za - DUŻY FORMAT

Obrazek użytkownika wilre
Artykuł

 

Jestem dumna z moich dzieci - wywiad z Ewą Tusk
Roman Daszczyński
2008-03-23, ostatnia aktualizacja 2008-03-23 01:00  
Rozmowa z Ewą Tusk, matką premiera Donalda Tuska: Zawsze można to pokazać w krzywym zwierciadle: jeden dziadek premiera Tuska był w Wehrmachcie, drugi stracił zdrowie, budując główną kwaterę Hitlera. Tyle że obaj byli Polakami, a ich serca nie biły dla Hitlera. Ani ja, ani mój syn nie mamy się czego wstydzić. Wywiad archiwalny z 23 marca 2008 roku.

Fot. Dominik Sadowski / AG

Rodzeństwo Sonia i Donald, Sopot, 1961 r.

Fot. Dominik Sadowski / AG

Franciszek Dawidowski, dziadek Donalda Tuska, jako bramkarz Zoppoter...

Fot. Dominik Sadowski / AG

Pani Ewa Tusk
var rTeraz = new Date(1259749587820); function klodka (ddo) { if (rTeraz.getTime()>=ddo.getTime()) document.write('<'+'img src="/i/szukaj/k2b.gif" width=20 height=18 border=0 align="absmiddle"'+'>'); }
putBan(34);

Jak to jest być matką szefa polskiego rządu?

- Zwyczajnie. Ot, więcej powodów do dumy. Dwójkę dzieci przyzwoicie wychowałam, Donka i o dwa lata starszą Sonię. Ich ojciec umarł młodo, przeżyliśmy trochę trudnych lat. No więc teraz mam ciut satysfakcji. Z obydwojga jestem dumna.

Naprawdę nic się nie zmieniło w pani życiu, od kiedy syn jest premierem? Może ma pani choć lepszą opiekę lekarską?

- Nie, po co mi? Przez lata byłam sekretarką w Akademii Medycznej w Gdańsku, mam zaufanie do naszych lekarzy. Teraz słyszę, że Wałęsa aż do Ameryki jechał, żeby sobie wstawić rozrusznik serca. Po co? Przecież mamy w Gdańsku świetnych fachowców. Jak w październiku miałam operację, to tutaj, w naszej Akademii Medycznej. I jestem zadowolona.

putBan(62);google_protectAndRun("render_ads.js::google_render_ad", google_handleError, google_render_ad);

W październiku Donald Tusk premierem jeszcze nie był, ale znanym politykiem zdecydowanie tak. W szpitalu dali pani choć osobny pokój?

- Nie, mały pokoik z dwoma łóżkami. Ciasno, że szkoda gadać. Ale dajmy spokój. Jestem w domu i żyję życiem zwyczajnego polskiego emeryta.

Zupełnie zwyczajnego?

- No, przecież pan widzi. Stuletni dom z czerwonej cegły wybudowany dla kolejarzy. Żadne luksusy. Trzeba się do mnie gramolić na trzecie piętro. Trzy pokoje z kuchnią i łazienką, bez żadnych rewelacji. Mieszkamy z córką Sonią, wnuczką Basią i moim drugim mężem zwyczajnie. Dostaję 1100 zł emerytury, reszta domowników dokłada swoje i jakoś wiążemy koniec z końcem.

Zawsze może pani poprosić syna o wsparcie.

- Nie muszę prosić, sam mi daje na rehabilitację. Zresztą niewiele potrzebuję. Wystarczy mi radość, to, że mogę Donka zobaczyć w telewizji. Poza tym on niemal w każdy weekend przyjeżdża do Sopotu i po drodze wstępuje do mnie. Zostawia za drzwiami całe swoje premierowanie.

O czym wtedy rozmawiacie?

- Najmniej o polityce. Głównie sprawy rodzinne. Ostatnio rozmawialiśmy o Michale, moim najstarszym wnuku, który ma plany małżeńskie.

Interesuje się pani w ogóle polityką?

- Tyle co wszyscy. Jak telewizja pokaże coś ważnego albo śmiesznego, to sobie dyskutujemy w rodzinie. Niedawno bardzo mi się podobało, jak na spotkaniu ze studentami ktoś zapytał Donalda, czym się różni od Jarosława Kaczyńskiego. Donek na to: "Wystarczy, że jestem blondynem, czy mam również wstać?".

Ale chyba nie zawsze jest z czego się śmiać? Na przykład Jarosław Kaczyński, który mówi, że premier Tusk ma wilcze oczy albo zęby, że coś złego z niego wychodzi...

- To mnie akurat szczerze rozbawiło.

Przy ataku na "dziadka z Wehrmachtu" już nie było chyba wesoło?

- O nie, bardzo przykro. Nie chodziło o mojego ojca, lecz o teścia - Józefa Tuska - ale powiem szczerze, że Jacka Kurskiego znielubiłam za to, co wygadywał. Jakby nie znał historii Pomorza, nie rozumiał, w jak upokarzającej sytuacji byli tu Polacy podczas wojny. A może jest jeszcze gorzej? Może świetnie zna historię, ale niesprawiedliwie zaatakował, bo zależało mu tylko, żeby Donaldowi zaszkodzić?

