SAISONSTAAT.

Obrazek użytkownika wilre
Blog

SAISONSTAAT.


Polityka zagraniczna – zapis agonii
Felieton · miesięcznik „Opcja na prawo” · 2009-03-15http://www.michalkiewicz.pl/

Państwa dzielą się na dwie grupy: na państwa poważne i pozostałe. Państwa poważne, to takie, które potrafią zdefiniować swoje interesy i nie odstępować od ich realizacji bez względu na warunki zewnętrzne i wewnętrzne. Państwa pozostałe tego nie potrafią. Państwa poważne przeważnie są duże i na arenie międzynarodowej występują jako mocarstwa. Mocarstwowość, jak wiadomo, oznacza zdolność do ustanawiania i egzekwowania własnych praw, albo własnej woli poza własnymi granicami. Najczęściej wielkość i mocarstwowość jest konsekwencją umiejętności realizowania przez państwo własnych interesów. Ale czasami państwa poważne nie są duże, a mimo to potrafią egzekwować własną wolę poza swymi granicami, a nawet narzucać ją państwom dużym. Przykładem jest choćby Izrael, który, postępując cierpliwie i metodycznie, potrafił wypracować mechanizm narzucania własnej woli takim na przykład Stanom Zjednoczonym do tego stopnia, że poświęcają one własne interesy państwowe, żeby tylko dogodzić żydowskiemu państwu. Sytuacja, gdy ogon wywija psem, jest wprawdzie bardzo rzadka, ale właśnie dlatego godna uwagi. Polska należy do drugiej grupy, to znaczy – do państw pozostałych. Składa się na to wiele przyczyn, ale jeśli odrzucimy zmieniające się uwarunkowania historyczne, to można powiedzieć, że polską politykę zagraniczną determinują dwa elementy: wpływ agentury na decyzje państwowe i interesy mocarstw ościennych.

Wspomnienie PRL.

Decyzje podjęte na konferencjach w Teheranie i Jałcie przesądziły, iż Polska trafiła do strefy wpływów Związku Radzieckiego i na całe dziesięciolecia stała się „nierozerwalnym ogniwem wspólnoty socjalistycznej”, czyli – Układu Warszawskiego, którego niekwestionowanym kierownikiem politycznym, a właściwie politycznym dyktatorem, był Związek Radziecki. Z tego powodu Polska na arenie międzynarodowej w zasadzie wykonywała zadania zlecone w rodzaju na przykład „planu Rapackiego”. Jego myślą przewodnią było ustanowienie „strefy bezatomowej” w Europie, to znaczy – zablokowanie możliwości umieszczenia amerykańskiej broni jądrowej, a nawet zainstalowania pasa min atomowych w Niemczech Zachodnich. Celem tej inicjatywy było osłabienie możliwości NATO w obliczu ewentualnego ataku Układu Warszawskiego na Europę Zachodnią. Jak pamiętamy, w planach tego ataku Polska miała wyznaczone zadanie nacierania w kierunku Danii i w związku z tym rozbudowywała wojska jednorazowego użytku, tzw. „niebieskie berety”. Dzisiaj już wiemy, że w planach „elastycznego reagowania” NATO Polska, jako terytorium jednak nierosyjskie, a zarazem - rejon koncentracji drugiego rzutu sowieckiego natarcia, miała zostać potraktowana 400 pociskami nuklearnymi, co praktycznie oznaczało zagładę narodu polskiego.

Podobnie jak inne państwa Układu Warszawskiego, Polska angażowała się również w akcje pacyfikacyjne wewnątrz imperium sowieckiego, na przykład – w inwazję Czechosłowacji w roku 1968, będącą ilustracją słynnej doktryny Breżniewa o ograniczonej suwerenności państw socjalistycznych. Jak wiadomo, kraje socjalistyczne były – jakże by inaczej? – suwerenne, ale były też socjalistyczne i ta druga właściwość była zdecydowanie ważniejsza. Jeśli zatem socjalizm, tzn. – władza sowieckiej agentury w którymkolwiek z „bratnich” krajów znalazł się w opałach, to inne „bratnie” kraje powinny udzielić mu „bratniej pomocy”, tzn. – przywrócić władzę tamtejszej sowieckiej agenturze, przechodząc do porządku nad deklamacjami o suwerenności.

