„Proszę księdza,ja chcę umrzeć za ojczyznę, ale tak się strasznie boję”–PRZECZYTAJ poruszającą rozmowę z kapelanem Powstania

Obrazek użytkownika Ursa Minor
Artykuł

20 czerwca, w wieku niemal 100 lat, zmarł o. Medard (Stanisław Parysz), ostatni kapelan Powstania Warszawskiego. Urodził się w grudniu 1913 r., w 1929 wstąpił do zakonu oo. kapucynów. W lipcu 1944 znalazł się w Warszawie. Jako Kapelan Armii Krajowej niósł pomoc żołnierzom i ludności cywilnej. Odznaczony Krzyżem AK, Krzyżem Walecznych, Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski.

Przypominamy rozmowę, jaką przeprowadziła w 2010 r. Małgorzata Brama z Muzeum Powstania Warszawskiego.

Jestem kapucynem, z tego zakonu co Ojciec Pio. Miałem piętnaście lat, jak poszedłem do Małego Seminarium Duchownego w Stalowej Woli, wtedy było tylko miasto Rozwadów. Byłem tam cztery lata, potem byłem w nowicjacie w Sędziszowie Małopolskim koło Rzeszowa przez jeden rok, tam była formacja zakonna. Potem był Kraków, dalsze gimnazjum, matura, filozofia, teologia i święcenia kapłańskie 1 maja w roku 1939. Moja pierwsza placówka duszpasterska była właśnie w Krakowie. Byłem w Krakowie, kiedy Niemcy wkroczyli do Polski. Ojcowie kapucyni z Warszawy poprosili naszego ojca prowincjała o pomoc w obsługiwaniu kościołów w Lublinie i w Warszawie. Z naszej prowincji przyjeżdżał kapłan do Lublina i do Warszawy na dwa miesiące, a potem zmiana. Mnie wysłano właśnie do Warszawy. Przyjechałem 16 lipca 1944 roku, a 1 sierpnia wybuchło Powstanie.

Jak ojciec zapamiętał okres, jak wkroczyli Niemcy do Krakowa? Jak oni się zachowywali w stosunku do ludności cywilnej, zakonników, księży?

Bardzo grzecznie, poszli do ówczesnego ordynariusza biskupa Krakowa, był nim książę Sapieha. Z grzeczności zapytali: „Co wy robicie, że tyle ludzi macie w kościołach w niedzielę na nabożeństwach?”. Biskup Sapieha, krakowski książę odpowiedział: „Dzwonimy”. Niemców zobaczyłem pierwszy raz w Krakowie koło kościoła Mariackiego, koło pomnika Mickiewicza – przyjechał jakiś oddział na motorach w hełmach. Groźnie to wyglądało. Nasłuchiwaliśmy radia zza granicy, co się dzieje na świecie.

Radio było zabronione przez Niemców.

Myśmy się tym nie chwalili.

16 lipca 1944 roku ojciec przyjechał do Warszawy.

Tak. Pierwszy raz byłem w Warszawie. Piękne wrażenie – stolica Polski, Warszawa. Jak wybuchło Powstanie, miałem swoją celę na drugim piętrze i raczej nie schodziłem do schronu, ale jak z okna zobaczyłem rozprutą od góry na dół kamienicę przez bombardowanie, już byłem wtedy ostrożniejszy.

Jednego razu podchodzi do mnie kapłan z diecezji włocławskiej, jakiś profesor, będąc w Warszawie, był także w naszym klasztorze i przebywał z nami w schronie. Przyszedł do mnie, do najmłodszego z księży i proponuje, że tam ludzie są sami, są ranni, zabici i czy nie chciałbym pójść do nich. Ja mówię: „Jak najchętniej”. I tak się zaczęło moje duszpasterstwo wśród ludności w czasie Powstania. Warszawy nie znałem, przydzielono mi bezhabitową siostrę zakonną, która poprzedniego dnia w schronie zapowiadała, że przyjdziemy, o tej godzinie będzie msza święta i okazja do spowiedzi, i tak było codziennie.

