrześniowej w wojsku Polskim walczyło ok. 120.000 Żydów.
Nie wiem czy się twórcy tej strony internetowej trochę nie zagalopowali.
Wszystkich powołanych pod broń było w 1939 roku ok. 950.000. żołnierzy. Żołnierz w pełni wyszkolony – to rocznik 1916 lub starszy. Cały wyż demograficzny, o którym pisałem na początku był w ogóle za młody do służby wojskowej.
W tym miejscu posłużę się dwoma tekstami.
Pierwszy – to krótka uwaga Apoloniusza Zawilskiego autora takich dzieł jak „Polskie Fronty”, czy „Bitwy Polskiego Września”, w 1939 r. – dowódcy baterii haubic.
– Wiesz – mówił mi kiedyś – u siebie w baterii celowniczymi porobiłem Żydów. Oni umieli szybko liczyć. Nie tracili tej umiejętności nawet pod silnym ogniem niemieckim. Dla artylerzysty taką cezurą emocjonalną w boju to jest dopiero zobaczenie twarzy przeciwnika. Piechur jest do tego przyzwyczajony – artylerzysta – nie.
Drugi tekst to relacja p. Stanisława Witkowskiego, która została mi udostępniona przez jego syna, a mojego przyjaciela Ryszarda. Tekst ten już raz wisiał w moim blogu, ale zniknął w nieznanych mi okolicznościach.
Rysio udostępnił mi go po raz drugi.
Sam wprawdzie napisałem całą książkę o bitwie pod Mokrą w dn 1 września, ale pierwszy dzień walk zupełnie nie oddaje dramatu całej kampanii, W tym zresztą nikt nie zastąpi uczestnika zdarzeń.
Stanisław Witkowski
T A K B Y Ł O
Wraz z rodziną prowadziłem gospodarstwo rolne w Karsznicach Dużych koło Łowicza. W marcu 1939 r. zostałem powołany do odbycia zasadniczej służby wojskowej. Służbę odbywałem w jednostce wojskowej w Łowiczu, w 10 Pułku Piechoty 9 kompanii 3 batalionu.
Dowódcą Kompanii był por. Domański, dowódcą Batalionu był mjr. Roszkowski, a dowódcą Pułku płk. Krudowski.
Zakwaterowali nas w koszarach naprzeciw szpitala Rzeplickiego. Warunki były ciężkie, ponieważ po ogłoszeniu pierwszej mobilizacji z koszar wyszło regularne wojsko i zabrali wszystko z koszar. Bo zanim przewieziono ich nad granicę nocowali po wsiach w stodołach. W koszarach pozostał duży nieład, wszystko było porozrzucane trzeba było montować łóżka ustawiać szafy. Było chłodno a nie było opału.
W tym miejscu byliśmy do czerwca, ćwiczyliśmy musztrę i strzelanie. Byłem bardzo dobrym strzelcem, otrzymałem nawet odznakę za dobre strzelanie. Było to wynikiem mojego członkostwa w Kole Młodzieży Wiejskiej „Wici”, gdzie te rzeczy ćwiczyliśmy. Za tę odznakę otrzymałem nawet przepustkę do domu, do którego miałem zaledwie12 km. Gdy tylko nadarzała się sposobność wychodziłem przez dziurę w płocie i szedł do domu, aby pomóc w gospodarstwie np. wyrzucić obornik z obory.
Pewnego dnia, gdy wracałem wieczorem do koszar dziurę w płocie zastałem zabitą sztachetami, schowałem się w pobliskie krzaki i myślałem, co tu zrobić, naraz patrzę a tu idzie oficer i kieruje się do tej dziury, popatrzył na sztachety, kopnął nogą dwa razy w nie i wszedł do jednostki. Niewiele myśląc odczekałem chwilę i wszedłem za nim.
W mojej drużynie było dwóch Żydów i dwóch Ukraińców. Gdy mówiłem, że chętnie urwałbym się do domu, aby wywieść obornik na pole, to Ukraińcy się dziwili, po co obornik na pole. U nich obornik się suszy i pali się nim w piecach, gdyby wywozili obornik pod zboża to te by wyległy. Nie rozumieli, że tu ziemie nie były tak dobre jak te na Ukrainie. Zawsze zazdrościłem im, że mają tak urodzajną ziemię.
