Ostatni dyrektor Radia Wolna Europa - Piotr Mroczyk - był tajnym współpracownikiem SB!

Obrazek użytkownika Marek Ciesielczyk
Historia

Dyrektor – agent Piotr Mroczyk (ur. 28 września 1947, syn Czesława) działał w "Solidarności" Radia i TV w latach 1980-1981, był wiceprzewodniczącym Krajowej Komisji Koordynacyjnej Pracowników Radia i Telewizji. Później (w latach 80. i 90.) przebywał w USA, pracując w "Głosie Ameryki". Następnie zorganizował w Waszyngtonie Fundację Solidarności „w celu pomagania internowanym i więźniom politycznym”.

W USA Mroczyk był także właścicielem tygodnika "Gwiazda Polarna", a następnie - dyrektorem Rozgłośni Polskiej Radia Wolna Europa w Monachium (w latach 1989-1994). Zmarł w Warszawie 19 grudnia 2007. Tuż przed śmiercią, 10 grudnia 2007, Piotr Mroczyk został uhonorowany przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski za "wybitne zasługi w działalności na rzecz przemian demokratycznych w Polsce, za zaangażowanie w walkę o wolność słowa i wolne media".

Jego ojciec Czesław Mroczyk, był oficerem brytyjskiego RAF-u, zastępcą dowódcy dywizjonu 313, uczestnikiem bitwy o Anglię. Inny b. pracownik RWE i równocześnie b. tajny współpracownik SB, Roman Żelazny, wymyślił niedawno „stypendium imienia Piotra Mroczyka”, przyznawane przez założoną przez siebie Fundację "Zacny uczynek". Przewodniczącym Rady tej Fundacji był sam Piotr Mroczyk. Ubiegać się o nie mogą studenci Uniwersytetu Opolskiego studiujący na kierunkach: politologia, stosunki międzynarodowe, dziennikarstwo i komunikacja społeczna, socjologia, filozofia. Stypendium ma „upamiętniać bogatą działalność zmarłego w 2007 r. Piotra Mroczyka”.

Cień na działalność Mroczyka rzucił sposób zarządzania „Gwiazdą Polarną” i Fundacją Solidarności. Oto fragment jego opisu: „W Chicago zatrzęsło się. Nowy właściciel, Piotr Mroczyk, działacz solidarnościowy, wyznaczył Miladę Zapolnik na pełniącą obowiązki redaktora naczelnego. Później, orientując się, jak błędna to była decyzja, sprowadził z Nowego Jorku Małgorzatę Terentiew-Ćwiklińską. (…) Mroczyk zupełnie nie interesował się gazetą, którą próbował nabyć, bo przecież kupił ją na wariackich papierach, nie mając pieniędzy. To Punkt i tygodnik miały zapracować na spłaty długów, pensje wydawcy i nowej redaktor naczelnej oraz licznych przejazdów na linii Waszyngton-Stevens Point właściciela. Na nieszczęście jeszcze Mroczyk otrzymał posadę dyrektora w Radio Wolna Europa. Pamiętam doskonale moją z nim rozmowę w Rzymie, kiedy to zapytał wprost: „To wy jeszcze wychodzicie?” (…) Na nasze wydawnictwo spadło jeszcze dodatkowo odium działalności Mroczyka. Osławiona Fundacja Solidarność, którą on prowadził, posądzana była o defraudację i swobodne manipulowanie pieniędzmi. Pisała o tym „Kultura” paryska, a jej redaktor Jerzy Giedroyć domagał się od Mroczyka wyjaśnień. Ponadto, Małgorzata Ćwiklińska (…) otworzyła szeroko drzwi publicystom lewicy laickiej.” (za: Dziennik Związkowy, Chicago, 10-17-2008)

Niby kryształowy życiorys, odznaczenia, zaszczyty, a z drugiej strony opis dziwnych zachowań Mroczyka jako właściciela polonijnej gazety czy też organizatora Fundacji Solidarności. Także życiorys jego ojca widzimy zupełnie inaczej przez pryzmat dokumentów z IPN. Materiały dotyczące agenturalnej działalności Mroczyka zostały zgromadzone w IPN w zbiorze o sygnaturze INP BU 019 43 / 1137. Okazuje się, że nie tylko nasz bohater, ale także jego ojciec był tajnym współpracownikiem komunistycznych służb specjalnych. Czesław Mroczyk (ur w 1917 roku) był oficerem RAF-u (1939-1947). W aktach IPN występuje w sprawie o kryptonimie „Lombard”. Był tajnym współpracownikiem UB / SB o kryptonimie „ROBERT” od 31 grudnia 1949 do 18 grudnia 1958 (prowadzonym przez Wojewódzki Urząd Bezpieczeństwa Publicznego w Poznaniu). Przestał pracować dla SB jedynie „z powodu braku możliwości” (jak stwierdza naczelnik Wydziału „C” KW MO w Poznaniu, ppłk S.Forycki 16.01.1973).

Ojciec Mroczyka też pracował dla SB

 

Matką Mroczyka była Angielka – stąd doskonała znajomość języka angielskiego, która później otwierała Mroczkowi drzwi do różnych instytucji. Choć nie ukończył studiów (co przemilcza się - nawiasem mówiąc - w jego oficjalnych cv), był np. lektorem w Polskim Radio w dziale programów dla zagranicy, który produkował pro-PRL-owską propagandę dla Polonii na całym świecie. W charakterze kandydata na tajnego współpracownika SB Mroczyk został zarejestrowany 19 września 1972 roku. Informuje o tym np. zastępca Naczelnika Wydziału II KWMO w Poznaniu, major R. Gorzyński w swoim tajnym piśmie do naczelnika Wydziału III Departamentu I MSW z dnia 17 stycznia 1973.

Mroczyk został zarejestrowany przez SB we wrześniu 1972 roku, gdy starał się o wyjazd do Wielkiej Brytanii, by odbyć kurs dziennikarski przy BBC. Major Gorzyński potwierdza, że „…przy zastosowaniu kombinacji operacyjnej z naszej strony, na wyjazd ten (Mroczyk) otrzymuje zgodę i w dniu 28 grudnia 1972 r. odebrał paszport”. Jak więc widać SB zaczęło pomagać Mroczkowi i to już wówczas, gdy nie był jeszcze TW, ale dopiero kandydatem na TW. Esbek zauważa także w swym raporcie z 17.01.1973 r., że Mroczyk „do ewentualnej współpracy z naszymi organami ustosunkowany jest pozytywnie” - patrz zdjęcie dokumentu poniżej:

 

Mroczyk został następnie skierowany do Wietnamu. Wysłanie go tam jako członka „Międzynarodowej Komisji Nadzoru i Kontroli” (ze strony PRL-u) opiniował Departament I MSW, czyli ta część SB, która zajmowała się zagranicą. Kapitan W. Sobisiak, kierownik Grupy II Wydz. II stwierdza 25 października 1973 roku: „Na podstawie rozmowy (z Mroczkiem) wnoszę, że kandydat jest przekonany, że tak otrzymanie paszportu na wyjazd do Wielkiej Brytanii, jak i wyjazd do Wietnamu zawdzięcza naszemu poparciu”.

