Brat Marii Kaczyńskiej (ekspert Instytutu Wojsk Lotniczych) dla ND: Pilot nie lądował, tylko podchodził do wysokości decyzyjnej

Obrazek użytkownika Polska444
Artykuł

Oto fragmenty wywiadu Naszego Dziennika z pułkownikiem w stanie spoczynku Konradem Mackiewiczem, bratem Pierwszej Damy Marii Kaczyńskiej, pracownikiem Instytutu Technicznego Wojsk Lotniczych. Całość artykułu dostępna jest pod linkiem: http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20110409&typ=re&id=re10.txt

Mówi Pan, że nie jest na bieżąco informowany o stanie śledztwa, a przecież premier Tusk zapewniał, że będzie zapraszał wszystkich członków rodzin na spotkania informacyjne.
- To prawda. Były dwa spotkania informacyjne i jak one wyglądały, opisano już szczegółowo w mediach, a zwłaszcza w "Naszym Dzienniku". Dodam tylko, że dopiero na drugie spotkanie "wprosiłem" się sam, bo nikt mnie o nim nie poinformował. Nie byłem też na liście rodzin. Podczas tego spotkania zdążyłem zadać tylko dwa pytania. Pierwsze dotyczyło samolotu Tu-154M, który po remoncie w Rosji został w grudniu dostarczony do specpułku. W protokole zdawczo-odbiorczym jest bowiem akapit mówiący o tym, iż w przypadku awarii lub katastrofy badania będzie prowadzić wspólna polsko-rosyjska komisja. Drugie dotyczyło wyposażenia lotniska Siewiernyj. Zapytałem o to, czy 10 kwietnia wyposażenie lotniska było takie samo jak 7 kwietnia. Na spotkaniu odpowiedzi nie uzyskałem, ale sądzę, że komisja ministra Jerzego Millera to wyjaśni. Samolot Tu-154M należał do jednostki wojskowej, załoga była wojskowa, wojskowe było też lotnisko Siewiernyj. Tymczasem wmawia się nam, że był to lot cywilny pasażerski, którego dotyczy konwencja chicagowska.

W jaki sposób takie przedstawianie spraw mogło zmienić procedury?
- Otóż mogło. W procedurze wojskowej za lądowanie samolotu wojskowego odpowiada wieża, zaś w przypadku samolotu cywilnego to na pilocie spoczywa odpowiedzialność za decyzje o lądowaniu. Ale nie tylko to.

Poruszył Pan bardzo ważną rzecz, a mianowicie, że to wieża odpowiada za lądowanie samolotów wojskowych na lotniskach wojskowych. Tymczasem ze strony rosyjskiej, wspieranej również przez niektóre środowiska w Polsce, cały czas płynie przekaz zdejmujący odpowiedzialność z Plusnina i Ryżenki. Jak Pan, jako ekspert, ocenia sposób pracy rosyjskich kontrolerów?
- Mam ogólną wiedzę z zakresu lotnictwa wojskowego, a ekspertem jestem w innym zakresie. Powiem tylko, że za lądowanie w tym przypadku i w trudnych warunkach odpowiada wieża. To pracownicy wieży mają przed oczyma radar i widzą zarówno pas, jak i samolot. I to ich zadaniem jest naprowadzić bezpiecznie dzięki tym urządzeniom załogę. Bo przecież jak się leci we mgle, pilot musi się na kogoś zdać, musi zaufać wieży i jej przyrządom. Jeżeli więc wieża powiedziała: "pas wolny" i "daję zgodę na podejście", to pilot kieruje się tymi komendami. Musimy wreszcie wyprzeć kłamstwa, którymi nas karmią od niemal dwunastu miesięcy. Otóż pilot Tu-154M nie lądował, tylko podchodził do wysokości decyzyjnej. Wmawianie nam, że mjr Arkadiusz Protasiuk na siłę lądował, że podchodził cztery razy do lądowania, łamiąc wszystkie możliwe procedury, jest nieprawdą. Co najbardziej przykre, zwłaszcza dla rodzin, to wysuwanie pod wpływem sugestii MAK absurdalnych zarzutów, wręcz kłamstw, w stosunku do załogi i samego Prezydenta, że spowodowali katastrofę. Majora Protasiuka oskarżono o wybujałe ambicje, czterokrotne podchodzenie do lądowania pod presją Pana Prezydenta, a dowodem na to miała być hipoteza, iż Prezydent już wcześniej wymuszał lądowanie w Tbilisi. Przepraszam, ale dyskusja ta - o czym doskonale wie minister Radosław Sikorski, bo leciał tym samolotem - odbywała się na ziemi i jeszcze przed lotem, kiedy nie dawano zgody na lądowanie w Tbilisi.

