Niezgłębione uroki demokracji, czyli o mocy niebiańskiego placebo.

Obrazek użytkownika Piotr Franciszek Świder
Idee

W niniejszym felietonie połączę pierniki z wiatrakami.. Da się, mówię. Wprawdzie nie będzie to kolejny cud Donalda Tuska (wiecie już, że lubię Gościa), ale coś porównywalnego, być może. Piernikiem będzie stare i niezgłębione placebo, zaś wiatrakiem nasza polska demokracja.

Najpierw słów kilka o mocy placebo. Niech będzie, że sięgnę do klasyki literatury medycznej i przywołam do naszej tablicy ducha starego pana Wrighta i opiekującego się nim ducha dr. Philipa Westa. (Nie mam pojęcia, czy relacja pacjent - lekarz podtrzymywana jest również w zaświatach pomiędzy duchami obu panów).

Otóż, gdy pan Wright jeszcze żył, doktor West stwierdził w ciele swego pacjenta obecność skrajnie zaawansowanego i skrajnie złośliwego nowotworu. Zżerała bestia węzły chłonne na szyi i pod pachami biedaka, zagnieździła się w płucach, że ledwie dychał. Spodziewano się, że umrze w ciągu kilku dni. Wyrok trybunałów medycznych zapadł: wkrótce umrze.

Ale oto zapaliło się światełko nadziei w czarnym tunelu umierania. Medycyna alopatyczna w swych fabrykach farmaceutycznych wyprodukowała nowy, cudowny lek o nazwie Krebiozen. Onkolog West prowadził badania nad tym specyfikiem, czyli nazywając rzeczy po imieniu, podawał w różnych dawkach to cudo swoim pacjentom w szpitalu. Pan Wright natomiast dowiedział się z prasy (i może z ulotek) o potężnych właściwościach leczniczych Krebiozenu. I stało się - a był to cud pierwszy - doktor pomimo obiekcji naukowych, bo nie wierzył, że w tym stadium choroby cokolwiek pomoże pacjentowi, zgodził się humanitarnie, pod wpływem usilnych próśb i nalegań, podać lekarstwo na raka panu Wrightowi.

I tak otworzył wrota czasu dla cudu drugiego. Wyniki badań przekroczyły najśmielsze oczekiwania. Po dziesięciu dniach pacjenta wypisano ze szpitala bez żadnych oznak choroby nowotworowej. Był sobie rak i rak sobie wyszedł - poza organizm chorego.

Medycyna zna więcej takich przypadków, gdy wiara czyni cuda. Zazwyczaj jednak cud przypisuje się interwencji sił nadprzyrodzonych. Otwórzcie księgi cudów z Lourdes, Częstochowy, Medziugorje, La Salette, Mekki, Loreto, Santiago de Compostela, Lhasy, Bodh Gaji, Waranasi i dziesiątek innych miejsc porozrzucanych po świecie, ludzie małej wiary. Zrzućcie łuski niewiary z oczu i zobaczcie, jak wiara czyni cuda.

Wróćmy jednak do pacjenta Wrighta, który wierzył w magiczną moc pigułek i do doktora Westa, który zasadniczo nie wierzył, że chemia z laboratoriów koncernów farmaceutycznych wyleczy raka w tak zaawansowanym stadium. Pacjent miał rację, a doktor się mylił.

Historia nie kończy się jednak w tym miejscu. Po kilku miesiącach pan Wright wraca do szpitala z jeszcze cięższymi objawami nowotworu. Wywiad medyczny uświadamia doktorowi Westowi, że przyczyną nawrotu choroby były złe wieści, czyli nowa wiedza pana Wrighta na temat szkodliwości leczenia Krebiozenem. Otóż, pan Wright dowiedział się z prasy, że był jedyną osobą spośród tysięcy leczonych nowym farmaceutykiem, któremu ten lek pomógł. Innym zaszkodził, a w kilku przypadkach doprowadził - wobec zaniechania konkurencyjnych metod leczenia - do śmierci. O takich rzeczach pan Wright czytał, zanim znów zaniemógł.

Ale tym razem doktor Philip West wyciągnął właściwe wnioski, stanął na wysokości zadania. Słusznie założył, że to wiara w lek, a nie sam lek, tak szybko naprawił zdrowie tego konkretnego pacjenta. Razem ze specjalistami z zespołu leczącego przystąpił do leczenia umysłu chorego z niewiary zaszczepionej przez media. Najpierw przekonano Wrighta, że stary lek był dobry, lecz miał taką zasadniczą wadę, że ulegał pod wpływem czasu rozkładowi i przestawał działać - stąd nawrót choroby. Następnie pacjent dowiedział się, że lada dzień będzie dostępna na rynku nowa, wielokrotnie skuteczniejsza wersja leku - już bez wad poprzedniej generacji. Codziennie też rozmawiano o pozytywnych skutkach aplikacji nowego leku pacjentom, którzy - jakoby - zostali już wyleczeni w innym szpitalu.

