Warszawa mojego dzieciństwa

Obrazek użytkownika Ursa Minor
Artykuł

O przedwojennej Warszawie opowiada PCh24.pl Zbigniew Leopold Kuciewicz – prezes Związku Żołnierzy Narodowych Sił Zbrojnych, pseudonim „Szwagier”, wcześniej „Zbych”.

Urodziłem się w listopadzie 1925 roku. Mieszkałem w domu przy ulicy Bednarskiej 7. Ulica ta zmieniała się wraz z rozwojem i bogaceniem mieszkańców Warszawy. Na początku było to miejsce zamieszkane głównie przez robotników, bednarzy, piaskarzy. Później stała się ulicą inteligencką. Ciągnęła się ona od Powiśla do Krakowskiego Przedmieścia, cały czas pod górę. Ta górna część rozwijała się zupełnie inaczej niż dolna.

W budynku którym mieszkałem, zresztą bardzo okazałym było bardzo dużo dzieci. Gdy wracałem ze szkoły, to zaraz po tym jak odłożyłem teczkę – o ile mama się zgodziła – ruszałem na podwórko. Tam spędzałem większość czasu. Nad naszym dobrym zachowaniem można powiedzieć czuwały wszystkie mamy. Gdy jakaś zauważyła, że coś jest nie tak z miejsca robiła porządek.

W tym budynku od strony ulicy Bednarskiej i Dobrej mieścił się na pierwszym piętrze komisariat granatowej policji. Był on cztery razy do roku „umajony” girlandami i kwiatami: 11 listopada, 19 marca – św. Józefa – imieniny marszałka Piłsudskiego, 3 maja i 15 sierpnia.

Jeśli ktoś osiedlił się na Powiślu, nie chciał się stamtąd wyprowadzać. Ludzie byli wręcz zakochani w Warszawie.

Podwórko

Na podwórku w latach 1936-37 zaczął organizować życie Wacław Bojarski, był on naszym duchowym przywódcą. Miał pomocnika Janka Słabego, resztę stanowiliśmy my: roczniki 24’, 25’, 26’. Sam Bojarski nie mógł uprawiać sportu, cierpiał na gruźlicę. My natomiast często grywaliśmy w piłkę. Nawet odnosząc sukcesy w amatorskich zmaganiach. Ja jednak zbyt sprawny nigdy nie byłem, zatem i jakoś specjalnie mi piłkarskie rzemiosło nie wychodziło. Chodziłem za to raz w tygodniu na pływalnię.

Było dużo miejsca na zabawę i gonitwy. Czas nasz zajmowały nie tylko podwórkowe gry tj. klipa czy zośka lub berek ale także kształtowano w nas miłość do literatury historycznej. Zaangażowany był w to zwłaszcza Wacek Bojarski.

W tym domu mieszkały dwie rodziny piaskarzy. Pamiętam, że jedną z nich nazywano Bombolami, w pamięć zapadał zwłaszcza stary Bombol, miał ponad 2 metry wzrostu. Wtedy tak wysoki mężczyzna to było wydarzenie. Jeden z jego synów, zwany „Biały Louis” był później uznanym bokserem. Jego ksywka nawiązywała do popularnego amerykańskiego czarnoskórego pięściarza Joe Louisa. W tym domu odebrałem pierwsze lekcje wychowania.

Szkoła

Kiedy rozpocząłem edukację w szkole podstawowej na ul. Drewnianej, na powitanie kierownik szkoły pan Sawicki kiedy usłyszał moje imię i nazwisko zapytał od razu: „syn Lotki i Wiktora?”. Zawstydziłem się. Moi rodzice chodzili do tej samej szkoły. Wtedy wychowawca decydował o losie ucznia i jego dalszej edukacji w starszej klasie. Nauczyciel to była postać. Pamiętam do dziś nazwiska moich wychowawców: p. Kubiak do 4 klasy, a potem p. Wolągiewicz. Nauczyciel miał zawsze rację. Za wszelkie próby jego oszukiwania czekało w domu tęgie lanie.

Rodzice

Nasza sytuacja materialna była zupełnie niezła. Ojciec miał stałą pracę oraz szanse na dorobienie, pracował w przedsiębiorstwie filmowym. Był kierownikiem działu technicznego konserwacji filmów. Reperowano tam kopie filmów, tak by były zdatne do kolejnych odtworzeń. Mama trochę była romantyczka i przez długi czas pracowała u Pulsa.

Nasze życie było zdecydowanie rodzinne. Mogę wspomnieć nasz zwyczaj – niedzielnych obiadów, po których rodzice zabierali nas na spacer. Szliśmy nad Wisłę. Gdy poszliśmy w lewo dochodziliśmy do Cytadeli, tam pamiętam taką - jak mi się wtedy wydawało karet- którą Piłsudski uciekł z więzienia. Wspominam też rejsy statkami spacerowymi. Największy z nich nazywał się „Bajka”. Płynęło się do Młocin.

Najbardziej utkwił mi w pamięci rodzinny obiad, gdy przystępowałem do Pierwszej Komunii Świętej. Zażyczyłem sobie, że jeśli rejs to tylko właśnie wspomnianą „Bajką”. Na obiedzie byli rodzice i rodzice chrzestni oraz jeszcze parę osób. Tato zaprosił wszystkich na statek i popłynęliśmy do Młocin. W drodze powrotnej złapał nas potężny deszcz. Panowie musieli zostać na pokładzie, miejsc osłoniętych od deszczu wystarczyło tylko dla dzieci i pań. Wtedy elegancki mężczyzna nie wychodził z domu jeśli nie miał „gietrów” na lakierkach oraz nie był zaopatrzony w parasol. Na głowie zaś ubrany tzw. dęciak. Kiedy panowie wysiedli ze statku zauważono, a wtedy była moda na sztuczkowe spodnie i takowe marynarki, że mojemu chrzestnemu zmoknięte ubranie się bardzo skurczyło. Widok był przezabawny.

Wielkie wrażenie robił na mnie, chodziłem tam z mamą, dom braci Jabłkowskich. Utkwiły mi głowie takie japońskie ruszające się figurki(śmiech).

Przed południem chodziliśmy w każdą niedzielną zmianę warty. Kiedy szła kompania do zmiany, słychać ich było dużo wcześniej niż widać. Wszystko to działo się na moich oczach, teraz wygląda to inaczej. Wymiana schodzących z wart odbywała się pomiędzy Domem bez kantów (Domu Funduszu Kwaterunku Wojskowego) a hotelem Europejskim. Pamiętam, że przy zmianie warty żołnierze podawali sobie rękę.

Warszawa żyła wszystkim co się w niej działo. Pamiętam jak miał śpiewać Jan Kiepura, jakież to było wydarzenie! Teraz, mam wrażenie, że nie ma już takiego jak przed wojną „zakochania w Warszawie”.

Wojna wszystko wywróciła. Musiałem szybko dorosnąć, kiedy pierwszy raz zobaczyłem jak ginie człowiek.

Read more: http://www.pch24.pl/warszawa-mojego-dziecinstwa,16684,i.html#ixzz2azxEj8Z2

Brak głosów