MUZYCZNIE - Bluesowe nawrócenie kochasia
Bluesowe nawrócenie kochasia
Paulina Wilk
Album „Praise & Blame” miał wylądować na śmietniku, a forsuje szczyt list. 70-letni Tom Jones zaczyna trzecie życie
Najpierw, w latach 60. i 70., był uwodzicielem w opiętych spodniach. W refrenach pytał: „Co nowego, kiciu?”, a dziewczyny piszczały, rzucały mu pod nogi staniki i klucze hotelowe.
Potem przyszło dziesięć chudych lat, dopiero w 1988 roku odbił się od dna dzięki przeróbce piosenki Prince’a. Śpiewał duety z Robbie’em Williamsem, nagrywał z hiphopowym gwiazdorem Wyclefem Jeanem. Powrócił wtedy rozochocony król nocnej rozrywki, a z nim – rozpięte koszule, złote sygnety i gorące przeboje, takie jak „Sex-bomb”.
Jones przez ostatnie dziesięć lat wydawał taneczne i pełne seksapilu albumy, które brzmiały coraz lepiej, ale sprzedawały się coraz gorzej. Ostatnia – „24 hours”, choć jest dowodem niesłabnącego wigoru, ledwie otarła się o listy. Nagle 70-letni Sir Tom przestał się ścigać z czasem. Podczas tego weekendu najpewniej zepchnie ze szczytu brytyjskich list rapera Eminema i zostanie najstarszym artystą, który zdobył pierwsze miejsce narodowych notowań. A to za sprawą płyty, na której nie ma ani odrobiny seksu, tylko pieśni o wierze i odkupieniu.
„Czy to jakiś chory żart? Odwołajcie to natychmiast albo zwróćcie mi pieniądze” – ocenił nowe wcielenie Jonesa David Sharp, jeden z szefów wytwórni Island Records, gdy usłyszał piosenki z „Praise & Blame”. Wylał wściekłość w e-mailu do współpracowników, pismo przed premierą wyciekło do prasy.
Muzyczny modlitewnik
Szef Island Records przed rokiem „przejął” Jonesa od koncernu EMI za półtora miliona funtów, ale zamiast krążka z klubowymi hitami dostał porcję surowego bluesa, folku i utworów gospel, których tytuły po polsku to m.in.: „Oddaję swą duszę”, „Płonące piekło” i „Boże, pomóż”. „Nie zainwestowałem fortuny w artystę, by otrzymać śpiewnik modlitewny” – pisał Sharp, przewidując katastrofę.
Innego zdania byli jednak brytyjscy krytycy – zmienił się ton recenzji, w których Jones od lat pojawiał się jako groteskowy relikt epoki disco. Teraz, gdy przestał farbować włosy, omija solarium i wrócił do muzyki z młodości, przestał przypominać croonera z Las Vegas. Bliżej niż do swego przyjaciela Elvisa ma dziś do Johnny’ego Casha. Pozazdrościł mu owianych legendą nagrań z serii „American Sessions” (produkowanych przez Ricka Rubina), dzięki którym mistrz country na krótko przed śmiercią wydostał się z mroków zapomnienia. Jones też zatrudnił młodego producenta. Ethan Johns zna się na folku i country, tworzył płyty z Kings of Leon i Emmylou Harris.
A Sir Tom, gotów do wyznań i spoglądania wstecz, potrzebował szczerych, skąpo aranżowanych piosenek.
Nie było gotowej koncepcji, początkowo miała powstać kolekcja bożonarodzeniowych ballad. Wokalista i producent weszli do pustego studia, zaprosili tylko sekcję rytmiczną i sięgnęli po stare kompozycje Casha, Johna Lee Hookera i Boba Dylana. Jones zaśpiewał pierwszą piosenkę „na surowo”, potem kolejną i tak do końca. Pracowali jak w latach 60., a Jones przypominał sobie młodzieńcze występy, gdy nauczony przez tatę, wybijał rytm dłonią o stół. Kogo dziwi, że syn walijskiego górnika dobrze się dziś czuje w gospel i bluesie, nie zna prawdziwego Jonesa.
Siwy i kuloodporny
Dorastał, śpiewając w prezbiteriańskim kościele w Pontypridd. Wiele lat później w Las Vegas spotykali się z Elvisem i śpiewali nocami gospel. Presleyowi, zaskoczonemu jego znajomością religijnych pieśni, Jones wykładał historię muzyki – większość utworów gospel jest oparta na brytyjskich hymnach; powstały, gdy czarni i biali imigranci spotkali się na południu USA. Potem do struktury gospel doszedł podkręcony rytm i tak powstał rock’n’roll.
– Znam te kawałki całe życie, zawsze chciałem je nagrać, ale w każdej wytwórni słyszałem tylko: pop, pop, pop. Teraz wreszcie mogłem zaśpiewać coś, co ma znaczenie – mówił Jones dziennikowi „Telegraph”. – Kiedyś chciałem robić wszystko, każda płyta była jak miszmasz. Dopiero przy tej poczułem, że to moja krew, taki jestem.
Refleksyjna „Praise & Blame” jest powrotem do korzeni, ale nie pożegnaniem. – Kiedy dobijasz pięćdziesiątki, stajesz się kuloodporny. Wciąż występujesz, a dzieciaki to kochają, bo nie udajesz, że jesteś jednym z nich. Po sześćdziesiątce w ogóle przestałem się martwić.
Twardziel na kolanach
Takie płyty nagrywają tylko mężczyźni, którzy choć raz stali na krawędzi. Dopiero teraz, gdy Jones odważył się zestarzeć, jest zabójczo pociągający. Bo nie próbuje być ładny – odsłania blizny, błędy i grzechy. Podjął męską decyzję – piosenki zaśpiewał z marszu, w całości. Jakby zatęsknił za górniczą Walią, gdzie facet był wart tyle, ile praca jego rąk. Jeśli Jones chciał poczuć, że jego kariera nie jest wydmuszką, może być z siebie dumny. Wciąż ma dość mocy w gardle, by kruszyć skały, i dość wyczucia, by wzruszać wyznaniami o utraconej kobiecie, przepitych szansach i zatraceniu się w „diabelskiej kapeli”. Jest świetny w ostrym bluesowym „Burning Hell”. W „Lord Help” wzywa Jezusa na pomoc biednym i potrzebującym, wibrujący głos i surowe gitary żądają boskiej interwencji. Za to w „Nobody’s Fault But Mine” i „I Give My Soul” skruszony Jones klęka i robi rachunek sumienia. A w rockandrollowych „Run on” i „Strange Things” budzi prymitywną, dziką siłę, przy której ostatnie 30 lat muzyki wydaje się naiwną igraszką. Sir Tom Jones właśnie wydał album życia.
pw
- Zaloguj się albo zarejestruj aby dodać komentarz
- 417 odsłon