Strategia budowania pozytywnego napięcia i oczekiwania na cud okazała się skuteczna. Gdy po kilku dniach, lekarze wkroczyli triumfalnie do sali z wiadomością, że udało się sprowadzić transportem lotniczym nowe lekarstwo, pan Wright był już najwyraźniej gotów, by uruchomić wewnętrznego lekarza własnego organizmu. Wydarzył się cud trzeci. Tym razem otrzymywał czyste placebo, lecz ponownie nastąpiła radykalna poprawa. W opisach doktora Westa można wyczytać, że guzy zmniejszały się jak topniejące kule śniegu na rozżarzonym piecu.

Czas na wnioski. Raz, nie placebo, lecz wiara rozpaliła piece powrotu do zdrowia w organizmie tego konkretnego pacjenta. Dwa, wiara uruchomiła układ odpornościowy i odtworzyła w organizmie holistyczny pierwowzór matryc zdrowia w takim stopniu, że obie te siły synergicznie zespolone spaliły chore komórki rakowe, a następnie wydaliły poza organizm. Trzy, każdy z nas - najprawdopodobniej - dysponuje taką naturalną mocą, lecz mało kto potrafi ją uruchomić z powodu niewiary, mocy negatywnych przekonań lub innej cholery, która zagnieździła się w naszym umyśle.

Licho nie śpi. Złe są złe wieści, czyli potrzebujemy wieści dobrych, by rozpalać w sobie piece wiary. To już mój wniosek generalny z przytoczonej opowieści. Stary piernik Wright miał w sobie naiwność dziecka i to oddało mu siłę do otwarcia sił natury. Ale.

Nie zamierzam kończyć mojej opowieści. Zamierzam wyciągnąć z powyższej hagady daleko idące wnioski. Opuścimy świat medycyny - przed nami schody do świata polityki.

Jako rzekłem, lubię premiera Donalda Tuska i chciałbym życzliwie pochylić się nad jego cudami. Cóż takiego zawiodło w mechanizmach polskiej demokracji, że żaden z obiecywanych cudów nie wydarzył się w trakcie rządów Słoneczka Peru? Dlaczego dobre wieści o sprawnych rządach polityki miłości, nadawane non stop przez zaprzyjaźnione media, nie uzdrowiły narodu z raka wrogości do polskiego państwa? Kto jest winien?

Na te i inne pytania odpowiem w drugiej części felietonu.

Tu napiszę już tylko w skrócie, że starannie rozważałem jedną z wiodących hipotez mainstreamu, że całą winę za porażki Rzeczpospolitej, nie potrafiącej przeprowadzić modernizacji i naprawić starych grzechów polskiej historii współczesnej, ponosi zły Kaczor. Hipoteza, sama w sobie, wydaje się po prawdzie durna, lecz w związku z faktem, że w momentach najwyższych wzlotów polityki miłości, i według badań zaprzyjaźnionych pracowni badania opinii publicznej, prawie 60% narodu szczerze nienawidziło złego Kaczora, musi być tu rozważona z całą stosowną powagą.

Dlaczego musi? Odpowiedź nasuwa się sama - poprzez analogię do przypadku Wrighta. Zły Kaczor, zły - opanował złem umysły większości mojego narodu. Opluwał i jątrzył. Zresztą, co ja gadam, opluwa i jątrzy przez cały czas. Kłody rzuca pod nogi siłom postępu. Gromadzi pod własnymi skrzydłami cały ciemnogród i przeciwstawia się światłym obywatelom jasnogrodu, którzy chcą budować dobre i sprawiedliwe państwo. Gdyby nie to, a przecież media mają konstytucyjny obowiązek potępiania zła wcielonego, nie pojawiałyby się nawroty choroby. Obiecane cuda dokonałyby się tri miga, dziury budżetowe stopiłyby się jak kule śniegu na rozżarzonym piecu uwolnionej do pozytywnych czynów energii obywatelskiej, zaś Polska rosłaby w siłę i ludziom żyło się dostatniej.