Oficer Wydz.III Departamentu I MSW Urywaj twierdził 29 listopada 1973 roku, że Mroczyk w Wietnamie był „wykorzystywany operacyjnie w charakterze kontaktu operacyjnego - zlecone zadania wykonywał bez zastrzeżeń. Informacje przekazywał w formie pisemnej”. Także kapitan Lizut, Inspektor Wydz.II Departamentu II MSW potwierdza w swym raporcie z 13 października 1973 roku, że Mroczyk „tę rolę (współpracującego z SB) spełniał już w toku swego pobytu w Wietnamie”. Pewną ciekawostką jest, że TW był ojciec, a później syn, natomiast współpracy odmówiła siostra Piotra Mroczyka – Joanna Mroczyk. (ur. w 1950 roku). Była ona opracowywana przez Wydział II KW MO w Poznaniu jako kandydatka na TW w maju 1970 roku, ale już 21 października 1971 roku zaniechano opracowywania „ze względu na niechęć kandydata do współpracy” – jak stwierdza 16.01.1973 ppłk Forycki - patrz zdjęcie nr 1.

Inna część dokumentów nt Mroczyka znajduje się pod sygnaturą IPN BU 002 086 / 1100. Mroczyk zgodził się być tajnym współpracownikiem SB formalnie 5 grudnia 1973 roku. SB założyła „Kwestionariusz TW”. Mroczyk przyjął kryptonim „69”. Podpisał zobowiązanie do współpracy i co ciekawe „TW oświadczył, że na współpracę z naszym aparatem zgodził się z poczucia obywatelskiego i dlatego nie liczy na żadne korzyści materialne”. Później okazało się jednak, ze Mroczyk przyjmował nie tylko pieniądze , ale nawet rzeczowe prezenty od SB. Patrz niżej - zdjęcia kwestionariusz tajnego współpracownika SB Piotra Mroczyka:

 

Własnoręcznie napisane zobowiązanie do współpracy z SB Mroczyk podpisał 3.12.1973.

 

W jednym z esbeckich raportów (IPN BU 00 2086/1100 – 16588/1 ) – w charakterystyce TW „69” z 21.02.1977 - czytamy o działaniach Mroczyka jako TW „69” : „W okresie od kwietnia 1974 r. do czerwca 1976 r. był wykorzystywany głównie w stosunku do I sekretarza ds. politycznych ambasady australijskiej w Warszawie Peter Lloyda. Kontakt ten utrzymywał na płaszczyźnie udzielania dyplomacie lekcji j. polskiego.

Był również zapraszany na przyjęcia organizowane przez ambasadę australijską. Za pośrednictwem TW realizowano kombinację operacyjną w stosunku do obyw. brytyjskiego, podejrzanego o kontakt z obcymi służbami specjalnymi. W 1975 r. TW został skierowany z zadaniem do attachatu handlowego ambasady brytyjskiej. Na bieżąco przekazuje informacje dot. zapoznanych cudzoziemców. Niektóre z tych osób są interesujące z operacyjnego punktu widzenia: red. Richard C. Longworth, europejski korespondent dyplomatyczny agencji UPI z siedzibą w Brukseli. Obaj zapoznali się u P. Lloyda w 1974 r.; Barlow James – dyr. Biura Łącznikowego BBC, który był służbowo w Polsce; Bob Fiuigan – zatrudniony w World Service BBC”. SB za pośrednictwem Mroczyka inwigilowało także amerykańskich dziennikarzy w czasie wizyty w Polsce prezydenta G. Forda.

Jak potwierdza major B. Lizut Mroczyk był wynagradzany. TW „69” np. przyjął od SB w 1974 roku „prezent rzeczowy z okazji ślubu”, a 3. 09.1975 – gotówkę – 500 zł. Własnoręcznie kwitował odbiór pieniędzy od esbeków. Patrz zdjęcia wyżej.

 

11 lutego 1974 kapitan, a później major Lizut raportował, że przekazał Mroczkowi z okazji ślubu „komplet nakryć stołowych wartości 1.225 zł”. Patrz zdjęcie wyżej.

 

Współpracę z Mroczkiem SB postanowiła rozwiązać formalnie 12 maja 1982 roku. W IPN nie mogłem – jak na razie (?) – znaleźć dokumentów dotyczących późniejszego okresu. Ostatni zapis to „Pozostaje w zainteresowaniu operacyjnym”. Można spytać, jak Amerykanie mogli zatrudnić na stanowisku dyrektora Rozgłośni Polskiej RWE człowieka, o którym wiedzieli przecież, że był członkiem PRL-owskiej delegacji do Wietnamu, a wcześniej dziennikarzem komunistycznej rozgłośni propagandowej „Radio Polonia”?

Od lewej - Roman Żelazny, Jerzy Buzek i Piotr Mroczyk

Andrzej Jarmakowski - polonijny "dziennikarz" z Chicago, który utrudnia lustrację Polonii. Niedawno znalazłem w IPN dokumenty obrazujące potajemne spotkania Jarmakowskiego z rezydentami SB w Chicago w drugiej połowie 1989 roku.

Krzysztof Koch, b. działacz Kongresu Polonii Amerykańskiej w Chicago, który próbował przed moim wykładem nt agentów w Chicago zastraszyć mnie publicznie w restauracji polonijnej.

Relacja filmowa TVP POLONIA z mojego wykładu w Chicago nt. polonijnych agentów:

http://www.youtube.com/watch?v=XjpRPLB77Rs

 

 

 

 

 

Twoja ocena: Brak Średnia: 5 (1 głos)

Komentarze

Na marginesie, czy znane są Ci jakieś bliższe szczegóły odnośnie do występującego w tekście kapitana B. Lizuta? Byłbym wdzięczny za ich publikację.