Ale nie znaczy to, by władająca Polską sowiecka agentura nie uprawiała polityki zagranicznej na własną rękę. Każdy dyrektor departamentu ma ambicje mocarstwowe, a cóż dopiero taki, który uważa się za męża opatrznościowego, obdarzonego poczuciem misji? Najistotniejszym, a prawdę mówiąc - jedynym zagadnieniem polityki zagranicznej PRL była granica na Odrze i Nysie. Z punktu widzenia Moskwy, przebieg linii demarkacyjnych odgradzających jedne prowincje imperium od innych, nie miał zasadniczego znaczenia, natomiast dla naszych kacyków – przeciwnie, zwłaszcza w przypadku Polski, gdzie granica na Odrze i Nysie była istotnym elementem jakiejś legitymizacji komuny w oczach społeczeństwa, które przecież musiało pogodzić się z nieodwracalną utratą przez Polskę Kresów Wschodnich. Kiedy więc pewnego razu Chruszczow w przystępie dobrego humoru powiedział w NRD, że to właściwie wszystko jedno, czy Szczecin jest w Germanii, czy w Polsce, Władysław Gomułka nakazał urządzenie w tym mieście wielkiej defilady wojskowej. Nic więcej zresztą zrobić nie mógł, bo za podpisanie układu granicznego z kanclerzem RFN Willy Brandtem w 1970 roku, zanim zrobiła to Moskwa, utracił władzę wskutek gwałtownych rozruchów, w których pewną rolę odegrał elektryk ze Stoczni Gdańskiej nazwiskiem Lech Wałęsa.

Odwracanie sojuszów.

Toteż kiedy w roku 1985 Michał Gorbaczow zaproponował w Genewie Ronaldowi Reaganowi traktat ograniczający zbrojenia, stało się jasne, że wobec niemożności sprostania przez Związek Radziecki wyzwaniu „gwiezdnych wojen” i coraz wyraźniej widocznego fiaska sowieckich projektów związanych z inwazją Afganistanu, Cudny Raj bankrutuje i w tej sytuacji należy liczyć się z możliwością ewakuacji Imperium ze Środkowej Europy. Te przypuszczenia potwierdziły spotkania obydwu polityków w kolejnych latach; w 1986 roku w Reykjaviku, potem w Waszyngtonie i Moskwie – a po zakończeniu drugiej kadencji Ronalda Reagana – z prezydentem Bushem na Malcie i w Waszyngtonie. Negocjacje obejmowały również formę i zakres politycznego wyzwolenia narodów Środkowej Europy. Ze zrozumiałych względów musiało mieć ono pewien ładunek spontaniczności, ale oczywiście w granicach rozsądku, który nakazywał, by pod żadnym pozorem nikomu nic się nie stało. Mikołaj Ceaucescu w Rumunii, za karę, był wyjątkiem potwierdzającym tę regułę – o czym warto pamiętać, przy okazji rocznicowego festiwalu dla idiotów, w ramach którego zarówno przedstawiciele „strony rządowej”, jak i „społecznej” przy okrągłym stole, a zwłaszcza pewien cretino, będą się nadymać pychą z powodu swoich „suwerennych decyzji”.