Jednak dziadek Tusk służył w Wehrmachcie...

- Gdy III Rzesza zaczęła przegrywać wojnę, wielu zostało z przymusu wcielonych do hitlerowskiej armii. Potrzebowali mięsa armatniego, to brali, kogo popadnie. Politycy, którzy przy okazji wyborów prezydenckich uderzyli w pamięć o moim teściu, są ludźmi podłymi albo potwornie głupimi. Że teść uciekł z Wehrmachtu do polskiego wojska, to już było dla nich mniej ważne. Więc powinni się dowiedzieć, co z nim i jego najbliższymi działo się 1 września 1939.

Co się działo?

- Teść był urzędnikiem państwowym kolei w Wolnym Mieście Gdańsku, a te w całości były pod polskim zarządem. Niemcy zrobili z kolejarzami "porządek" już w pierwszych godzinach. Tuskowie mieszkali z piątką małych dzieciaków w Gdańsku, w rejonie dzisiejszej ulicy Kartuskiej. Teściową Juliannę z tymi maluchami naziści po prostu wyrzucili na ulicę. Józefa aresztowali i wywieźli do obozu koncentracyjnego Stutthof. Do Wehrmachtu trafił w 1943 lub 44 roku.

Co w czasie wojny działo się z Julianną i jej dziećmi?

- Przez rok pomieszkiwała kątem u różnych krewnych. Dzieci musiała rozdzielić, bo sama nie dawała rady. Przy niej została dwójka najstarszych, pozostałe były u rodziny. Pod koniec 1940 roku dostała pracę w Sopocie, jako księgowa w małym przedsiębiorstwie wyrabiającym środki higieny. Firma załatwiła dla niej pokój na poddaszu. Józef wrócił z wojny pod koniec lata 1945 roku. Zostali już na tym poddaszu, tylko je powiększyli, żeby było normalne mieszkanie.

Pani rodzice też pochodzili z Wolnego Miasta Gdańska?

- Tak. Tata, Franciszek Dawidowski, pracował jako dyżurny ruchu na dworcu Gdańsk Główny, ale jego życie to był futbol. Grał na pozycji bramkarza, najpierw w Sopockim Klubie Sportowym (Zoppoter Sport-Verein), potem w polonijnej Gedanii Gdańsk. Należał do Związku Polaków w Sopocie. Przystojny, wysportowany, dziewczyny za nim piszczały. Dosłownie. Moja mama pierwszy raz zobaczyła go właśnie na boisku, w trakcie jakiegoś meczu, była na widowni z koleżankami. Chodziła dumna, że właśnie ona go zdobyła.

Mama była Kaszubką?

- Nie, rodowitą Niemką. Anna, z domu Liebke. Pracowała jako korektorka w sopockiej gazecie, oczywiście niemieckojęzycznej.

I zakochała się w Polaku?

- Zakochała się w przystojnym chłopaku z Sopotu, a to, że był Polakiem, nie miało znaczenia. Tylko jej mama, czyli moja babcia, Otylia, zaprotestowała: "Jeśli wyjdziesz za tego polskiego cara, to nie chcę cię znać". Mama zlekceważyła groźbę, więc babcia Otylia spuściła z tonu, ale mojego tatę zawsze traktowała z rezerwą.

A dziadek?

- Dziadek Albert nie żył od wielu lat.

Rodzeństwo pani mamy nie kręciło nosem na Polaka w rodzinie?

- Nie, mówimy o drugiej połowie lat 20. Nie było jeszcze nazizmu i tej całej nienawiści do wszystkiego, co polskie. Sopot był w granicach Wolnego Miasta Gdańska, Niemcy stanowili 80 procent mieszkańców, a Polacy byli po prostu sąsiadami. Nie istniała bariera językowa, dzieciaki w szkołach uczyły się po niemiecku.

W którym roku pani rodzice wzięli ślub?

- W 1929. Mieli czwórkę dzieci. Ja urodziłam się w trzydziestym czwartym.

Co pani pamięta ze starego Gdańska, jeszcze przed wojenną zagładą?

- Najbardziej lubiłam dwa domy towarowe na rogu Długiej i Tkackiej. Jeden należał do Sternfelda, drugi do Freimana.

Było w nich coś wyjątkowego?

- Piękne były, z wielkimi oknami wystawowymi. Mnie oczywiście najbardziej interesowały lalki.

Miała pani taką lalkę?

- Oczywiście, nawet dużą. Dostałam ją od mojego wujka Leona Lalowskiego, gdy jeszcze było Wolne Miasto Gdańsk. Z takim nazwiskiem wypadało, żeby sprezentował mi lalkę. Jego dzieci: Ewa, Brygida i Wojtek, do dziś żyją w Trójmieście. Lalkę miałam chyba do 1950 roku.

Zakupy w domach towarowych nie były wtedy niczym nadzwyczajnym?