Żydzi natomiast chyba przewidywali, co ich może spotkać. Nieraz mówili: „jeżeli będzie wojna i Niemcy ją wygrają to z nami koniec”.
.
Od czerwca chodziliśmy na poligon w Dzierzgowie, ćwiczyliśmy strzelanie, szczególnie z nowych karabinów. „ Mówią, że to karabiny z Francji”, naboje do nich były inne, trochę grubsze i dłuższe chyba przeciw pancerne, mogły przebić dosyć grubą blachę.
Jednego razu dotarliśmy na poligon około jedenastej a po ćwiczeniach wróciliśmy po ósmej wieczorem, szybko zjedliśmy kolacje, bo wyznaczyli nas na nocną wartę pod magazyny MOP.
Magazyny MOP były w byłym klasztorze Dominikanów przy ulicy Podrzecznej. Gdy tam poszliśmy, zastaliśmy duży ruch. Magazyny otwarte a z piętra po deskach spuszczają karabiny maszynowe, skrzynie z amunicją i mundury. Nas od razu umundurowali w te nowe mundury.
Jednego dnia ledwo wypiliśmy kawę a już każą nam się zbierać i maszerować na łąki dzierzgowskie.
Gdy tam dotarliśmy, patrzymy, a na łące stoi cały 10 Pułk z Łowicza. W oddali widać ustawiony ołtarz polowy i mówią, że będzie msza, a patrząc na oficerów, ich poważne miny wiedzieliśmy, że będzie się działo coś ważnego.
Pułkownik przed mszą wygłosił mowę, mówił, że jedziemy na granicę, a tam albo będzie wojna albo spokój. Ukraińcy, którzy byli w naszym plutonie płakali, a taki Kuś, który tam był powiedział, że on mógł być w Ameryce, że mógł wyjechać, ale nie wyjechał - a potem zginął.
Po przemówieniu była msza, po której pobraliśmy cały ekwipunek oraz racje żywnościowe. Zapakowali nas do pociągu i pojechaliśmy w kierunku Bydgoszczy. Niektórzy płakali, inni pisali listy, a mnie było wszystko jedno tu i tak nie było mi dobrze siedzieć, bo jakoś za blisko domu.
Rozlokowano nas w Smogólcu nad rzeczką Kcynianką, nasz pluton zajął pozycje w pobliżu mostu. Przed nami była rzeka a za nami jakieś dwieście metrów wieś Smogólec. Za rzeką w odległości około czterech do pięciu kilometrów była wieś Lipa a do granicy niemieckiej było około czternaście kilometrów.
Pułki ze Skierniewic, Łowicza i Kutna były włączone do Armii „Pomorze” i rozlokowane od Kcynii do rzeki Noteci. W Kcyni był ulokowany pułk artylerii ze Skierniewic było tam całkiem dużo tej artylerii.
Cały czas kopaliśmy okopy, rowy strzeleckie i umacnialiśmy drutami i zasiekami. Traktowaliśmy to, jako ćwiczenia, bo tak naprawdę to nie wierzyliśmy, że wojna wybuchnie. W wolnych chwilach chodziliśmy do wsi. Ze zdziwieniem patrzyłem na organizacje wsi. Chleb był rozwożony wozem po wsi i nikt nie wypiekał we własnym zakresie. Po raz pierwszy zobaczyłem weki, w których były przechowywane pasztety i mięso. W zagrodach widziałem maszyny, które w okolicach Łowicza oglądałem tylko w majątku Boskich w Czerniewie. Podziwiałem porządek, ład i czystość na podwórkach.
Wieś była zamieszkana głównie przez ludność niemiecką. Do stacjonujących żołnierzy Polacy odnosili się dobrze a Niemcy wrogo. Gdy wychodziliśmy na patrol, za most do Lipy, widzieliśmy jak młode niemczaki zbierają się w grupy i o czymś żywo rozmawiają, gdy przechodziliśmy obok nich, odwracali się do nas tyłem. Wieczorami musieliśmy się mocno ubezpieczać.