Ewakuacja imperium sowieckiego sprawiła, że w Europie Środkowej pojawiła się ponownie próżnia polityczna, podobna do tej z roku 1918. Jak pamiętamy, w tamtej próżni, spowodowanej rewolucją bolszewicką w Rosji i klęską wojenną Niemiec, powstały niepodległe państwa, tzw. „narodowe” i ten stan rzeczy został zaakceptowany przez twórców Porządku Wersalskiego, ufundowanego na założeniu słabości Niemiec i Rosji. To założenie okazało się bardzo nietrwałe, toteż tym razem państwa Europy Środkowej postanowiły spróbować innego rozwiązania w postaci stworzenia „trzeciej siły” zdolnej do równoważenia wpływów Niemiec i Rosji. W 1988 roku Włochy, Jugosławia, Austria i Węgry podpisały w Budapeszcie porozumienie, zwane od czworga sygnatariuszy „Quadragonale”. Wkrótce, jeszcze przed „aksamitnym rozwodem”, dołączyła do niego Czechosłowacja, wobec czego Quadragonale przekształciło się w Pentagonale, a po doszlusowaniu Polski – w Heksagonale. Sygnatariusze Heksagonale zakładali, że Rosja, która właśnie zaczynała pogrążać się z chaosie, nie będzie w stanie storpedować tej inicjatywy, zaś Niemcy, które wprawdzie w żadnym chaosie się nie pogrążają, przeciwnie – wchłaniają właśnie dawną sowiecką strefę okupacyjną, czyli NRD – jednak z uwagi na skrępowanie powiązaniami „europejskimi”, też nie będą próbowały żadnych sztuczek. Niestety to drugie założenie okazało się całkowicie błędne. Niemcy, odzyskawszy swobodę ruchów, natychmiast powtórzyły pomysł Adolfa Hitlera z roku 1940, to znaczy – wywołały krwawą wojnę na Bałkanach, w następstwie zachęcenia Słowenii i Chorwacji do proklamowania niepodległości. Jugosławia, która miała być bałkańskim filarem Heksagonale, w jednej chwili stanęła w ogniu, a ten widok, pokazując, czym grozi politykowanie za niemieckimi plecami, sprawił, że wszyscy sygnatariusze Heksagonale w jednej chwili porzucili mrzonki o „trzeciej sile”. Wprawdzie Inicjatywa Adriatycka – bo taka oficjalną nazwę Heksagonale nosi – nadal istnieje, ale ma wszelkie znamiona życia po życiu i żadnej roli w polityce europejskiej nie odgrywa. Od tej pory polityczną próżnię, jaka w Europie Środkowej pojawiła się wskutek ewakuacji Imperium Sowieckiego, zaczynają wypełniać Niemcy za pomocą „rozszerzania Unii Europejskiej na wschód”.

Państwo poważne nawiązuje.

W XIX wieku pojawiła się idea, która zmieniła nie tylko charakter Europy i świata, ale również – układ sił na naszym kontynencie. Mam na myśli nacjonalizm – a więc pogląd, że każda wspólnota etniczna powinna się politycznie zorganizować w państwo. Nacjonalizm sprawił, że Cesarstwo Austriackie, w którym stosunkowo niewielka mniejszość niemieckojęzyczna władała morzem ludów obcoplemiennych zaczęło chwiać się w posadach, zaś jednolite etnicznie Prusy stawały się coraz silniejsze. Przyspieszenie nastąpiło, kiedy pruski „żelazny kanclerz” Otto Bismarck, po rozgromieniu Austrii w bitwie pod Sadową w roku 1866, organizuje z 22 niemieckojęzycznych państewek Związek Północnoniemiecki, którego niekwestionowanym kierownikiem politycznym są Prusy. Tak wzmocnione Prusy prowokują Francję do wojny, którą w 1871 roku wygrywają we wspaniałym stylu, nakładając na pokonaną Francję gigantyczną na owe czasy kontrybucję w kwocie 5 miliardów franków w złocie. Powstaje Cesarstwo Niemieckie z królem pruskim jako cesarzem. W rezultacie Cesarstwo Austriackie staje się ubogim krewnym Cesarstwa Niemieckiego, które staje się głównym aktorem europejskiej polityki.

W tym też czasie, kiedy to w Cesarstwie Niemieckim burzliwie rozwijający się przemysł dość szybko natrafił na surowcowo-materiałowa barierę, w kręgach kierowniczych niemieckich pojawia się koncepcja „gospodarki wielkiego obszaru”. W największym skrócie chodzi o to, by Niemcy kontrolowały politycznie obszar znacznie większy od własnego terytorium państwowego, zapewniając w ten sposób odpowiednie warunki rozwoju własnej gospodarki, a zwłaszcza przemysłu. Podczas pierwszej wojny światowej realizacja koncepcji gospodarki wielkiego obszaru przybrała postać projektu „Mitteleuropy”. Był to plan politycznego urządzenia Europy Środkowej po ostatecznym zwycięstwie niemieckim i polegał na ustanowieniu tam państw pozornie niepodległych, ale de facto – niemieckich protektoratów, o gospodarkach peryferyjnych i komplementarnych do gospodarki niemieckiej. Na skutek klęski wojennej Niemiec sprawy potoczyły się inaczej, ale 1 maja 2004 roku Niemcy cel swój po 90 latach od wybuchu I wojny światowej osiągnęły, przyłączając do „Unii Europejskiej” 10 nowych krajów, wśród nich – również Polskę. Warto przy tej okazji przypomnieć, że jeden z pomysłodawców Unii Europejskiej, wielokrotny komisarz Jakub Delors oświadczył, że celem tej Unii jest m.in. wypowiedzenie wojny ekonomicznej Stanom Zjednoczonym. Tym samym, które w XX wieku dwukrotnie spowodowały klęskę wojenną Niemiec. Państwa poważne, jak się wydaje, niczego nie zapominają, ani nie wybaczają. Dlatego też głównym nurtem europejskiej polityki jest – obok strategicznego partnerstwa niemiecko-rosyjskiego – „europeizacja Europy”, czyli wypychanie z niej Stanów Zjednoczonych, jako politycznego kierownika i arbitra. Jest to jeden z elementów usuwania z Europy skutków II wojny światowej, którą Niemcy też początkowo przegrały.