Pozdrawiam

Vote up!
0
Vote down!
0
#355608

Jan Bogatko

...to niesłychanie poważne zarzuty. Jestem nimi wstrząśnięty, jako wieloletni korespondent RWE w Bonn,

Pozdrawiam,

Vote up!
0
Vote down!
0

Jan Bogatko

#355613

Znam Pana M.Ciesielczyka od dawna w wiekszosci z jego publikacjami sie zgadzam.
Ale wiem tez ze wielokrotnie musial pewne fakty prostowac.
Niemniej jednak jest to pozytywna postac ale obarczona tez lustracyjna fobia, co nie zawsze Mu na dobre wyszlo.
Suma sumarum potrzeba nam takich ludzi

Vote up!
0
Vote down!
0

PISowiec z Bostonu

#355620

I ja znam Pana Ciesielczyka - faktem jest ze zrobil i robi wiele dobrego dla prawdy o UB-ekach i SB-ekach w naszym Polonijnym srodowisku.
Lecz jednoczesnie "idac po bandzie" wielu niewinnych skrzywdzil.
Dlatego zgadzam sie z opinia ze kazdorazowe pojawienie sie na forach Pana Marka obciazajace o agenturalnosc konkretne osoby trzeba brac z duza doza ostroznosci.
Wlasnie w dzisiejszym jego wpisie chodzi o osobe co do ktorej prawda jest nadal skrywana ale tez i Pan Marek snuje tu opowiesci rodem z O7 zglos sie
Pozdrawiam cie Jozefie

Vote up!
0
Vote down!
0

precz z lemingami

#355653

odejście Andrzeja Czumy z rządu jest okazją, by na spokojnie powrócić do oskarżeń, jakie od dłuższego czasu były minister sprawiedliwości formułuje pod adresem polonijnego publicysty Andrzeja Jarmakowskiego, któremu wielokrotnie zarzucał współpracę z tajnymi służbami PRL. Ostatnio tezę Czumy usiłował uprawdopodobnić kreujący się na specjalistę od spraw inwigilacji Polonii przez komunistyczne służby Marek Ciesielczyk, który w swoich artykułach i publicznych wystąpieniach nie tylko przywoływał autorytet ministra, ale również powoływał się na archiwalia udostępnione przez IPN. Problem w tym, że oskarżenia Czumy i Ciesielczyka to zwykłe pomówienia, zaś dokumenty IPN zaprzeczają tezie, iż Jarmakowski kiedykolwiek był agentem bezpieki.

Naznaczony czerwonym kolorem

O Andrzeju Jarmakowskim zaczęło być głośno, kiedy na początku bieżącego roku rozgorzał spór wokół emigracyjnej przeszłości Andrzeja Czumy, a media, w tym m. in. tygodnik „Polityka” (C. Łazarewicz, Minister na debecie, 10 II 2009 r.) i „Rzeczpospolita” (C. Gmyz, Chicagowskie długi Czumy, 11 II 2009 r.), obszernie informowały na temat domniemanych amerykańskich problemów finansowych ministra. Nazwisko zamieszkałego w Chicago Jarmakowskiego, jako osoby świadczącej przeciwko ministrowi sprawiedliwości, przewijało się wówczas w mediach. Czuma nie pozostał dłużny i nie po raz pierwszy oskarżył Jarmakowskiego o związki z bezpieką. Najpierw w wywiadzie dla TVN24 (10 II 2009 r.) w kontekście pytania o Jarmakowskiego minister wyznał: „Ja rozumiem, że niektórzy agenci bezpieki w Chicago, w Londynie czy we Francji przewerbowywani byli przez Urząd Ochrony Państwa i wówczas uzyskiwali gwarancję milczenia. Ja znam jednak fakty i umieściłem go czerwonym kolorem na liście członków, uczestników Ruchu Obrony Praw Człowieka i Obywatela, z czego on się bardzo gniewa na mnie, grozi mi od jakichś pięciu, sześciu lat procesami sądowymi”. Swoje dywagacje powtórzył później m. in. na łamach „Polski The Times” (13 II 2009 r.) i „Gazety Krakowskiej” (14-15 II 2009 r.).

Nie było to jednak nic nowego, bowiem już kilka lat wcześniej na stronie rodziny Czumów (czuma.pl) pojawiła się informacja o współpracy Jarmakowskiego z SB (obecnie oskarżenie to usunięto z witryny). W grudniu 2006 r. Czuma mówił o tym bez ogródek w wywiadzie dla internetowej strony „The Polonia Portal”: „Na przykład w Chicago funkcjonuje – jak się dowiedzieliśmy od historyków, którzy nie bacząc na przepisy zrobili w tym kierunku dużo badań, otóż w Chicago działa były dziennikarz Andrzej J., który został zwerbowany jako kapuś już pod koniec lat 60. ubiegłego wieku, kiedy odbywał zasadniczą służbę wojskową w komendzie garnizonu Gdynia”. Co ciekawe, podobną tezę z powołaniem się na ustalenia Czumy, lansował w tym czasie publicysta i bloger Marek Ciesielczyk (Czy Jarmakowski Andrzej był agentem komunistycznym?, M.Ciesielczyk.salon24.pl/60337) oraz związany z Edwardem Mazurem tygodnik polonijny „Express” (A. Wąsewicz, Historia Polonijnego Agenta, www.expatpol.com).
Poszukiwanie kwitów

Awantura wokół Czumy z początku 2009 r. spowodowała szczególne zainteresowanie osobą Jarmakowskiego, który dostarczał mediom informacji na temat „pożyczek i nieuregulowanych rachunków” ministra w Stanach Zjednoczonych („Rzeczpospolita”, 11 II 2009 r.). „Andrzej Czuma twierdzi, że Jarmakowski mści się na nim, ponieważ Czuma miał informacje o tym jakoby Jarmakowski był współpracownikiem peerelowskich służb, działającym w środowisku amerykańskiej emigracji” – informowała Polska Agencja Prasowa (11 II 2009 r.). W związku powtarzanymi przez Czumę oskarżeniami, Jarmakowski zadeklarował wówczas, że wytoczy ministrowi proces sądowy. Tak też się stało – w kwietniu 2009 r. do Sądu Okręgowego w Warszawie wpłynął pozew Jarmakowskiego przeciwko Czumie z tytułu naruszenia dóbr osobistych.

Zdumiewa fakt, że jeszcze w czasie medialnej burzy wokół emigracyjnych problemów Czumy, w centrali IPN w Warszawie odnaleziono teczkę wywiadu cywilnego PRL (Departamentu I MSW) na temat Andrzeja Jarmakowskiego (IPN BU 02203/146). Co ciekawe, jak wynika z adnotacji sporządzonej na teczce, została ona odtajniona dopiero w dniu 2 lutego 2009 r. Istnieje zatem ścisła korelacja pomiędzy odtajnieniem tej teczki w IPN a początkiem dyskusji medialnej na temat Czumy. Akta nie były wcześniej znane archiwistom gdańskiego IPN, którzy we wrześniu 2006 r. przyznali Jarmakowskiemu status osoby pokrzywdzonej przez komunistyczne tajne służby. Materiałów tych nie znałem również i ja, chociaż w latach 2002-2004 prowadziłem zaawansowane badania na temat Ruchu Młodej Polski(m. in. Służba Bezpieczeństwa w walce z Ruchem Młodej Polski w latach 1979-1988, „Pamięć i Sprawiedliwość”, nr 4, 2003, s. 113-158), którego jednym z założycieli i czołowych działaczy w Gdańsku był przecież Jarmakowski. Nie udostępniono mi ich nawet wówczas, kiedy byłem pracownikiem IPN i miałem wgląd do materiałów oznaczonych klauzulą tajności. Być może akta o sygnaturze IPN BU 02203/146 znajdowały się wcześniej w tzw. zbiorze zastrzeżonym. Bardzo szybko wokół odtajnionej teczki zaczęły krążyć legendy, które miały rzekomo potwierdzać dotychczasowe oskarżenia Czumy.