Raz polscy chłopcy powiedzieli nam, że w jednym domu będzie „muzyka” i prosili żebyśmy przyszli. Wieczorem uzyskaliśmy zgodę na wyjście w grupie około 10 osób. Potańczyliśmy, ale tylko z dziewczynami polskimi. Jeden z kolegów próbował prosić niemiecką dziewczynę do tańca, ale ta bez słowa odwróciła się do niego tyłem. Po ubiorze można było poznać, która dziewczyna jest Polką a która Niemką. Koledze z drużyny wpadła w „oko” polska dziewczyna z wzajemnością. Tańczyli ze sobą cały czas. Następnego dnia przed wieczorem kolega poprosił nas abyśmy poszli z nim na spotkanie z tą dziewczyną do jej domu. Dziewczyna była bardzo uradowana, że przyszliśmy, bo u niej w domu siedział niemiecki chłopak, z towarzystwa którego, nie była zadowolona. Ponieważ odwracał się do nas tyłem poprosiliśmy go, aby wyszedł. Odpowiedział nam bardzo niegrzecznie ciągle stojąc do nas tyłem, kolega nie myśląc dłużej pomógł mu wyjść za próg. Gdy wracaliśmy obok stawu, który był obrośnięty krzakami, z tyłu ktoś strzelił do niego z dubeltówki śrutem w tyłek. Ogłoszono alarm w okopach, sprawcy nie znaleźli a kolegę odwieźli do szpitala. Nam zabroniono wychodzić z okopów.
Wtedy jeszcze nie do końca rozumieliśmy znaczenie słowa „ROZKAZ”.
Pewnego dnia do okopów przyszedł Polski chłop ze Smogólca i mówi porucznikowi, że jego sąsiad Niemiec na strychu ma karabin maszynowy. Porucznik poszedł wraz z patrolem, przeszukali wskazane gospodarstwo, ale karabinu nie znaleźli.
Na dwa dni przed wojną ponownie przyszedł ten Polak i mówi do porucznika: „Panie, tam na strychu jest drugi strych z podwójną ścianą, jak mu nie zabierzecie tego karabinu to on was wybije”.
Do wsi poszedł duży patrol z oficerem, weszliśmy na podwórze wskazanego gospodarstwa. Było to duże gospodarstwo urządzone z niemiecką dokładnością oddalone od tyłów naszych okopów o ok.200 metrów. Porucznik pyta Niemca ”masz karabin” a on, że nie ma. Chłopaki rozeszli się po gospodarstwie a kilku poszło na wskazany strych, naraz jeden krzyczy, że tu jest karabin maszynowy. Niemiec rzucił się do ucieczki, wpadł do chlewni, my za nim, on dopadł do snopka zboża a za snopkiem był karabin, chwycił ten karabin, ale w tej samej chwili porucznik strzelił mu w głowę z pistoletu. Weszliśmy na strych, karabin maszynowy był wycelowany dokładnie w nasze okopy. Strach pomyśleć, co by było, bo amunicji przy karabinie było całkiem dużo.
Ponieważ w gospodarstwie nie było innych ludzi, dwie świnie i dwie jałówki pognaliśmy do kuchni do okopów, bo racje żywnościowe mieliśmy głodowe.
Pewnego wieczoru siedzieliśmy w okopach wesoło gwarząc i opowiadając różne historyjki patrzymy a od sztabu idzie a właściwie biegnie oficer, wszedł do okopu i mówi „Ribentrop i Mołotow podpisali pakt o nie agresji – chłopcy dla nas to znaczy WOJNA”.
Następnego dnia wydano nam pełen zapas amunicji, nie wolno nam było oddalać się od okopów, mieliśmy zakaz chodzenia do wsi. Po zmroku obserwowaliśmy jak saperzy minują most, spojrzeliśmy po sobie i wtedy coś do nas dotarło.
Do rana nikt z nikim nie zmienił słowa. Na porannym apelu panowała cisza a potem nikt nie robił zbędnych rzecz, podczas czyszczenia broni każdy robił to wyjątkowo dokładnie. Niektórzy pisali listy do rodziny. Wieczorem wydano mam żelazne racje żywnościowe sprawdzili czy wszyscy mają „nieśmiertelniki”.
