"Za wykonanie wyroku śmierci otrzymywali ponad 3 tys. zł..."

Obrazek użytkownika Ursa Minor
Artykuł

Z kpt. dr. Dariuszem Fudalim, funkcjonariuszem Służby Więziennej, pracownikiem Zakładu Karnego w Rzeszowie, rozmawia Mariusz Kamieniecki

W wyniku prac ekshumacyjnych na tzw. Łączce na warszawskich Powązkach zidentyfikowano już pierwsze ofiary. Jak wyglądały przygotowania i jak przebiegały same egzekucje w więzieniach Urzędu Bezpieczeństwa?

- Tak naprawdę nie obowiązywały tu żadne zasady. Skazani na ogół trafiali do tzw. cel śmierci. Wyroki wykonywano o różnych porach dnia - albo wcześnie rano, albo późnym wieczorem, ale, jak np. na Rzeszowszczyźnie, zabijano także w porze popołudniowej. Tylko w przypadku Wrocławia rodziny mogły odbierać zwłoki swoich krewnych. Zasadniczo tendencja była taka, aby ciała straconych chować potajemnie, wszystko po to, aby wszelki ślad po nich zaginął, żeby nawet po śmierci nie funkcjonowali w oczach opinii publicznej. W ten sposób próbowano zatrzeć ich pamięć i uniemożliwić tworzenie się czegoś w rodzaju legendy. Tak było w całym kraju. Ogólnie w Polsce w latach 1944-1956 wydano ponad osiem tysięcy wyroków śmierci, z czego przeszło sześć tysięcy wykonano. Mimo iż na protokołach wykonania wyroków śmierci widniała rubryka: dowódca plutonu egzekucyjnego, to tak naprawdę sporadycznie zdarzało się, żeby wyrok wykonywało więcej osób, najczęściej był to jeden człowiek. Na ogół wyrok wykonywano tzw. strzałem katyńskim w tył głowy, ale również wieszano.

O ofiarach mówi się wiele, mało jednak wspomina się o katach. Kim byli bezpośredni egzekutorzy wyroków śmierci, którzy wykonywali je na działaczach podziemia niepodległościowego?

- Byli to ludzie z tzw. awansu społecznego, ludzie przeważnie prości, którymi łatwo można było manipulować. Zdecydowana większość katów miała spore problemy alkoholowe, co zresztą w ówczesnych PRL-owskich służbach nie należało do rzadkości. Obok tego, że lubili wypić, to byli też bardzo słabo wykształceni. Na ogół pozostawali do dyspozycji szefa danego Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego. Trzeba też powiedzieć, że nie były to osoby do końca anonimowe, ale znane wśród funkcjonariuszy. Niektórzy z nich na pewno byli chciwi. W Warszawie w więzieniu na Mokotowie szczególnie znany był jeden z głównych egzekutorów stalinowskich w PRL Piotr Śmietański, który wykonał wyrok strzałem w tył głowy m.in. na majorze Hieronimie Dekutowskim ps. „Zapora” czy na rotmistrzu Witoldzie Pileckim. W okrucieństwie nie ustępował mu Aleksander Drej, który zabił m.in. ppłk. Łukasza Cieplińskiego, dowódcę IV Zarządu WiN.

Często o strażnikach więziennych mówiło się: hieny. Z czego to wynikało…?

- Jak już wspomniałem, byli to ludzie prości, którym często uderzała do głowy woda sodowa. Mieli poczucie władzy, bezkarności i chcieli się szybko wzbogacić. Niektórzy z nich rabowali zwłoki, kopniakami wybijali im złote zęby, zdzierali z nich marynarki i buty. Różnie się potem z tego tłumaczyli, np. że nikt nie powiedział im, że tak nie wolno. To były ludzkie hieny. (...)

http://naszdziennik.pl/polska-kraj/17617,kaci-mieli-poczucie-bezkarnosci.html

Brak głosów