Jedną z pierwszych osób, której udostępniono teczkę Jarmakowskiego był wspomniany już Ciesielczyk, który przez dłuższy czas budował wokół tej sprawy aurę sensacji zapowiadając ujawnienie zawartości teczki podczas prelekcji w Chicago. Nabrał się na to tygodnik „Wprost”, który na swojej stronie internetowej poinformował, że prezydent Lech Kaczyński został wprowadzony w błąd odznaczając Jarmakowskiego Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski (15 X 2009 r.). Tygodnik powołał się przy tym na list otwarty niejakiej Sylwii Kawy z Komitetu Pamięci Polonijnej w Chicago, która 14 października 2009 r. protestowała przeciwko odznaczeniu Jarmakowskiego „z uwagi na zawartość dokumentów z IPN”. W piśmie do prezydenta RP Kawa zapowiedziała „sądny dzień” dla Jarmakowskiego, o którym całej prawdy Polonia miała dowiedzieć się z ust Ciesielczyka w Chicago.

Mizeria dowodów

Swoje rewelacje ogłosił Ciesielczyk podczas październikowych spotkań w Chicago i Clark (New Jersey), a później w internecie (m. in. videofact.com/jarmakowski.htm). Według niego, dowodem na „ochoczą” współpracę Jarmakowskiego z „konsulatem PRL”, „komunistycznym dyplomatą” i „rezydentem SB” ma być 6-stronnicowa notatka oficera rezydentury wywiadowczej w Chicago o kryptonimie „Rush”. Jest to zresztą jedyny dokument (nie licząc tzw. kart sprawdzeniowych) zawarty w 12-stronnicowej teczce, którą notabene Wydział VIII Departamentu I MSW zakwalifikował zaledwie jako tzw. segregator materiałów wstępnych (SMW), nie zaś typową sprawę operacyjną (np. agenturalną). Istotnie, w dniu 19 września 1989 r. dwaj polonijni dziennikarze – Andrzej Jarmakowski i Andrzej Stypuła, zapewne na fali euforii związanej z odzyskiwaną przez Polskę niepodległością, poprosili konsula PRL w Chicago o poufne spotkanie. Co zrozumiałe i w pewnym sensie normalne, w tej roli wystąpił odpowiednio „zalegendowany” jako dyplomata oficer bezpieki. Bezpośrednią przyczyną spotkania były kwestie wynikające z przemian gospodarczo-politycznych zachodzących w Polsce po 4 czerwca 1989 r., a przede wszystkim z faktu, że zaprzyjaźniony z Jarmakowskim lider Ruchu Młodej Polski – Aleksander Hall, został ministrem w rządzie PRL kierowanym przez Tadeusza Mazowieckiego. Jak zaznaczył w swojej notatce „Rush”, polonijni rozmówcy chcieli omówić sprawy związane z przyjazdem ministra Halla do Stanów Zjednoczonych. Hall miał prosić Jarmakowskiego o przygotowanie jego pobytu w Chicago. Chodziło o spotkania z polonijnymi biznesmenami, politykami (Zbigniew Brzeziński) i działaczami polonijnymi (Edward Moskal). Po Hallu, z wizytą do Chicago mieli przybyć m. in. Tadeusz Syryjczyk i Lech Wałęsa. W rozmowie poruszano jednak głównie kwestie związane z polonijnym biznesem, który był coraz bardziej zainteresowany inwestowaniem w Polsce. Temu również poświęcona była, wspomniana w notatce „Rusha”, jedna z wizyt wiceministra przemysłu Stanisława Kłosa, od której datować się miały kontakty Jarmakowskiego i Stypuły z konsulatem. Stąd też podczas dyskusji z „Rushem” wiele miejsca poświęcono inicjatywie Lecha Wałęsy w sprawie utworzenia „Banku Rzeczpospolitej”, jak również organizacji banku inwestycyjnego i Chicagowskiego Forum Gospodarczego. Dyskutowano o wykorzystaniu kapitału Barbary Piaseckiej-Johnson i innych biznesmenów w Polsce. Zdaniem Jarmakowskiego i Stypuły – jak pisze „Rush” – kapitał polonijny miał być przeciwwagą dla groźnych „niemieckich inwestycji w Polsce”. Jarmakowski i Stypuła zgłosili też pewne obawy co bezpieczeństwa polonijnego kapitału inwestowanego w Polsce. Powołując się na wcześniejsze doświadczenia związane z kierowaną do kraju pomocą finansową dla podziemia „Solidarności” stwierdzili, iż obawiają się, że może ona trafić w prywatne ręce i zostać niewłaściwie wykorzystana. Pod koniec rozmowy działacze polonijni wspomnieli, że dla „wysoko postawionych osób w Warszawie z kręgu Solidarności” przygotowują ocenę działalności Konsulatu Generalnego PRL w Chicago. Wystraszonemu „Rushowi” powiedzieli: „dla uspokojenia Pana, ocena ta nie jest negatywna i taka zostanie przekazana do Polski kanałem LOT-owskim”.
Klęska oskarżycieli

Wspomniana notatka jest jedynym udokumentowanym kontaktem Andrzeja Jarmakowskiego z konsulatem PRL jesienią 1989 r. W 1991 r. teczkę Jarmakowskiego złożono do archiwum Urzędu Ochrony Państwa w Warszawie. W chwili jej zamknięcia zmikrofilmowana dokumentacja liczyła łącznie (razem z okładką, kartami ewidencyjnymi i informacją o mikrofilmowaniu) zaledwie 15 klatek. Wynika z tego, że kilka stron dokumentów (najpewniej 3 strony), ze względu na ustawową barierę roku 1990 (za niejawne uznaje się dokumenty wytworzone przez służby specjalne III RP) zostało wyłączonych z jawnej teczki dostępnej dzisiaj w IPN. „Obfitość” zgromadzonego przez SB i UOP materiału wskazuje, iż ponad wszelką wątpliwość nigdy nie było w niej żadnych rewelacji, o których wielokrotnie mówili Czuma i Ciesielczyk. Potwierdzają to zresztą wszelkie dostępne materiały ewidencyjne SB na temat Jarmakowskiego z których korzystałem. Wynika z nich niezbicie, że nigdy nie był on rejestrowany jako współpracownik komunistycznych tajnych służb. Od lat 70-tych Jarmakowski był rozpracowywany przez SB w ramach spraw obiektowych o kryptonimach „Młodzieżowcy” (duszpasterstwo akademickie w Gdańsku) i „Arka” (Ruch Młodej Polski), jak również w ramach personalnej sprawy operacyjnego rozpracowania o kryptonimie „Historyk”. W okresie emigracyjnym był z kolei rozpracowywany przez Departament I MSW w związku z działaniami wymierzonymi w antykomunistyczną organizację „Pomost” (kryptonim „Igof”). W związku z tym wywiad cywilny PRL aż do 1990 r. zarejestrował Jarmakowskiego w kategorii zabezpieczenie.