Do okopów przyszedł dowódca kompanii mjr.Król. Powiedział, że wojna rozpocznie się lada chwila, po drugiej stronie Niemcy przygotowali duże siły, nie mamy odwrotu tu nasz grób nasza mogiła, kto się cofnie bez rozkazu dostanie kule w łeb. Tej nocy nie wolno nam było się rozbierać przykryliśmy się płaszczami i próbowaliśmy zasnąć.
O godzinie drugiej w nocy obudził nas straszny harmider, jęki ludzkie oraz pojedyncze strzały we wsi za rzeką, widać było łuny pożarów, paliło się kilka gospodarstw, byliśmy pewni, że palą się polskie gospodarstwa.
Ogłoszono alarm w okopach, była lekka mgła i nie widzieliśmy, co dzieje się we wsi, naraz na moście widzimy wozy i ludzi, którzy uciekają w wielkim popłochu, większość z nich jest poraniona i zbroczona krwią, na niektórych wozach siedzą zakonnice i księża.
Przez most uciekali Polacy.
Były to porachunki sąsiedzkie na tle narodowościowym. Przepuściliśmy ich i nie mogliśmy im pomóc, nie było rozkazu. Kapral powiedział to niechybny znak, że nadchodzą Niemcy, kazał skoczyć po kawę, bo nie wiadomo, co może być.
Patrzymy, a dowódca naszego plutonu, Kocar, pędzi od strony dowództwa batalionu od Majora i krzyczy: ” Chłopcy, wojna „! „ Niemcy ruszyli na granicę są pod Kcynią zaraz będą tutaj”.
Po ucieczce grupy ludzi przez most i słowach dowódcy, nastała taka cisza, że nikt nie śmiał się poruszyć. Gdy rozwidniło się na dobre usłyszeliśmy warkot motoru. Do okopów przyszedł pułkownik Cyklingowski i mówi: „Chłopcy, chłopcy, nie wychylać się, bo mogą kogoś zabić”.
Od wsi w kierunku mostu jechał niemiecki czołg. Dojechał do mostu wysiadło, z niego dwóch żołnierzy w mundurach wojskowych w hełmach na głowie, te hełmy były jakieś inne, byliśmy pewni, że to Niemcy. Popatrzyli na most, pochodzili po nim potupali nogami, wsiedli z powrotem i ruszyli w naszą stronę.
Przed mostem była polanka z małym laskiem i kilkoma dużymi drzewami oraz krzakami. Te drzewa i krzaki bardzo ładnie nas zasłaniały, ziemia wokoło była torfowa z dosyć dużymi dołami. Każdy z nas czeka, kiedy go sprzątną. „Za co nie strzelają”, wszyscy się pytają. Spokojny głos odpowiedział: ”Nie było rozkazu”.
W momencie jak czołg dojechał do połowy mostu, most i czołg wyleciał w powietrze.
Od stron Lipy nadjeżdżały samochody wojskowe, z których wyskakiwali żołnierze i rozkładali karabiny maszynowe, mieli ich bardzo dużo. Jak zaczęli ciąć z tych karabinów to z tego lasku, co był przed nami to tylko wióry się sypały. Gdy podeszli bliżej dostaliśmy rozkaz i zaczęliśmy strzelać.
Niemcy kryli się za samochodami i posuwali się do przodu, gdy podeszli bliżej, coraz częściej któryś spadał z samochodu albo zastawał za samochodem. Gdy podchodzili coraz bliżej, coraz więcej ich zostawało za samochodami, gdy doszli do jakiegoś rowu samochody się zatrzymały, a żołnierze pochowali się w rowie i dopiero wtedy zaczęli zasypywać nas ogniem z karabinów maszynowych.
Taka strzelanina trwała kilka godzin.
W tym czasie Niemcy podciągnęli artylerię, albo jakieś ciężkie granatniki. Jak zaczęli prać to
za wsią jak gdyby piekło się otworzyło, zobaczyliśmy ogień i usłyszeliśmy huki a za nami ziemia się podnosiła od wybuchów pocisków. Nasze okopy były przesypywane ziemią, kapral powiedział, „ ale się cholery dobrze wstrzelali”.
Po długim ostrzale artyleryjskim Niemcy poszli do ataku. Wtedy nasza artyleria zaczęła strzelać do atakujących, gdy podchodzili blisko rzeki my dostaliśmy rozkaz do strzelania.