Od „hegemona” do Walczących Cesarstw.

O ile w początkach lat 90-tych, a zwłaszcza po likwidacji Związku Radzieckiego wydawało się, że świat staje się politycznie jednobiegunowy, ze Stanami Zjednoczonymi, jako hegemonem na czele, o tyle w roku 2009 jest oczywiste, że ta postać świata jest już historycznym wspomnieniem. Stany Zjednoczone nie wykorzystały rysujących się możliwości i wprawdzie armia amerykańska jest w stanie zdewastować każdy kraj, ale nie ma już mowy o uznaniu ich hegemonii przez pozostałe mocarstwa. Wskutek uwikłania się Ameryki w pozbawione sensu i politycznego celu wojny w Afganistanie i Iraku, relatywnie wzrosła siła państw pozostałych, które próbują doprowadzić do nowego podziału stref wpływów na świecie. Mamy zatem świat wielobiegunowy, wkraczający – mówiąc z chińska – w epokę „Walczących Cesarstw”: tworzącego się Cesarstwa Europejskiego, którego kierownikiem politycznym są Niemcy z pewnym udziałem Francji, Cesarstwa Rosyjskiego, które pod rządami Putina opanowało procesy rozpadowe i okrzepło, Cesarstwa Chińskiego, które po reformach Deng Siao Pinga staje się jednym z głównych aktorów światowej gospodarki, mniejszego, ale bardzo ambitnego Cesarstwa Indyjskiego, no i oczywiście – Cesarstwa Amerykańskiego. Polska wprawdzie od 1 maja 2004 roku jest częścią składową Cesarstwa Europejskiego, ale – zdając sobie sprawę, iż w warunkach strategicznego partnerstwa niemiecko-rosyjskiego na polską politykę zagraniczną nie pozostaje wiele miejsca, a prawdę mówiąc, nie ma go wcale – próbuje wyrwać się z tego uścisku strategicznych partnerów na swobodę. Te desperackie próby, w które zaangażowana są penetrujące nasze państwo agentury, kręcąca nim razwiedka, a także oczywiście – mężykowie stanu, przybierają postać wahań między opcją amerykańską i opcją europejską.

Ameryka szuka dywersantów.

Cesarstwo Amerykańskie też nie zapomniało pogróżek Jakuba Delorsa i nie jest wykluczone, że forsowanie przez Amerykanów niepodległości Kosowa jest swego rodzaju pocałunkiem Almanzora dla Cesarstwa Europejskiego, które z wielu powodów podatne jest na bałkanizację, a poza tym implantowanie w Europie mafijnego państwa islamskiego może stać się źródłem poważnych problemów w przyszłości. Ale przede wszystkim Cesarstwo Amerykańskie niechętnie patrzy na próby „europeizacji Europy” i nie ustaje w próbach wzniecenia konfliktu między Cesarstwem Europejskim a Cesarstwem Rosyjskim. Gdyby to się Ameryce powiodło, wtedy Cesarstwo Europejskie musiałoby zabiegać o przyjaźń Cesarstwa Amerykańskiego, które dzięki temu zapewniłoby sobie nie tylko polityczną obecność w Europie, ale przede wszystkim – odgrywanie tu roli arbitra. W przeciwnym razie – tzn. w sytuacji, gdyby fundamentem polityki europejskiej pozostało strategiczne partnerstwo niemiecko-rosyjskie, nie tylko „europeizacja Europy” stałaby się faktem, ale – co gorsza – w perspektywie stworzyłoby to zagrożenie dla dolara, jako światowej waluty transakcyjnej, z czego Stany Zjednoczone ciągną grubą rentę. Warto przypomnieć, że zapowiedź przejścia w rozliczeniach za ropę z dolara na euro zgubiła straszliwego Saddama Husajna i uczyniła zeń wroga ludzkości.