O tym wszystkim nie wie zapewne Marek Ciesielczyk, który za wszelką cenę starał się uprawdopodobnić oskarżenia Czumy. Niekompetentny i bezradny wobec mizerii archiwalnej odnalezionej na Jarmakowskiego, Ciesielczyk napisał: „nieważne, czy Jarmakowski był czy nie był agentem, istotne jest to, że jego działania są tak szkodliwe jakby nim był. Często SB odnosiła znacznie więcej korzyści z działań ludzi, którzy formalnie nie byli TW SB, niż z aktywności zarejestrowanych agentów”. A zatem w tej sprawie nie liczą się żadne dowody, argumenty, fakty i dostępne źródła historyczne. Nie ma to też nic wspólnego z nauką, ani nawet słuszną ideą „lustrowania Polonii”. Samozwańczy „lustrator Polonii” nie ma większego pojęcia na temat działań wywiadu PRL na gruncie polonijnym, nie rozumie zasad, którymi kierowały się służby względem Polonii amerykańskiej, nie zna struktur i kompetencji poszczególnych wydziałów Departamentu I MSW, szczególnej relacji pomiędzy bezpieką a MSZ (w tym zwłaszcza Wydziałem Konsularnym), nie zna również obsady personalnej i charakteru pracy rezydentur wywiadowczych na terenie Stanów Zjednoczonych, obiegu dokumentów, informacji i zasad ewidencjonowania danych w strukturach MSW. Fakt, że jest to tematyka złożona, wymagająca dużego nakładu pracy i nabywanej przez lata kompetencji. A to z kolei kłóci się z pogonią za tanią sensacją, której tak bardzo potrzebuje Ciesielczyk. W ten sposób sensacja rozmija się z prawdą. A sensacja w sprawie Jarmakowskiego karmi się wyłącznie kłamstwem stąd też wyssane z palca informacje o jego rzekomych „potajemnych” i „tajnych spotkaniach z rezydentem SB w Chicago”, „wychwalaniu komunistycznych dyplomatów z konsulatu RP w Chicago”, „przejęciu Jarmakowskiego przez UOP” czy przedstawieniu w rozmowie „Solidarności jako grupy oszustów” (mira888.salon24.pl/132581). W tej ostatniej sprawie warto odwołać się do informacji zawartych chociażby w książkach Petera Schweizera Victory czyli zwycięstwo (Warszawa 1994) i Gordona Thomasa Szpiedzy Gideona. Mossad tajna historia (Warszawa 2004), w których przedstawiono kulisy transferu pieniędzy dla podziemia w Polsce. Warto wspomnieć, że finanse te nigdy nie zostały w przejrzysty sposób rozliczone przez ludzi głównego nurtu „Solidarności”. Zresztą sprawa pomocy finansowej dla „Solidarności” była szczególnie kontrolowana przez bezpiekę, więc ewentualna negatywna opinia rozmówców „Rusha” w tej sprawie nie była żadnym zaskoczeniem i nowością.

O poziomie oskarżycieli niech świadczą jeszcze inne słowa Ciesielczyka: „Jako człowiek niewątpliwie inteligentny Jarmakowski zdaje sobie chyba sprawę, że przegrał swoje życie, ponosząc klęskę w sferze pracy zawodowej, towarzyskiej, finansowej, zdrowotnej, a nawet rodzinnej (nie potrafił zapewnić sobie i swej rodzinie godziwych warunków życia, mieszkając w kraju o nieograniczonych możliwościach), czy więc jego amoralny stosunek do otoczenia i wyjątkowo podłe zachowanie wobec rodaków w USA to wynik jego frustracji z powodu tej tragicznej sytuacji, w jakiej się znalazł po ponad 25-letnim pobycie w USA?” (mira888.salon24.pl/132581). Być może rozpętując nagonkę na „kapusia Jarmakowskiego” Andrzej Czuma nie spodziewał się, że w takim stylu znajdzie ona swój finał. W ostatnim czasie były minister sprawiedliwości wielokrotnie apelował do dziennikarzy, aby nie rzucali fałszywego świadectwa przeciwko bliźniemu swemu. Najwyższy czas zacząć od siebie.
*** Aktualnie z Andrzejem Jarmakowskim dzieli mnie zapewne większość poglądów i ocen na sprawy polonijne i krajowe. Ale obowiązkiem historyka jest służyć prawdzie, a kiedy trzeba to jej bronić i o niej świadczyć. Współpracować z prawdą trzeba zwłaszcza tam, gdzie kogoś skrzywdzono posługując się historycznym fałszem. Poglądy i wybory polityczne skrzywdzonego nie mają tu żadnego znaczenia. W prostowaniu faktów i walce z fałszowaniem dziejów szczególna rola przypadła historykom, o których wielki Stanisław Kutrzeba tak pisał: „Tylko zawodowi historycy tej pracy podołać mogą; by to bowiem zadanie wypełnić tak, jak się tego żąda, trzeba nie tylko mieć dobre chęci dyletanta, który sam wprawdzie nieraz za historyka się uważa, lecz naprawdę mąci tylko zwykle historię, trzeba posiadać i tę umiejętność, która jest niezbędną, by krytycznie ocenić materiał i w sposób właściwy z tego materiału wydobywać prawdę i tę prawdę w odpowiedni przedstawić sposób” (Wady i zadania naszej historiografii, Kraków 1916).