Po pewnym czasie rzucili granaty dymne, „chyba będą się wycofywać”, ktoś krzyknął. Pierwszy atak został odparty.
Po godzinie, artyleria znowu zaczęła prać i Niemcy poderwali się do ataku. Nasza artyleria też mocno waliła a my celowaliśmy już bardzo spokojnie. Gdy znowu rzucili granaty dymne wiedzieliśmy, że się wycofują. Chyba zobaczyli, że nie przejdą – pewno obliczyli straty i gdzieś się wycofali. Ostrzeliwała nas tylko artyleria, ale rzadko.
W nocy przyszedł oficer i powiedział, że nasza kompania została wyznaczona do osłony wycofujących się wojsk.
Niemcy przerwali front i aby uniknąć okrążenia musimy się wycofać.
Pułk odskakuje w nocy i cały dzień się wycofuje, my musimy go osłaniać do wieczora, wieczorem wycofujemy się i przez noc musimy dołączyć do pułku.
Nasza kompania rozsunęła się wzdłuż całych okopów. Niemcy zaatakowali tylko raz, ale słabo i udało nam się ich powstrzymać. Pewnie myśleli, że się nie wycofaliśmy.
W dzień po wycofaniu się większości naszych wojsk, wysłali nas na patrol nad rzekę. Ze mną był żyd z innej drużyny. Idziemy pochyleni cały czas się rozglądaliśmy, w ręku ściskałem RKM. Naraz żyd krzyczy: „ Witkowski patrz – tam Niemcy idą”, i w nogi. Ja patrzę w tym kierunku, oczy wytrzeszczam, nie widzę nic. Myślę sobie: Jak zobaczę Niemców, to będę strzelał, to nie popuszczę! Będzie, co ma być, mam w ręku RKM”. Rozglądam się, nikogo nie ma, żydka też. UCIEKŁ.
A przecież nie wolno z posterunku uciec. Przecież to jest wojna. Bez rozkazu nic nie można zrobić, a za to, co on zrobił to powinna być kula w łeb. Wróciłem do okopów sam. Powiedziałem porucznikowi, co się stało a On tylko pokiwał głową i nic nie odpowiedział.
O godzinie dziesiątej wieczorem przyjeżdża do okopów Wujec i mówi: ”Szybko się wycofujemy”.
MY SIĘ WYCOFUJEMY.
. Wyznaczono nam ilość amunicji i broni, jaką każdy ma zabrać ze sobą. Dowódcy powiedzieli, że mamy dwie doby opóźnienia, a musimy dołączyć do pułku, mogą nas bombardować.
Mój Boże bombardować przez dwa dni.
Rozpoczął się morderczy bieg z pełnym uzbrojeniem. Największy problem mieli ci, który pociły się nogi lub mieli źle okręcone onuce w butach. Widziałem łzy w oczach kolegów, którzy mieli ten problem, bo nie było czasu, aby się zatrzymać, aby poprawić onuce. Gdy nad ranem na chwile zatrzymaliśmy się zdjąłem pas, zobaczyłem, że pod pasem miałem pianę.
Przez całą noc przelecieliśmy ponad pięćdziesiąt kilometrów. Inni to i karabiny popuszczali – ja tam karabinu nie puściłem, myślę sobie, „co upuszczę, to upuszczę, ale karabinu to nie, jeszcze dam radę”. Po bardzo krótkim postoju biegliśmy dalej.
Prowadził nas porucznik Król.
Wychodziliśmy z jakiegoś lasku a przed nami taka elegancka łączka, może ze dwa hektary pięknej łąki, z jednej strony tej łączki były drzewa, które ładnie nas zasłaniały.
W pewnej chwili dostaliśmy komendę „rozproszyć się i padnij”. Usłyszeliśmy warkot samolotu, to był niemiecki samolot, poczym zobaczyliśmy na niebie dwie czasze spadochronu.
Gdy spadochrony zbliżały się do ziemi, dostaliśmy rozkaz okrążyć je. Po wylądowaniu zobaczyliśmy dwie młode dziewczyny ubrane tak jak nasze dziewczyny, które wyszły na pole na głowach miały zapaski.