Chodziłem sobie sam po mieście. Jednego razu idę ulicą Długą, na noszach na chodniku leży ranny powstaniec, czeka na jakiś zabieg w prowizorycznym szpitalu w schronie. Operował tylko jeden lekarz – chirurg. Podchodzę do rannego, przedstawiam się: „Proszę pana, jestem księdzem, może chciałby się pan wyspowiadać?”. Cisza. Milczy, nic nie mówi. Nie słyszał czy może chory i powtarzam to samo. On krzyknął: „Brodaczu, powiedz, niech mnie stąd wezmą, bo mnie tu szlag trafi!”. W tym momencie nadleciał pocisk i dostałem odłamkiem w lewe ramię, a jemu nic się nie stało. Pielęgniarki obandażowały mi ramię, ale habit był przedziurawiony i biały bandaż widoczny. Wracam trochę jak bohater do klasztoru, spotyka mnie dziekan kapelanów, nazywał się chyba Warszawski, mówi do mnie: „Ooo, dopiero przyszedł, a już odznaczony”. Przychodzę do klasztoru, a tam pokazują mi w palenisku na parterze w kuchni dwustupięćdziesięciokilogramowa bomba niewypału, gdyby to wybuchło, chyba wszyscy w piwnicy by zginęli.

Jest niedziela, godzina trzynasta, odprawiam już trzecią mszę świętą, jest już po komunii świętej. Myśmy nie byli w schronie, tylko na parterze, wtem wpadają trzy pociski. Są ranni i zabici, podchodzi do mnie pani i mówi: „Proszę księdza, mój mąż przed chwilą był u komunii świętej – już nie żyje”. Pamiętam dobrze, na podwórku [odbył się] pogrzeb zabitego powstańca. Pomodliliśmy się, odprawiłem egzekwie pogrzebowe, a potem salut armatni, karabinowy. Tak blisko mnie nikt jeszcze nie strzelał.

W zwykły dzień była jedna msza, a w niedzielę było ich więcej?

Jedna każdego dnia była w zależności od tego, jak się umawialiśmy. Nastrój był różny. Z początku raczej możliwie, ale przy końcu Powstania ludzie byli zmęczeni. Zaczęło się narzekanie, przeklinanie tych, którzy to Powstanie organizowali. I wtedy przychodzili do schronów oficerowie, żeby się nie załamywać, wytrwać. Wszyscy jesteśmy przejęci Powstaniem. Czasem idziemy sobie, dźwięki fortepianu i śpiew młodzieży: „Wina, wina dajcie, a jak umrę, pochowajcie”. [...]

Był już 2 lub 3 września, stoi kilku mężczyzn, podchodzę i mówię: „Panowie, na pewno zwyciężymy, ale jest wojna, nie wiadomo, co będzie, żałujcie za grzechy, to wam dam rozgrzeszenie”. Pomodliliśmy się, podchodzi do mnie jeden i mówi: „Proszę księdza, my mamy żony, mamy dzieci, my chcemy żyć!”. Ja mówię: „Ja też chcę żyć, ale musimy być na wszystko gotowi”.

Żeby ci, którzy mieszkali w naszych schronach i mogli w miarę spokojnie odpoczywać, mieliśmy warty. Jednej nocy mam wartę i spaceruję koło kościoła, koło klasztoru słyszę warkot samolotów, to polscy lotnicy z Anglii zrzucali broń powstańcom. Widzę też świetlne pociski z dołu, a potem nadlatuje samolot cały w płomieniach i ja wtenczas z dołu krzyczę: „Jeśli żyjecie, to was rozgrzeszam w imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego!”. Po chwili samolot runął na Miodowej, tylko było słychać pojedyncze wystrzały, była jakaś amunicja na pokładzie samolotu.

Ten samolot rozbił się na dachu na ulicy Miodowej.

Nie wiem, gdzie to było, jak to było.

Ojciec widział, jak leci samolot.

Tak, to było okropne, palił się. Nie wiem, czy piloci żyli, czy nie żyli, ale jeśli żyli, moim obowiązkiem było przeżegnać ich.

Podczas Powstania ojcowie spali gdzie indziej, a ludność cywilna gdzie indziej...

Ludność cywilna spała pod kościołem, a zakonnicy pod klasztorem.

Skąd się tam wzięła ludność cywilna?
(...)

http://wpolityce.pl/wydarzenia/59338-prosze-ksiedza-ja-chce-umrzec-za-ojczyzne-ale-tak-sie-strasznie-boje-przeczytaj-poruszajaca-rozmowe-z-kapelanem-powstania

Brak głosów