Sławomir Cenckiewicz

Vote up!
0
Vote down!
0

PISowiec z Bostonu

#355623

M.Ciesielczyk ujawnił fakt pracy w SB kustosza Muzeum - 04/11/2008

Panie Kazimierzu, niech Pan przemówi !
Od wielu miesięcy na skrzynki mailowe wszystkich zapewne redakcji w Tarnowie i setek innych osób przychodzą zawiadomienia o kolejnych "newsach" serwowanych na popularnych w internecie serwisach społecznościowych i blogach przez „dziennikarza obywatelskiego", w jakiego ponoć przeobraził się w ostatnich miesiącach były radny Tarnowa Marek Ciesielczyk. Większość z tych zawiadomień kończyła się do niedawna informacją, że 30 X, czyli w dzień tarnowskich obchodów 90. rocznicy odzyskania niepodłegłości, gdy w mieście gościł będzie prezydent Lech Kaczyński, Ciesielczyk ujawni w internecie nazwisko „esbeka, pretendującego dziś do miana autorytetu moralnego w Tarnowie". Kilka dni temu, jeszcze przed tą zapowiadaną przez wiele miesięcy datą, Ciesielczyk „odkrył" w ten sposób fragment życiorysu znanego tarnowskiego historyka, kustosza Muzeum Okręgowego, Kazimierza Bańburskiego.

Ogloszenie

Rewelacje Ciesielczyka były i jednocześnie nie były wielkim zaskoczeniem. Nie była to wiadomość nowa, ponieważ ujawnione przez byłego radnego nazwisko, było od pewnego czasu tajemnicą poliszynela - o „esbeckim" epizodzie w życiorysie zawodowym Bańburskiego wiele osób "coś słyszało", choć trudno było spotkać kogoś, kto znałby bliższe szczegóły na ten temat. Sam zainteresowany też milczał na ten temat, co dziwi tylko trochę, zważywszy, że fakt niegdysiejszego zatrudnienia w SB chwały mu oczywiście nie przynosił.
Zaskoczeniem było natomiast przywołanie przez Ciesielczyka tak niewielkiej ilości faktów, po tak długim okresie zapowiadania swojego "newsa". Poza podaniem konkretnych dat zatrudnienia Bańburskiego w SB (1976-80), podane fakty nie wniosły bowiem nic nowego do wcześniejszej wiedzy na ten temat. W dodatku przytoczone informacje, w znikomy sposób uzasadniają tak jednoznacznie negatywne oceny, dokonane przy okazji publikacji przez byłego radnego. Wydawało nam się, że znając te szczątkowe fakty i zapowiadając ich ujawnienie już wiosną br., autor dlatego ich nie ogłasza, bo - jak przystało na swoją nową rolę dziennikarza - zbiera jeszcze dodatkowe materiały, wertuje archiwa, kontaktuje się z poszkodowanymi, będzie chciał porozmawiać z Bańburskim itp., dzięki czemu pod koniec października liczyliśmy na zapoznanie się z obszernym, poważnym artykułem, który faktycznie zasługiwałby na zastosowaną przez Ciesielczyka oprawę propagandową i oceny, jakie wygłaszał na długo przed tą publikacją. Radzi bylibyśmy np. przeczytać, w jakich tajnych lub jawnych operacjach wymierzonych w demokratyczną opozycję brał udział starszy inspektor Kazimierz Bańburski, komu lub jakiej organizacji w szczególny sposób utrudniał życie. Jak to jednak bywa w przypadku Marka Ciesielczyka (przed 1989r. związanego z opozycją antykomunistyczną, a po 1989r. uprawiającego już tylko działalność, którą można by streścić jako megalomański populizm gawędziarski), nie stało się nic, czego po panu Marku nie moglibyśmy się spodziewać, czyli "niewiele, ale za to głośno".

Ciesielczyk zarzuca Bańburskiemu, że ten - znając swoją istotnie poplamioną 30 lat temu zawodową przeszłość - pretenduje dziś do miana "autorytetu moralnego". Gdzie i kiedy dostrzegł Ciesielczyk takie zapędy u kustosza Muzeum - już nam nie tłumaczy. Po prostu ogłasza to ex cathedra.
Nie pierwszy zresztą raz, Marek Ciesielczyk kreuje w ten sposób wirtualną rzeczywistość. Półtora roku temu, Ciesielczyk nagle przypomniał sobie, jakie to artykuły w latach 80-tych pisał Zygmunt Szych. Były tam m.in. potępieńcze teksty o spekulantach na Burku, pochwały pod adresem członków osławionych Inspekcji Robotniczo- Chłopskich, artykuły o zachowaniach niektórych urzędników, którzy nie wzięli sobie do serca zaleceń ostatniego plenum partii, teksty okolicznościowe z okazji komunistycznych świąt oraz inne tym podobne "michałki". Choć podobne teksty ma na swoim koncie zapewne większość dziennikarzy, którzy rozpoczynali pisanie w PRL-owskich gazetach, nie byłoby nic złego i dziwnego w takim przypominaniu, gdyby nie dotyczyło ono skonfliktowanego z Ciesielczykiem następcy radnego na stanowisku szefa redakcji "Nowego Tygodnika", z którego pan Marek wyleciał po kilku numerach, z hukiem i bez pardonu. Zwracaliśmy zresztą w portalu uwagę na mało elegancki sposób rozstania się wydawcy z radnym (CZYTAJ TUTAJ), który wówczas zaliczył też bardzo dotkliwy wyborczy cios, pozbawiający go diety radnego przez kolejne 4 lata. Samemu Ciesielczykowi zaledwie kilka miesięcy wcześniej nie przeszkadzało, że w redakcji tego niszowego tygodnika znajdzie się wspólnie z Szychem. Ba, hasło "Ciesielczyk i Szych w jednej redakcji" i ich wspólna karykatura promowały nawet gazetę, którą Ciesielczyk opatrzył dopiskiem wymyślonym rzez siebie: "Bez cenzury".
Półtora roku temu Ciesielczyk podobnie jak teraz, w absolutnym oderwaniu od realiów, twierdził, że mało chlubne teksty Szycha ujawnia po to, aby poznano prawdę o prawdziwym obliczu człowieka, który jest teraz "guru dla młodych dziennikarzy" i który "kreuje się na autorytet" w środowisku żurnalistów tarnowskich.
Z całym szacunkiem dla pokaźnego dorobku dziennikarskiego pana Zygmunta, żadnym "guru" w środowisku nie jest, i to od lat. Skąd ma jednak o tym wiedzieć człowiek, który szczyci się tym, że skłócony jest już z każdą redakcją w Tarnowie (Ciesielczyk jest prawdopodobnie w regionie rekordzistą pod względem wytoczonych procesów karnych dziennikarzom z osławionego artykułu 212 KK) i który wszystkie, bez wyjątku, media nad Wątokiem i Białą określa mianem reżimowej "Białorusi medialnej" ?
Na pełną dwuznaczności postawę Marka Ciesielczyka, jako "dziennikarza - pijarowca" opłacanego z kasy miejskiej po przegranych przez niego 2 lata temu wyborach i utracie diety radnego, także zwracaliśmy uwagę w naszym portalu (CZYTAJ TUTAJ).

