Z pamiętnika męża zaufania 2011, cz. 1/2
Aż się prosi, żeby zacząć: będąc młodym mężem zaufania na rubieży…
No, ale – ani młody, bo przed 50-tką, ani rubież, bo ponad półmilionowe miasto.
O 5:55 jestem w lokalu. Przed wejściem spotykam mężczyznę, około 45 lat, jak się za chwilę okazało jest wiceprzewodniczącym obwodowej komisji wyborczej. Idąc korytarzem myśli, że jestem członkiem komisji, ale nie pyta o to. W lokalu wyciągam upoważnienie, pan sam dopowiada: mąż zaufania? Widać, słychać i czuć dystans, niepewność. Z wrażenia chyba zapomniał poinformować mnie o moich prawach, co było jego obowiązkiem. Pozostali członkowie komisji (w liczbie 4) patrzą na mnie. Nie ma co ukrywać – dziwnym wzrokiem. Prawie widzę, jak ich wzrok mówi: o, prawdziwy pisowiec!
Nie wytrzymuję i z uśmiechem mówię: nie patrzcie państwo tak na mnie, bo mi się głupio robi. Reagują uśmiechami, atmosfera lekko rozluźnia się.
Zajmuję miejsce przy swoim stoliku, wyciągam notatnik, długopis. Przypinam plakietkę z napisem „mąż zaufania Komitet Prawo i Sprawiedliwość”. I z moim imieniem i nazwiskiem. Czuje wzruszenie.
Komisja przystępuje do pracy, obserwuję. Naczytałem się w poprzedni wieczór instrukcji, przepisów, stanowisk PKW. Kurcze, jak przyjmą moje ewentualne uwagi? Ale przecież nie mogę milczeć, jakby co. Przecież jestem tutaj właśnie po to, aby być aktywnym, aby reagować. No nic, pomyślałem, nie w takich terminach byłem, damy radę…
I już na samym początku – nie liczą otrzymanych kart do głosowania. Pytam – delikatnie, staram się, żeby mieli poczucie, że pytam jako „niewiedzący”, że oni są mądrzejsi, a ja głupszy. Mówią, że przyjęli, że kart jest tyle, co na protokole przekazania. Dostali karty wczoraj, cała noc były w szkole. No kiepsko… Ale nie mogę zażądać przeliczenia jeszcze raz. No nic. Patrzę ile przyjęli tych kart. Są ułożone w stosiki po 50, więc szybko liczę wzrokiem stosiki. OK, na oko zgadza się. Zaczynają stemplowanie kart. Wygląda to tak, że jeden człowiek bierze stosik kart, pieczątkę i sam „dyma”: bierze kartę ze stosiku, stempluje, odkłada. Oczywiście problem jest w braniu czystej karty: skleja się, trzeba ślinić palce, itd. Podchodzę i mówię: wydaje mi się, że jakbyście się państwo podzielili pracą – jedna osoba podkłada czystą kartę i zabiera ją, a druga tylko przybija pieczątkę, to będzie sprawniej… Robią tak i po chwili słyszę powiedziane z uśmiechem: dobry miał pan pomysł. No, myślę, nie jest źle. W końcu przecież najważniejsza jest „korzyść”, „wartość dodana”, a właśnie przed chwilą dzięki mnie coś „dostali”. Pierwsze lody przełamane.
Otwierają lokal przed 7-mą. O 6:56 wchodzi pierwszy głosujący. Pamiętam (a i zdrowy rozsądek to podpowiada), że ważnym sposobem na oszustwa wyborcze jest głosowanie osób, które dopiszą się do listy wyborców na podstawie zaświadczenia o prawie do głosowania. Taki świstek można bez problemu skopiować wiele razy i „obskoczyć” wiele komisji. No i masz ci los – już o 6:59 wchodzi pierwszy z zaświadczeniem. Myślę sobie: no pięknie, to jak już teraz jest pierwszy, to ilu ich będzie przez cały dzień? W sumie ważne jest ile procent oni będą stanowić. Wszystkich uprawnionych jest ponad 2000, na koniec dnia okaże się, że tych z zaświadczeniami było około 30, a więc jakiś 1,5%, czyli – nie jest źle.
Przed 8-mą napływ większej grupy, około 20-30 osób, głównie starszych. Wielu z nich ma w rękach czasopisma katolickie. Pierwszy żywy kontakt z wyborcami – mój stolik stoi obok stołu komisji, prostopadle do niej. Wychodząca z lokalu starsza, dystyngowana pani podchodzi do mnie i zdecydowanym, mocnym głosem pyta:
- Pan jest mężem zaufania?
- Tak.
- PiS-u?
- Tak.
Uśmiech, ciepłe spojrzenie. Poczułem się dumny.
8:45 – pierwszy komunikat komisji o frekwencji: 60 kart wydanych (w tym 3 „na zaświadczenia”), frekwencja 2,7%.
Zauważyłem, że jak w lokalu jest większa grupa osób, to stojąc przed stołem komisji skutecznie zasłaniają urnę. I wtedy nikt nie widzi urny, tylko ja – i to nie zawsze.
Dwoje staruszków. Po odebraniu od komisji kart do głosowania wchodzą do kabiny przygotowanej dla osób niepełnosprawnych (na wózku). Ale nie zasłaniają kotary.
Ona: I podpisujemy na liście nr 1.
Podaje mu swoje okulary.
On (mrużąc oczy, najwyraźniej ma problemy ze wzrokiem): To na Jackowskiego, nie?
Znaczy – na Dawida Jackiewicza. Są ujmujący, rozczulający wręcz. Myślę sobie: a gdzie są młodzi? Widać wyraźnie, że dla tych staruszków przybycie do lokalu wyborczego to duży trud. Zwyczajnie, fizycznie.
Przypomina mi się, że zgodnie z przepisami wyborczymi, w czasie, gdy lokal jest otwarty musi w nim przebywać co najmniej 3 członków komisji, a w tym przewodniczący lub wiceprzewodniczący. Członkowie komisji (jest ich łącznie 9 osób) podzielili się godzinami pracy (od 6-ej do 14-ej i od 14-ej do 21-ej, potem oczywiście cała komisja) i z rana jest wiceprzewodniczący, a po południu – przewodniczący. Ale… Jak wiceprzewodniczący wychodzi z lokalu podać do PKW meldunek o frekwencji, to nie jest spełniony przepis o obecności jednej z dwóch osób funkcyjnych. I w sumie nie może być spełniony, bo to by oznaczało, że i przewodniczący i wiceprzewodniczący muszą być w lokalu cały czas, bo inaczej, żaden z nich nie wyjdzie choćby do toalety. Ergo, przepis kompletnie oderwany od realiów...
CDN.
- Blog
- Zaloguj się albo zarejestruj aby dodać komentarz
- 1265 odsłon