Zaprowadziliśmy je do oficera, który zaczął je wypytywać, co tu robią, okazało się, że nie umieją ani słowa po polsku. Oficer zaczął je pytać po niemiecku, nie odpowiedziały żadnym słowem.
Wtedy wydał rozkaz „rozstrzelać”.
Spojrzał po nas, ale wszyscy spuściliśmy wzrok. Jak wspomniałem w naszym plutonie było kilku Żydów i dwóch od razu zgłosiło się na ochotnika.
Po chwili biegliśmy dalej.
W naszym plutonie był Niemiec Szwajder. Mieliśmy przeskoczyć przez wysoki płot i przeprawić się przez rzekę, bo był zerwany most. Cały czas byliśmy bombardowani i ostrzeliwani. Gdy staliśmy przy tym płocie, Szwajder mówi do mnie: ”Witkowski, daj RKM”.
Myślę sobie: „ Mój RKM numer dwieście jeden - Niemcowi”.
Do dziś pamiętam jego numer, niosłem GO cały czas.
Położyłem rękę na spuście, odbezpieczyłem i wycelowałem w Niemca. Tak pewnie się poczułem.
W tej chwili padła komenda: „ Rzędem się ustawić i skok”. Odwróciłem się w kierunku majora i chciałem dołączyć do kolegów.
Zanim zrobiłem krok coś usłyszałem, odwróciłem się, a Niemiec już był za płotem. Major widział to i woła, Szwajder, kula mu w łeb, ale po nim już śladu nie było.
Przed wieczorem dołączyliśmy do pułku.
Gdy rano wychodziliśmy z lasu nadleciały samoloty. Wróciliśmy do lasu z powrotem i ukryliśmy się w gałęziach a mimo wszystko byliśmy bardzo celnie ostrzeliwani przez samoloty. Oficerowie wyszli na brzeg lasu i obserwowali przedpole przez lornetki. Zwrócili uwagę, że na wzgórzu stał pastuch, który machał kijem w tych kierunkach gdzie było ukryte nasze wojsko.
Jeden z oficerów powiedział „zdjąć tego pastucha”. Strzelcy wyborowi załatwili sprawę. Samoloty bez ostrzału zrobiły dwa kółka i odleciały.
My bez przeszkód szliśmy dalej.
Tu musze powiedzieć jedną rzecz, którą uświadomiliśmy sobie dopiero w kilka dni po odwrocie.
Zaczęliśmy cenić naszych dowódców i oficerów. Wiedzieliśmy, że tylko w nich jest nasza nadzieja, wpatrywaliśmy się w Nich jak w obrazek, podziwialiśmy ich spokój i jak gdyby pewność siebie. Gdy padał rozkaz natychmiast podrywaliśmy się, aby go wykonać, głęboko przeświadczeni, że tylko to może nas ocalić. Gdy wychodzili, aby obserwować pole, patrzyliśmy na Nich jak w razie, czego Ich osłonić, chociaż nie rozmawialiśmy z kolegami w oczach wszyscy mieliśmy jedną straszną myśl, co my zrobimy jak ICH zabraknie.
W takich chwilach człowiek nie myśleli o śmierci o domu o rodzinie, właściwie nie myśli o niczym.
Wychodziliśmy z lasu, zaczynała się wieś, dalej widać było kościół. Z lasu wychodziły dwie drogi, które łączyły się za kościołem. Wieś była zapchana wojskiem. Przeszliśmy obok kościoła i idziemy obok krzyża. Patrzymy, jakiś człowiek w naszym płaszczu stoi na drodze, ale boso. Ktoś ty - spytali na przedzie, a ten chodu do kościoła. A zaraz Major krzyczy: „strzelać”. No to my puściliśmy serię i dostał.
W tym momencie z wierzy kościoła zaczęły grać karabiny maszynowe. Wszyscy padliśmy na ziemię wczołgaliśmy się w rowy i zaczęliśmy strzelać w kierunku wierzy kościelnej.
To byli dywersanci, 5 kolumna, Niemcy.
Z lasu wychodził nasz kolejny oddział i nie widział, co się stało i zaczął do nas strzelać.
- Blog
- Zaloguj się albo zarejestruj aby dodać komentarz
- 1269 odsłon