Darfurskie iluzje
Zawarte kilka dni temu porozumienie pomiędzy sudańskim rządem a rebelianckim Ruchem Sprawiedliwości i Równości może oznaczać koniec krwawego konfliktu w Darfurze. Może, ale jak wskazuje smutna praktyka - wcale nie musi. Pokój w Darfurze przychodzi już zresztą za późno.
W nocy z wtorku na środę (23/24 lutego), sudański prezydent Omar al-Baszir oraz Chalil Ibrahim, przywódca rebelianckiego Ruchu Sprawiedliwości i Równości (JEM), podpisali w Katarze porozumienie o natychmiastowym wstrzymaniu ognia w Darfurze. Ponadto, wstępne porozumienie przewiduje, iż po zawarciu ostatecznego układu pokojowego JEM przekształci się w normalną partię polityczną, jego przedstawiciele wejdą w skład rządu, a struktury administracyjne w prowincji zostaną zreformowane. W kuluarach mówiło się o możliwym tajnym porozumieniu, na mocy którego Chalil miałby zostać wiceprezydentem Sudanu lub gubernatorem Darfuru. W dodatku rząd zgodził się ułaskawić i wypuścić na wolność blisko 100 członków JEM, których skazano na śmierć po ataku na Omdurman (największe miasto w kraju), przeprowadzonym w maju 2008 r. Zawarcie ostatecznego porozumienia zaplanowano na 15 marca.
Podpisaniu rozejmu towarzyszyły szerokie uśmiechy i uściski dłoni, którymi obdarzali się śmiertelni do niedawna wrogowie. Towarzyszył mu również ostrożny optymizm ONZ i światowych mocarstw, które z chęcią pozbyłyby się wreszcie darfurskiego wyrzutu sumienia. Najlepiej sprawę ujęła chyba amerykańska ambasador przy ONZ, Susan Rice, która określiła porozumienie w Katarze, jako: „potencjalny i skromny pierwszy krok [do pokoju w Darfurze - MK]”.
Ostrożność jest w tym wypadku dobrze uzasadniona. Siedmioletni konflikt w Darfurze kosztował już życie 300 tysięcy ludzi, a około 2,7 miliona mieszkańców prowincji uczynił uchodźcami. Społeczność międzynarodowa przez długi czas mogła się jedynie przyglądać jak nasłane przez al-Baszira bojówki „Dżandżawidów” pacyfikują zbuntowaną prowincję, masowo mordując, gwałcąc, paląc i rabując. Kilkakrotnie sudański rząd zawierał co prawda porozumienia pokojowe z rebeliantami, które nie przyniosły jednak żadnego przełomu. Darfurscy rebelianci stosują bowiem sprawdzoną niegdyś przez polską prawicę strategię „łączenia się przez podział”, w związku z czym, gdy jedni rebelianci godzili się na pokój, drudzy odmawiali – i na odwrót. Kruche rozejmy permanentnie łamano, a tragedia prowincji trwała w najlepsze.
Tym razem ma być ponoć inaczej. JEM pozostaje najsilniejszym z ugrupowań rebelianckich i dotychczas odmawiał zawarcia pokoju z rządem. Koncyliacyjne nastawienie jego przywódców uważa się więc za dobry znak, zwłaszcza że wstępne zapisy porozumienia są dość daleko idące. Co więcej, należy zwrócić uwagę na fakt, iż kilka tygodni wcześniej (9 lutego) prezydent Sudanu zawarł porozumienie z dyktatorem sąsiedniego Czadu, Idrysem Déby Itno. Owo porozumienie kończy wieloletni okres wrogości pomiędzy obydwoma państwami, oskarżającymi się dotąd wzajemnie o wspieranie zbrojnej opozycji u sąsiada. Czad oficjalnie udzielił swego poparcia procesowi pokojowemu w Darfurze, co przy powtarzających się oskarżeniach o wspieranie przez Ndżamenę darfurskich rebeliantów może mieć kluczowe znaczenie. Porozumienie z Czadem, jak również rozejm z JEM, niektórzy analitycy interpretują też jako przejaw dyplomatycznej ofensywy prezydenta al-Baszira, który pragnie w ten sposób zdjąć z siebie łatkę największego afrykańskiego szwarccharakteru i mąciciela, jak również doprowadzić do uchylenia nakazu aresztowania, nałożonego nań przez Międzynarodowy Trybunał Karny w Hadze.
Pozostaje jednak wiele znaków zapytania. Część ugrupowań rebelianckich z Darfuru, w tym tak zwany „Sudańska Armia Wyzwoleńcza” (SLA) oraz rozłamowa frakcja JEM („JEM-Demokracja”) odmówiły przystąpienia do porozumienia, twierdząc że przywódcy JEM zawierając pokój z ludobójcą al-Baszirem zdradzili interesy mieszkańców prowincji. Tego typu brak jedności wśród rebeliantów zniweczył już wszystkie wcześniejsze próby zakończenia konfliktu. Nie wiadomo też, jak potoczą się dalsze negocjacje pomiędzy rządem i JEM. Rebelianci wezwali do przełożenia zaplanowanych na kwiecień wyborów prezydenckich w Sudanie, wskazując iż miliony wysiedlonych mieszkańców Darfuru nie dadzą rady wziąć udziału w głosowaniu, a JEM (co pewnie ważniejsze) nie zdoła do tego czasu przygotować kampanii wyborczej. Rząd (ustami gubernatora północnego Darfuru) stanowczo odrzuca póki co te argumenty, twierdząc, iż „Darfur jest przygotowany do wyborów”.
Niewiadomo też, czy uda się wyegzekwować rozejm na miejscu w Darfurze. W tym samym czasie, gdy w Katarze świętowano zawarcie rozejmu, w prowincji rządowa armia przypuszczała ataki na pozycje rebeliantów SLA. W ostatnich tygodniach walki zmusiły ponad 1500 cywilów do ucieczki ze swych domów.
Widać więc, że tej sytuacji mówienie o „przełomie” w Darfurze jest stanowczo przedwczesne. Dopiero czas pokaże, czy katarskie porozumienie nie okaże się wyłącznie fatamorganą. Trudno też mówić o jakimkolwiek pokoju w sytuacji, gdy miliony bezdomnych mieszkańców Darfuru wegetują w obozach dla uchodźców, a pogrążona w permanentnym chaosie prowincja leży w gruzach. Bez powrotu wygnanych przez prorządowe bojówki uchodźców i choć częściowej odbudowy Darfuru nie ma co mówić, iż problem został rozwiązany.
Swoją drogą, ponurą ironią losu jest fakt, iż rozejm zawierany jest w momencie, gdy konflikt w Darfurze praktycznie się już wypalił. W spacyfikowanej przez al-Baszira prowincji rzadko dochodzi już do regularnych walk, a świat, media i celebryci od akcji typu „Save Darfur” powoli tracą nią zainteresowanie. Kiedyś ten konflikt był wyrzutem sumienia świata i koronnym dowodem na jego bezsilność wobec dyktatorów i ich zbrodni. Teraz jest już co najwyżej uciążliwym problemem, jednym z wielu na długiej liście. O naturze tej wojny wiele mówią też ustalenia porozumienia z Kataru. Wynika z nich bowiem, że setki tysięcy ludzi musiały zginąć tylko po to, aby kilku polityków podzieliło się stołkami. Tak to już jest z tymi afrykańskimi konfliktami.
- Blog
- Zaloguj się albo zarejestruj aby dodać komentarz
- 950 odsłon