Ciesielczyk czyni też - znów w kontekście "esbeckiego" epizodu w życiorysie kustosza - zarzut, że Bańburski stał się "głównym historykiem niepodległościowym i jedną z głównych postaci uroczystych obchodów 90. rocznicy odzyskania niepodległości w Tarnowie". Zupełnie nie rozumiem tego zarzutu, którego konsekwencją są w dodatku absurdy. Spróbujmy je zresztą przywołać.
Czy zdaniem Marka Ciesielczyka fakt, że niewątpliwe zasługi w dokumentowaniu i propagowaniu informacji, iż to Tarnów pierwszy w kraju wybił się na niepodległość w 1918 roku, ma osoba, która 30 lat wcześniej, po studiach, pracowała w SB, czyni ją z definicji i w każdym temacie, jakiego się dotknie niewiarygodną ? Jeśli zatem Bańburski twierdzi - na podstawie własnych, popartych licznymi dowodami badań - że Tarnów był pierwszym niepodległym miastem, to nie należy przyjmować takiej wiedzy tylko dlatego, że badacz ma coś za uszami ?
Gdyby kustosz zajmował się historią PRL- u zarzut byłby jeszcze w jakimś stopniu zrozumiały, ale przecież zajmuje się historią dawniejszą...
Można w tym miejscu zadać jeszcze więcej pytań. Na przykład takie, czy Aleksander Krawczuk, minister w jednym z ostatnich komunistycznych rządów, przestał być automatycznie wiarygodnym badaczem starożytności i prawdziwym autorytetem w tej dziedzinie, obejmując swój urząd ? Czy polityczny błąd na zawsze i w każdej dziedzinie czyni człowieka niewiarygodnym ? Czy piszącego te słowa absolutnie, ostatecznie i raz na zawsze deprecjonuje fakt, że w czasie apogeum pierestrojki, gdy komunizm już sypał się na dobre, a chyba nawet obradował już Okrągły Stół, był - jako uczeń klasy maturalnej - uczestnikiem Olimpiady Wiedzy o Partii ?

Zaskakujące, że Ciesielczyk tak jednoznacznie potępia jednego byłego esbeka, a jednocześnie bardzo łatwo daje wiarę temu, jak przełożeni tego człowieka interpretowali sobie fakt jego rezygnacji z pracy w SB we wrześniu 1980r. Ci przełożeni sugerują, że Bańburski podjął decyzję o zaprzestaniu pracy w SB ze względu na niepewną wówczas sytuację polityczną w kraju i możliwe całkowite zwycięstwo „Solidarności”. To także obrazuje charakter i motywy działania byłego esbeka, a dzisiaj głównego nauczyciela historii w Tarnowie - ocenia Ciesielczyk. Jeśli kilka dni po podpisaniu porozumień w Gdańsku i Szczecinie i długo przed rejestracją "Solidarności", panowało - szczególnie w SB, będącej jądrem komunistycznego państwa - przekonanie o tym, że system się ostatecznie sypie, to ja jestem piękną, długowłosą i smukłą blondynką. Takie banialuki może pisać tylko ktoś, kto ma jakiś interes w przeinaczaniu historii lub we wrześniu 1980r. przeżywał jakiś pozbawiony realnej oceny sytuacji stan euforycznego zachłyśnięcia się młodzieńczymi złudzeniami. Gdyby taka rezygnacja nastąpiła wiosną, czy latem 1981 roku, czyli w czasie gdy "S" rzeczywiście była już silna w całym kraju i stało za nią kilka milionów członków, a sytuacja strajkowa w zakładach i demonstracje na ulicach stanowiły ciąg bezprecedensowych zdarzeń w historii PRL-u, to uzasadnienie rezygnacji Bańburskiego, jako koniunkturalnego gestu, można by od biedy przyjąć, ale we wrześniu 1980 roku, kiedy powiewu wolności z Wybrzeża nikt jeszcze tak naprawdę nie poczuł? Wszak późniejsze sukcesy "S" są najlepszym dowodem na to, jak głęboka była w aparacie bezpieczeństwa nieświadomość tego, czym w istocie był Sierpień i jak jego konsekwencje zaskoczyły esbecję, która nie była w stanie powstrzymać "festiwalu wolności", metodą inną niż stan wojenny.
Nie znamy teraz oczywiście faktycznych okoliczności i powodów odejścia Kazimierza Bańburskiego ze służby, ale równie dobrą, jak hipoteza o koniunturalizmie, a może nawet lepszą, byłaby hipoteza o rozpoznaniu przez niego późnym latem 1980r. błędu młodości sprzed 4 lat, uświadomionego właśnie wydarzeniami Polskiego Sierpnia. Zupełnie inaczej na tym tle wyglądałaby adnotacja z teczki personalnej obecnego kustosza Muzeum, że ten „…ulega nastrojom w kraju…”.W takim wypadku należałoby rozpatrywać decyzję Bańburskiego w kontekście nie tylko nie-koniunkturalnym, ale nieomal heroicznym. Nie trudno sobie wyobrazić, jak trudno było podjąć taką decyzję i jak byli współpracownicy musieli go traktować przez kolejne 3 lata, gdy - jako podporucznik SB - już nie pracując w aparacie, pozostawał w tzw. "rezerwie kadrowej". To, że jest wciąż skromnym magistrem historii, w świetle imputowanych mu przez Ciesielczyka wielkich ambicji bycia "autorytetem" też wydaje się symptomatyczne.
Bez woli Kazimierza Bańburskiego nie będziemy jednak w stanie szybko zweryfikować ani tej, ani każdej innej hipotezy.

