W 70 procentach jesteśmy kondominium. Wywiad z Markiem Królem.
Tomasz P. Terlikowski: Byłeś właścicielem największego w pewnym momencie tygodnika w Polsce,człowiekiem, który trząsł częścią prasy i którego czasem śmiertelnie się bano. A teraz pisujesz u innych, wyrzucono cię z tygodnika, który tworzyłeś, i w zasadzie jesteś na aucie publicznego życia. Czujesz się przegrany
Marek Król: Tak. Miałem ideę zbudowania na polskim kapitale tygodnika, który miał być wzorowany na „Der Spiegel”, i to się nie udało. Nie wierzę w neutralność narodową prasy i zawsze uważałem, że trzeba tak jak Niemcy dążyć do tego, by media były w rękach kapitału narodowego. Dlatego też w pewnym sensie uważam się za człowieka przegranego, choć jednocześnie się cieszę, że przez wiele lat mogłem w gronie świetnych osób budować medium, które miało strzec interesu państwa.
Dlaczego więc takie świetne medium musiałeś sprzedać? Czytelnicy go nie docenili?
Tu nie chodziło o czytelników. Ja po prostu nie dostrzegłem, jak zbudowana jest struktura agencji reklamowych.
Wykończyli cię „reklamiarze”?
Nie. Politycy, bo dzisiaj o bycie albo niebycie mediów decydują politycy poprzez sieć agencji reklamowych. Nie ma tytułu, który mógłby się utrzymać z pieniędzy tylko ze sprzedaży, konieczne są reklamy, a te – decyzjami politycznymi – zostały w pewnym momencie zatrzymane. Mówiono mi to zresztą, gdy chodziłem z synem po rozmaitych agencjach i szukałem reklam od spółek Skarbu Państwa. I tam wprost, choć oczywiście zawsze nieoficjalnie, wyjaśniono mi, że nikt nie będzie się narażał władzy i dawał reklam w czasopiśmie, które jest wobec niej nieprzychylne.
Nie pomogło przyznanie nagrody Człowieka Roku Donaldowi Tuskowi, już po upadku rządu Kaczyńskiego?
Byliśmy na czarnej liście i tyle. Na jednym ze spotkań podszedł do mnie chłopak z agencji reklamowej i powiedział mi, że mogę przestać się męczyć z pozyskiwaniem reklam, bo i tak ich nie dostanę. „Oni was tak nie lubią, że niezależnie od tego, co byście zrobili, reklamy i tak dostanie »Polityka«” – stwierdził.
Przez całe jednak lata mieliście reklamy.
Ale to był inny rynek. Wtedy płynęły miliony. A i „Wprost” był wtedy inny niż pod koniec mojej w nim bytności.
Mamy w Polsce masę zachodnich firm, które takiej kontroli państwa nie podlegają...
One też są bardzo wrażliwe na takie „grasiowe” sygnały, kto jest w kraju preferowany, a kto nie, i niechętnie wychylają się z poparciem tych niemile widzianych przez dysponentów politycznych. Istnieją przecież tysiące sposobów, by przez rozmaite kontrole utrudnić im życie. Ciekawe zresztą, że na pewną krnąbrność wobec władzy częściej zdobywali się przedstawiciele spółek Skarbu Państwa, którzy czasem dawali nam jakieś reklamy, a szefowie spółek zagranicznych unikali tego jak ognia.
Tyle że to oznacza, iż media w istocie nie są wolne...
Wpływ kapitałowy jest ogromny i on określa kształt mediów, tak jak kiedyś określała
go cenzura. Ja w PRL nie odczuwałem jej wpływów z jakimś ogromnym natężeniem.
To były raczej tysiące drobnych impulsów, które skłaniały człowieka do tego, by
sam się kontrolował, by wiedział, co może, a czego nie może napisać. I w pewnym
sensie tak samo jest dzisiaj. Młodzi dziennikarze, coraz częściej, zdają się autocenzurować, unikać samodzielnego myślenia i stawiania zbyt odważnych pytań, tak by nie wylecieć z mainstreamu. Za naprawdę inteligentnego dziennikarza – tak w PRL, jak i teraz – uchodzi ten, który potrafi odpowiednio szybko odczytywać i interpretować sygnały płynące od dysponentów.
A kto te sygnały wysyła?
One płyną z otoczenia premiera, a niekiedy od samego premiera. Jest przecież wciąż grupa dziennikarzy, która spotyka się z Donaldem Tuskiem na Parkowej.
(...)
Czyli twoim zdaniem jesteśmy kondominium?
W 70 proc. tak, ale jeśli zachowalibyśmy jeszcze 30 proc. suwerenności, to i tak byłoby nieźle. Historycznie, poprzez nasze położenie, jesteśmy trochę na to skazani i dlatego, by zachować jakiekolwiek znaczenie, musimy mieć silne poczucie własnej wartości. A to mniej więcej od 20 lat jest w nas stale niszczone. Wmawia się nam, że jesteśmy beznadziejni i do niczego się nie nadajemy. I to może być robione tylko na zlecenie obcej agentury. Wszystko to razem skłania mnie do stwierdzenia, że nie jesteśmy krajem suwerennym, a najgorsze jest to, iż otwarte o tym mówienie traktowane jest jak puszczenie bąka na przyjęciu. Ten temat poza środowiskami prawicowymi nie istnieje. Jest jakaś niepisana umowa, że tak ma być, bo tak jest dobrze.
Cały tekst w Do Rzeczy nr 19/019 3–9 czerwca 2013
- Zaloguj się albo zarejestruj aby dodać komentarz
- 507 odsłon