Kiedy ten przekaz zaczęto podważać, eksploatowano wątek dowódcy Sił Powietrznych gen. Andrzeja Błasika.
- Tak, ponieważ na siłę szukano winnych wśród tych, którzy nie mieli się już jak obronić. Mało tego, w stronę gen. Błasika zaczęto jeszcze później wysuwać kalumnie, jakoby był pijany! Nie rozumiem, jak tak można. To wszystko wyraźnie pokazuje, że na samym początku została przyjęta hipoteza i do niej dorabia się dowody. Proszę też zauważyć, jak traktowany był Prezydent Kaczyński. Przecież jako głowa państwa musiał mieć zapewnioną ochronę i obronę. Tymczasem stało się, co się stało. Nie rozumiem też, kto dopuścił do tego, by jednym samolotem leciał Prezydent wraz z całym dowództwem polskich Sił Zbrojnych! Przecież to jest skandal na skalę światową. Dla porównania proszę zwrócić uwagę, co się działo, gdy do Polski przyleciał prezydent Rosji. Jego ochrona była taka, że gdy składał kwiaty przed Grobem Nieznanego Żołnierza, to śmigłowiec krążył i pilnował tego terenu. Dla niego też połowa Warszawy została zamknięta dla ruchu. Tymczasem gdy do Smoleńska przylatywał Prezydent RP, to wieża zachowywała się tak, jakby nie wiedziała, kto i po co ląduje, niezabezpieczone też zostały lotniska zapasowe.

Chciałabym jeszcze zapytać o Iła-76, który niedługo przed polskim tupolewem pojawił się nad Smoleńskiem i dwukrotnie próbował podchodzić do lądownia.
- To jest kolejna niejasna sprawa. Pytaniem zasadniczym jest to, co ten Ił-76 robił nad lotniskiem przed przylotem polskiego samolotu rządowego? Przecież jeżeli ląduje VIP-owski samolot, a takim leciała polska delegacja z Prezydentem na czele, to w przestrzeni powietrznej nie powinien znajdować się żaden inny samolot. Tym zagadnieniem powinni się zająć niezależni eksperci.

Gdyby miał Pan wskazać najpoważniejszy w konsekwencjach błąd strony polskiej po 10 kwietnia, to wskazałby Pan...
- Przede wszystkim na brak własnej koncepcji i inicjatywy w przeprowadzeniu śledztwa przez wspólną polsko-rosyjską komisję (podstawy ku temu były), ze wsparciem ekspertów międzynarodowych (szczególnie z NATO). Zwłaszcza po wypowiedzi prezydenta Dmitrija Miedwiediewa w pierwszych dniach po katastrofie, który powiedział, że śledztwo będzie prowadzić komisja wspólna. Skutek tego jest taki, iż nastąpiło oddanie całego śledztwa w ręce Rosji. Błędem było także przyjęcie za podstawę badania tej katastrofy konwencji chicagowskiej, a w zasadzie tylko jej 13. załącznika. Dotyczy on bowiem samolotów pasażerskich cywilnych, a nasz był samolotem rządowym i wojskowym. Tak więc już na wstępie postawiono nas na pozycji straconej, bez możliwości odwołania się od decyzji raportu komisji MAK. Nieadekwatna była też reakcja na raport MAK. Wspomnieć należy w tym miejscu także brak empatii i zrozumienia dla tej części rodaków, którzy wyjątkowo silnie przeżywali traumę po tragedii smoleńskiej, oraz przyzwolenie na obrażanie ich i bezczeszczenie krzyża ustawionego przed Pałacem Prezydenckim.

Przepraszam za pytanie, ale jedna z gazet pisała kilka miesięcy temu o Pańskiej wielkiej przyjaźni z polskim akredytowanym przy MAK, która miała rzekomo przekładać się na "gwarancję determinacji i uporu w wyjaśnieniu okoliczności smoleńskiego dramatu", teraz wyczuwam pewne rozgoryczenie. Czyżby niespełnienie przez pułkownika powierzonego mu zadania zaszkodziło tej znajomości?
- Pani redaktor, ja też te informacje czytałem w "Gazecie Wyborczej", która posunęła się nawet do stwierdzeń, że poprzez Siostrę "załatwiłem" panu Klichowi stanowisko przewodniczącego Cywilnej Komisji Badania Wypadków Lotniczych. Tymczasem ja płk. Klicha nigdy osobiście nie spotkałem i nigdy nawet z nim nie rozmawiałem. We wspomnianej gazecie powołano się na niby-wywiad, który miała ze mną przeprowadzić "Polityka". Co ciekawe, ja z żadnym z ich dziennikarzy nie rozmawiałem i rozmawiać nie zamierzam. Tak więc to dobitnie pokazuje sposób, w jaki te gazety przedstawiają informacje.