Inaczej mówiąc, obiecanych cudów nie było, bo lud pracujący miast i wsi w cuda nie uwierzył, a nie uwierzył, bo establishment nadawał non stop złe wieści o złym Kaczorze - to hipoteza pierwsza, oficjalna i obowiązująca jak katechizm w kręgach zbliżonych do władzy i mediów, w kręgach jasnogrodu. I hipoteza druga, już z obszaru spiskowych teorii dziejów: polskojęzyczny establishment nie ma wiedzy ani dobrej woli, żeby - wzorując się na lekcjach doktora Westa - przystąpić do leczenia Polski z raka pożerającego naszą przyszłość. Ba, nawet nie ma pojęcia, gdzie są niektóre łańcuchy dla polskiego psa zawieszone.

Druga hipoteza prowadzi do konkluzji. Trzeba zmienić lekarza. Niestety, nie mam dobrych wieści: taka zmiana nie dokona się w najbliższych wyborach parlamentarnych. Wybór konsylium lekarskiego, które ma przeprowadzić trudne operacje reformatorskie, został skutecznie ograniczony przez ustrój Rzeczpospolitej, w tym ordynację wyborczą do parlamentu, do braku wyboru, do pozoru. Pierwszy lepszy z brzegu przykład to debata o systemie emerytalnym. Sprowadza się ona do żarliwych dyskusji, czy rację ma Balcerowicz i Rybiński, czy raczej Rostowski z Tuskiem. Arbitrem wykluczającym, że są inne opcje do rozważenia, będzie zaś prezydent Bronisław Komorowski pospołu z zaprzyjaźnionymi mediami. Słowem, ściema i hucpa, sięgająca jak rak do szpiku kości gospodarki. Sam wyborca nie uwierzy zaś w siłę własnej wiary, która przeniosłaby niektóre góry zawalidrogi do niebytu.

Są bowiem siły i uroki zainteresowane żywotnie, żeby podawać mu non stop złe placebo. Złe placebo prowadzi do złej wiary, która niszczy, co zdrowe. Rozpala pochodnie niewiary, nienawiści, gromadzi ludzi pod sztandarami fałszywych proroków. Nie ma w Rzeczpospolitej, pośród żywych, przywódcy, który dałby radę przystąpić do dzieła "prostowania ścieżek Panu". Pozostaje odwołać się do nauki Jana Pawła II, wspomnieć w sercu i modlitwie o przesłaniach politycznych śp. prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Nikt z żywych nie zjednoczy narodu, gdy hieny chcą mu przewodzić. A zatem, rysuje się smętny obraz.

Zanim popukasz się w moje czoło, zacny Czytelniku, zważ proszę, że w ostatnich czterech akapitach starałem się być zaledwie sprawozdawcą politycznym. Prawdziwe wolty myśli i odkrycia z pól wydobywczych polskiej demokracji wciąż przed nami.

Brak głosów

Komentarze

.

Vote up!
0
Vote down!
0
#144047

Potem ciekawe, gdzie haczyk i na koniec - jasne jak słońce.

Ale muszę pochwalić tekst, który znacząco odbiega od typowych agitek woJOWników, czyli trzy czwarte tekstu poświęcone opluwaniu sytuacji w Polsce, potem ekstatyczny moment wykrzyczenia imienia Bożka JOW i po osunięciu się na kolana orgazmiczna opowieść jak to cudnie będzie po zmianie ordynacji.

Proszę przekazać ukłony Pontifexowi Maximusowi  Przystawie i świątynnemu politologowi Błasiakowi

pozdrawiam

Vote up!
0
Vote down!
0
#144054

Wcale, ale to wcale nie zamierzam agitować z JOW w drugiej części.
Jednak szukam własnej drogi i nie widzę możliwości, żeby to nagle stało się proste jak budowa cepa.
JOW ma plusy i minusy a ja nie chodzę do tej samej świątyni, co politolog Błasiak...no chyba tak muszę odpowiedzieć.
Pozdrawiam

Piotr Franciszek

Vote up!
0
Vote down!
0

Piotr Franciszek

#144109

A do czyjej świątyni zachodzisz, ciekawość? Zdzisława Gromady? Jana Szczepankiewicza? Bo swoja droga to trochę za samotnie...

pozdrawiam

Vote up!
0
Vote down!
0
#144183

To jeszcze bardziej samotne.
Ale nie narzekam na brak przyjaciół.
Nazwiska, którymi sypiesz jak z rękawa nic mi nie mówią.
Piotr Franciszek

Vote up!
0
Vote down!
0

Piotr Franciszek

#144357

Samotny Wilk jesteś. Można i tak.

pozdrawiam

Vote up!
0
Vote down!
0
#144380