Bylibyśmy bowiem niesprawiedliwi, gdybyśmy w publikacji TOP.Portalu - dostrzegali jedynie polityczne intencje i takież ambicje Marka Ciesielczyka. Niewątpliwie są tam obecne, nawet nadreprezentowane, ale Ciesielczykowi, jako niegdyś inwigilowanemu przez SB działaczowi opozycji przysługuje prawo do emocjonalnych ocen, nawet jeśli się w tych ocenach i insynuacjach posuwa zbyt daleko. Ciesielczykowi zatem wolno się unosić, ale my nie możemy tego nie zauważać.
W intencji ujawnienia nazwisk byłych pracowników Służby Bezpieczeństwa nie dostrzegamy nic niewłaściwego i z niecierpliwością czekamy na kolejne nazwiska. Jeśli mamy prawo (sam jestem skłonny nazwać to nawet obowiązkiem !) poznania nazwisk tajnych współpracowników SB, często w tę współpracę wmanewrowanych podstępem, w moralnie dwuznacznych okolicznościach, to tym bardziej musimy poznawać twarze pracowników aparatu bezpieczeństwa. Mamy prawo do poznania nazwisk osób pracujących dla organizacji, często dopuszczającej się aktów zbrodniczych i działającej ponad prawem nawet komunistycznego państwa. Musimy wyjaśniać ewentualny udział tych osób w działaniach budzących jakiekolwiek podejrzenia, ale też po to, aby odróżniać prawdziwych oprawców od innych, choćby nielicznych pracowników "bezpieki", którzy oprawcami nie byli.
Gdyby Ciesielczyk poprzestał na podaniu do publicznej wiadomości faktu zatrudnienia obecnego kustosza Muzeum w SB lub zaczął drążyć ten temat dogłębnie, badać ten konkretny przypadek, zasłużyłby na pochwały, których nigdy, nie tylko z naszych ust, nie usłyszał. Pan Marek zaczął się jednak bawić w politycznego inkwizytora, który wyłącznie na podstawie kartki wyrwanej z życiorysu, nie będącej oczywiście powodem do chwały, ale też jeszcze nie dowodem przestępstwa, przekreśla całe późniejsze życie człowieka, odbiera mu wszelkie zasługi. Ciesielczyk zdaje się przy okazji nie zauważać, że Bańburski nie jest politykiem, nie jest też obieralnym urzędnikiem, czy szefem instytucji; żadnego zaufania swoich wyborców nie zawiódł, bo nikt go nigdy nie wybierał, nie miał też formalnego obowiązku do ujawniania kart swego życiorysu sprzed 30 lat; co jednocześnie nie znaczy, że nie powinien dziś wyjaśnić, czym się w SB zajmował.

Fakt zatrudnienia Bańburskiego w SB potwierdzają nawet osoby, które uważają się za jego przyjaciół i gotowe są do zbierania podpisów w obronie jego dobrego imienia, jako historyka. Wytłuszczone przez Ciesielczyka, jedyne przytoczone w jego tekście zdanie z listu motywacyjnego Bańburskiego, złożonego w kadrach SB: „Prośbę swą motywuję zamiłowaniem do charakteru pracy” tłumaczą tym, że chodziło o pracę archiwisty, do której się przeciez historyk na studiach przyucza.
Kazimierz Bańburski pracę w SB, na ponoć mało odpowiedzialnym, bo "papierkowym" stanowisku, podjął bowiem w roku 1976. Wciąż jednak nie wiemy, czym faktycznie się w SB zajmował. Zainteresowany milczy i nie sposób się z nim od kilku dni skontaktować. Bańburski musi jednak zabrać głos, bo unikanie tematu niczego już nie załatwi, w istocie pogłębia tylko coraz gęstszą aurę wokół jego postaci i rodzi kolejne wątpliwości, kolejne pytania.
Na przykład to, dlaczego o tym "esbeckim epizodzie" tak niewiele wiedziano w miejscu, w którym Bańburski pracuje od blisko ćwierćwiecza, czyli w Muzeum Okręgowym ?
Jeśli Kazimierz Bańburski rezygnował z pracy w SB w 1980r. w zdrowym odruchu zerwania "z bagnem", to dlaczego nie chce teraz o tym opowiedzieć ? Albo pytanie, jak się później znalazł w Urzędzie ds. Wyznań oraz czy i jak współpracował ze złowieszczym IV Departamentem MSW ?
Jak na razie nie ma żadnych przesłanek do twierdzenia, że naganna - nie tylko z dzisiejszej perspektywy - decyzja o wstąpieniu w szeregi SB skutkowała negatywnie "czymś więcej", ale pytań będzie przybywać, a my nie możemy już ich nie stawiać i nie szukać na nie odpowiedzi.

Tak, jak u Bańburskiego mającego niejasny epizod w przeszłości, nie dostrzegam teraz kreacji na "autorytet moralny", a jedynie dobry warsztat, służący rzetelnej pracy historyka, tak w przypadku Marka Ciesielczyka, mającego za sobą niezaprzeczalnie chwalebne antykomunistyczne karty sprzed 25-30 lat, dostrzegam obecnie nieznośne a niestety pozbawione już (po paru bezowocnych kadencjach) jakiejkolwiek legitymacji, kreowanie się na "sumienie Tarnowa". O czym były radny przypomina na okładkach swoich pełnych zaangażowanej politycznej publicystyki i automarketingu książek oraz na łamach serwisów internetowych, w których wyraźnie ostatnio zasmakował.
Dlatego apeluję do Kazimierza Bańburskiego, by nie stał się dożywotnim zakładnikiem skandalizującej informacji byłego radnego, która nie starała się spełnić nawet minimalnych kryteriów, wymaganych od rzetelnego materiału prasowego.
Potrafię zrozumieć - jak większość rozsądnie myślących ludzi - błąd młodości, naiwność, nawet głupotę, ale nie zrozumiem milczenia historyka w tej sytuacji. Mam nadzieję, że sympatyczny skądinąd kustosz, znany dotąd z dużej życzliwości wobec osób, które chcą poznawać i przekazywać wiedzę historyczną, przełamie własne opory i da się namówić do szczerej, choć na pewno bardzo trudnej rozmowy o kawałku własnej historii i jej konsekwencjach.
Panie Kazimierzu, niech Pan przemówi !

Piotr Dziża

Vote up!
0
Vote down!
0

PISowiec z Bostonu

#355627

cos tutaj sie nie zgadza za duzo fantazji za malo faktow

Vote up!
0
Vote down!
0
#355679

www.marekciesielczyk.com
1. Nigdy niczego nie musiałem prostować, gdyż opieram się wyłącznie na dokumentach z IPN.
2. Na temat Andrzeja Jarmakowskiego będę tutaj pisał. Nie był on - w świetle znalezionych na razie w IPN dokumentów - tajnym współpracownikiem SB, napomiast można udowodnić, iz spotykal się z rezydentami SB w Chicago w drugiej połowie 1989 roku.
3. Na temat Dziży także tutaj napiszę, zresztą powyższy tekst, broniący oficera SB, wystawia mu nie najlepsze
świadectwo.
4. Co do Cenckieiwcza - otrzymywał "stypendium" od pewnego dziwnego środowiska polonijnego, by ujawnić agentów na podstwie dokumentów z IPN, praktycznie nie ujawnił żadnego istotnego nazwiska, zastaniał natomiast własna piersią Jarmakowskiego, twierdząć, że przekazywanie informacji esbekom w drugiej połowie 1989 roku nie było niczym nagannym. Też o tym napiszę.

Marek Ciesielczyk

Vote up!
0
Vote down!
0
#355685

www.marekciesielczyk.com
5. co do kapitana Lizuta, wiem tyle, co napisałem (na razie)

Vote up!
0
Vote down!
0
#355686