Skoro już mówimy o raporcie MAK, jak Pan ocenia ten dokument?
- Mogę o nim powiedzieć tylko tyle, że jest tendencyjny i jednostronny. Przede wszystkim zaś nie jest kompletny. MAK nadmiernie eksponował problem niskiego poziomu wyszkolenia polskich pilotów, przy śladowym potraktowaniu pracy rosyjskich kontrolerów lotu. Ten niski poziom wyszkolenia miał być jedną z głównych przyczyn katastrofy. Ale spójrzmy na ten problem z drugiej strony. Otóż nawet najlepiej wyszkolony pilot, mający optymalną praktykę, wprowadzony w błąd jest bez szans. Ponadto MAK dopuścił się rzeczy niedopuszczalnych, w tym m.in. niegodziwości, imputując pijaństwo gen. Błasikowi, który przecież nie był członkiem załogi, oraz okrucieństwa, gdy wyemitował głosy delegacji znajdującej się na pokładzie samolotu w momencie katastrofy. Raport MAK to był policzek wymierzony premierowi Tuskowi, który z taką ufnością i przekonaniem o dobrej współpracy składał śledztwo w ręce Rosjan. Ten policzek odczuliśmy też my wszyscy w kraju, a także rodacy za granicą. Podsumowując, MAK działa przede wszystkim we własnym interesie, gdyż podlegają mu wszystkie zakłady, które robiły remont Tu-154M i dopuszczały tę maszynę do użytku.

Rosjanie wycofują się teraz z eksploatacji tych samolotów. Nie podważa to w jakiś sposób wiarygodności raportu?
- Z tym zaleceniem wycofania i z katastrofami to wszystko prawda. Ale ta teoria, którą Rosjanie forsowali od samego początku, by zatuszować prawdę, poszła już w świat i wryła się w świadomości. Jak widzimy, rosyjska propaganda działa bez zarzutu (Związek Sowiecki w dwóch rzeczach nie żałował pieniędzy - w uzbrojenie i właśnie w propagandę i są tego rezultaty).

Jak w kontekście sposobu prowadzenia śledztwa ocenia Pan decyzję o wycofaniu płk. Grochowskiego ze Smoleńska i zastąpienia go płk. Klichem?
- Na pytania o śledztwo nie będę odpowiadał, gdyż to oceniać będą inni. Jestem pracownikiem Instytutu Technicznego Wojsk Lotniczych i muszę przestrzegać zasad. A one mówią, że nie można wypowiadać się na temat śledztwa przed jego zakończeniem. Nie wykluczam jednak, że zajmę stanowisko, gdy zobaczę, co na temat katastrofy powie komisja Jerzego Millera. Mogę powiedzieć pani tylko tyle, że na samym początku Rosjanie i Polacy zaczęli wspólnie badać katastrofę. Dopiero później coś się stało, że odeszli od tego i powołali zupełnie nowych ludzi do komisji.

Można po kilku dniach zmieniać skład komisji badającej?
- No nie. To nie był zwykły wypadek. Ten wypadek był niestandardowy, i dlatego powinna go badać wspólna polsko-rosyjska komisja. I aby nie było żadnych niedomówień, powinni go badać także eksperci międzynarodowi. Bo zginął Prezydent państwa z gronem wybitnych ludzi.

Czy polscy eksperci są w stanie - na podstawie danych, którymi dysponują - odkryć prawdę o tej największej w powojennej historii Polski katastrofie?
- My możemy stawiać teoretycznie każdą hipotezę, ale w sądzie itp. trzeba już mieć materialne dowody. Tymczasem te są w Rosji, łącznie z tzw. czarnymi skrzynkami. Jeśli się więc wszystko oddało Rosji i jesteśmy jedynie petentami, to nic się nie zrobi. Nad katastrofą smoleńską będzie taka sama mgła, jaką spowita była katastrofa gibraltarska. I możemy snuć jedynie domysły i przypuszczenia, jeśli nie mamy wspomnianych już materialnych dowodów. Jeśli chodzi o katastrofę gibraltarską, to gdyby nie było tajemnicy w tej sprawie, wówczas Anglicy nie utajniliby na 100 lat dokumentów. Wracając jeszcze do katastrofy smoleńskiej, to podstawowym dowodem jest samolot, który powinien zostać zabrany z miejsca katastrofy po dokładnym wykonaniu oględzin na miejscu, sporządzeniu szkiców i dokumentacji rozłożenia szczątków samolotu na tle terenu, a następnie szczątki samolotu powinny być badane w pomieszczeniu zamkniętym, czyli hangarze. Tymczasem Rosjanie zrobili wszystko, aby wrak jak najdłużej leżał i niszczał. Poza tym do tej pory nie wiadomo, gdzie jest około jednej trzeciej jego konstrukcji.

Brak głosów