W początkach pierwszej kadencji prezydenta Busha wydawało się, że Ameryka przechodzi do aktywnej polityki w Europie. Jedną z takich przesłanek było nakłonienie 8 państw europejskich do podpisania swego rodzaju deklaracji lojalności wobec USA. Wszystkie te państwa, wśród których była również Polska rządzona wówczas przez Leszka Millera, leżały na obrzeżach „Festung Europa”. W polityce okrążania „twardego jądra” Europy pod egidą USA, Polska mogą odgrywać jakąś rolę. W tym właśnie kierunku szły publicystyczne sugestie amerykańskiego agenta Jana Nowaka Jeziorańskiego, który wiosna 2001 roku nawoływał, by powstała koalicja państw „ze Stanami Zjednoczonymi na czele”, która oświadczyłaby, że obecna forma Unii Europejskiej jest „propozycja nie do przyjęcia”. Można to było odczytać, jako propozycję nawiązania do Heksagonale, ale w „wydaniu poprawionym” tzn. – ze Stanami Zjednoczonymi na czele. Ale 11 września 2001 roku wywrócił wszystko do góry nogami i priorytetem Ameryki stała się „walka z terroryzmem”, to znaczy – uganianie się po krzakach za jakimiś fanatykami i trwonienie 200 mln dolarów dziennie na dewastowanie Afganistanu i Iraku w ramach umacniania tam „demokracji”. Ale – chociaż walka z „europeizacją” zeszła na margines amerykańskiej polityki, to przecież nie została całkowicie odwołana i to jest właśnie „opcja amerykańska”. Stany Zjednoczone poszukują dywersantów, którzy wzniecaliby nieustannie zarzewia konfliktów z Rosją, wystawiając tym samym strategiczne partnerstwo niemiecko-rosyjskie na coraz to cięższe próby niszczące w nadziei, że któraś wreszcie się uda. W tym celu wypromowany został w Gruzji prezydent Michał Saakaszwili, w tym celu na Ukrainie zorganizowana została „pomarańczowa rewolucja” i w tym celu , na wiosnę 2004 roku Kondoliza oświadczyła w Wilnie, ze trzeba „zrobić porządek” również na Białorusi. Jak pamiętamy, Polska na to wezwanie poderwała do walki z prezydentem Łukaszenką tamtejszy Związek Polaków, co doprowadziło do jego rozbicia i politycznego unicestwienia. Obecnie zwolennikiem opcji amerykańskiej jest prezydent Lech Kaczyński.

Oferta zostania amerykańskim dywersantem nie jest może specjalnie zaszczytna, ale innej nikt nam nie proponuje, więc w tej sytuacji należy tylko zapytać o wynagrodzenie, tzn. – co Polska z tego będzie miała. Ale z uwagi na zmienność, żeby nie powiedzieć - kapryśność amerykańskiej polityki, należy tak formułować polskie postulaty, by wynagrodzenie można było zawsze pobrać z góry, bo „dołu” może nie być. Problem polski polega na tym, że poprzedni nasz prezydent Aleksander Kwaśniewski zadowalał się albo gratyfikacjami, jakie Amerykanie wypłacali swoim agentom za pośrednictwem konsorcjum Nur, albo nawet – obietnicami że zrobią go sekretarzem generalnym ONZ lub w ostateczności – NATO. Oczywiście Amerykanom tylko w to graj i w rezultacie nasze dzielne wojska po kilku latach obecności, opuściły Irak z fiutem z garści. Ale wygląda na to, że prezydent Kaczyński naprawdę wierzy w hasło, „za wolność waszą i naszą” i gotów jest pełnić rolę amerykańskiego dywersanta całkiem już bezinteresownie. Do tego stopnia, że przymyka oczy na bezczelne odbudowywanie nie tylko na Ukrainie, ale nawet w Polsce wpływów banderowskich, a więc najbardziej polakożerczego nurtu w ukraińskiej polityce.

Na domiar złego, nowy prezydent USA Barack Obama, chyba naprawdę chce normalizacji stosunków Rosją, a w tej sytuacji kto wie, czy Ameryka będzie potrzebowała nawet dyweresantów. Wiele wskazuje na to, że coś jest na rzeczy, bo nawet niemiecki minister spraw zagranicznych otwartym tekstem wezwał do odstąpienia od projektu budowy na terenie Polski amerykańskiej tarczy antyrakietowej. Widać wyraźnie, jak poważnie Niemcy traktują strategiczne partnerstwo z Rosją. Objawia się to również w poparciu dla projektów budowy gazociągu północnego, który omijałby Polskę – oraz południowego – który omijałby zarówno Polskę, jak i Ukrainę. Jeśli te projekty zostaną zrealizowane, Polska mogłaby zostać zmuszona do zaopatrywania się w gaz albo z terytorium Białorusi, albo z terytorium Niemiec. W tej sytuacji uprawianie Partnerstwa Wschodniego, którym tak nasładza się minister Radosław Sikorski, mogłoby stać się dla Polski szalenie kłopotliwe. O ile bowiem w przypadku Szwecji chodzi o tworzenie kieszonkowego imperium bałtyckiego, na wzór kieszonkowego imperium, jakie buduje sobie Francja w postaci Unii Śródziemnomorskiej, to w sytuacji, gdyby Obama naprawdę zaoferował Rosji zacieśnienie specjalnych stosunków z NATO i odstąpił od uprawiania dywersji wobec Rosji, Partnerstwo Wschodnie oznacza wyłącznie zaangażowanie się w charakterze dywersanta, ale w służbie niemieckiej.

Uroki opcji europejskiej.

Tymczasem Niemcy mają na nas swoje widoki, bo nie przypuszczam, by jako państwo poważne, zadowoliły się wygraniem tylko I wojny światowej, a drugiej – już nie. Jeśli moje przypuszczenia są trafne, to Niemcy jakimś pokojowym sposobem będą próbowały najpierw rozluźnić związki Ziem Zachodnich i Północnych z Polską, a w sprzyjającym momencie dokonać rozbioru naszego państwa. Na jego pozostałości mogą powrócić do pomysłu Judeopolonii, który może nabrać nieoczekiwanych rumieńców zwłaszcza w sytuacji jakichś trudności, na które napotkałby w swojej burzliwej przecież egzystencji Izrael. W takiej sytuacji światowa opinia publiczna mogłaby nawet nie zauważyć inkorporowania Ziem Zachodnich do terytorium Niemiec, bo cały postępowy świat ekscytowałby się wkraczaniem narodu wybranego na nową drogę życia. Z niemieckiego punktu widzenia byłoby to rozwiązanie idealne, bo – po pierwsze – każdy odruch niezadowolenia lub protestu ze strony polskiej można by przedstawić jako wybuch organicznego polskiego antysemityzmu, który, jak wiadomo, trzeba wytępić ogniem i żelazem. Po drugie - takie rozwiązanie idealnie wychodzi naprzeciw oczekiwaniom strategicznego partnera, czyli Cesarstwa Rosyjskiego. Partnerstwo bowiem partnerstwem, ale „na tym świecie pełnym złości nigdy nie dość jest przezorności”. Dlatego też Edward Szewardnadze, jeszcze jako minister spraw zagranicznych Związku Radzieckiego, na pytanie o stosunek ZSRR do ewentualnego zjednoczenia Niemiec odpowiedział, że ZSRR nie ma nic przeciwko temu, pod warunkiem, że między zjednoczonymi Niemcami i Związkiem Radzieckim będzie utworzona strefa buforowa.

Biorąc pod uwagę zarówno to, że Niemcy, jako państwo poważne, jeszcze w czasach głębokiego PRL „czapką, papką i solą” zaskarbiali sobie długi wdzięczności u różnych osób, które potem okazały się wpływowe (przykładem „profesor” Władysław Bartoszewski), jak i rozbudowaną agenturę, która dzisiaj już w sposób całkowicie jawny korzysta z urządzeń niemieckiej inżynierii finansowej i wreszcie – naszą razwiedkę, która tym różni się od razwiedek rządzących państwami poważnymi, że patrzy tylko, jakby tu Polskę jak najszybciej rozkraść i potem znaleźć kogoś, kto zapewniłby jej bezpieczeństwo i spokojne przetrawienie nakradzionego – trudno ni z tego, ni z owego trysnąć optymizmem, bo nie ma ku niemu żadnej przesłanki. Nawet wśród wyższego duchowieństwa wpływy tajnego zakonu Ojców Konfidencjałów okazały się znacznie większe, niż można by przypuszczać, więc jest wysoce prawdopodobne, że nawet w obliczu najgorszego scenariusza, nie zostanie podniesiony nawet głos moralnego protestu.

Stanisław Michalkiewicz

http://www.michalkiewicz.pl/

Brak głosów