- Nie, mój ojciec przyzwoicie zarabiał, jeszcze w gdańskich guldenach. Po wybuchu wojny tak dobrze już nie było, stracił pracę, zapisali go do najniższej, czwartej grupy. Na ubraniu musiał mieć dużą naszywkę z literą "P", czyli Polak. Na spacerze prosiłam: tata, zasłoń tę literę szalikiem. A on: "Nie, ja tego nie zrobię". Nie zabili go, bo mama była Niemką. Został wywieziony na roboty przymusowe.

Dokąd?

- Do Kętrzyna, pracował jako robotnik przy budowie Wilczego Szańca. Był w brygadzie z angielskimi jeńcami i Polakami. Doszło do katastrofy budowlanej, bodajże zawalił się jakiś sufit. Wśród rannych był mój tatuś, położyli go w szpitalu polowym. Stracił oko, miał zmiażdżoną nogę. Któregoś dnia cały personel medyczny zaczął zachowywać się tak, jakby szedł na defiladę. I nagle - do sali wchodzi Hitler. Sala była duża, a on chodził od łóżka do łóżka i podawał chorym rękę. Tata leżał obok kolegi Polaka. Obaj powiedzieli sobie, że za żadne skarby nie podadzą Hitlerowi ręki, więc udawali umarlaków. Tata zezował tylko przez przymrużone oko, co się dzieje. Hitler podszedł do jego łóżka, lekko się nachylił, zobaczył, że stan jest ciężki, i tylko poklepał tatusia po ramieniu.

O, to już wyobrażam sobie, jak któryś z polityków PiS mówi z przekąsem: "Mojego dziadka Adolf Hitler po ramieniu nie poklepywał". Nie obawia się pani takich reakcji?

- Zawsze można to pokazać w krzywym zwierciadle: jeden dziadek premiera Tuska, ze strony ojca, był w Wehrmachcie, drugi, ze strony mamy, stracił zdrowie, budując główną kwaterę Hitlera. Tyle że obaj byli Polakami tak jak tysiące innych Pomorzan, jak tysiące Ślązaków. I ich serca nie biły dla Hitlera. Mój ojciec nie nosił na ubraniu tej dużej litery "P" dlatego, że taka była moda. Nieraz na ulicy napluto mu w twarz z powodu tej litery. Czasy były potworne. Ani ja, ani mój syn nie mamy się czego wstydzić.

To było takie ważne dla pani ojca: nie podać Hitlerowi ręki?

- Jako dziecko też się dziwiłam, mówiłam: "A co by ci szkodziło?". Ale on odpowiadał: "Wstydziłbym się do końca życia". To żenujące, że dziś próbuje się wykorzystać te trudne, poplątane losy do politycznych rozgrywek przeciw Donkowi.

Już się chyba nie próbuje.

- Myśli pan? Donkowi ktoś powiedział niedawno, że wciąż szukają. Chcą koniecznie udowodnić, że jesteśmy Niemcami. Szkoda, że do mnie nie przyszli, nie mam nic do ukrycia. Może pradziadek by im się spodobał? Ojciec mojej mamy Albert Liebke zginął na froncie w Rosji w lutym 1915 roku, w jakiejś miejscowości Kamion.

W armii pruskiej?

- Tak - a w jakiej miał zginąć, skoro był Niemcem? Brat mojej mamy, wujek Artur, też poległ w Rosji, w kwietniu 1942, podobno 60 kilometrów od miejsca gdzie zginął ich ojciec. Obaj dostali w brzuch. Do tego mogę jeszcze dodać, że siostra mojego ojca Maria, a więc moja rodzona ciocia, była na pokładzie "Wilhelma Gustloffa", gdy w styczniu 1945 roku został storpedowany przez radziecki okręt podwodny.

Tam zginęły tysiące ludzi. Woda była lodowata, wyłowiono tylko 800 żywych osób. Uratowała się?

- Nie. Ani ona, ani trójka jej małych dzieci. Ocalał tylko jej najstarszy syn, ale imienia nie pamiętam. Po wojnie mieszkał w Niemczech, podobno już nie żyje.

Widziała pani, jak w 1945 roku Gdańsk walił się w gruzy?

- Nie widziałam, bo mieszkałam z rodzicami w Sopocie. Ale któregoś wieczoru dorośli pokazali mi wielką czerwona łunę na niebie. Płonął Gdańsk. Pojechałam tam później, latem. Robiłam z mamą herbatę dla mężczyzn pracujących przy rozbiórce ruin na ul. Długiej.

Dorośli nie dziwili się, że Gdańsk jest tak mocno zniszczony, a Sopot prawie nietknięty?

- Między sobą mówili, że to zrobili Rosjanie. Gdańsk był oczywiście zniszczony podczas walk, ale nie tak bardzo. Spalili go później.

Sopot jednak ocalał...

- To prawda. Radzieccy żołnierze spalili jedynie kasyno gry i dwa hotele przy "Monciaku", jedne z ładniejszych budynków w mieście. Było trochę innych zniszczeń, ale to nic w porównaniu z Gdańskiem.

Ludzie bali się Rosjan?

- Tak, bo oni robili, co chcieli. Latem 1945 poszłam do lasu z mniejszymi dziećmi i Dorotą, koleżanką ze szkoły, trzynastolatką, ale wyrośniętą. Spotkali nas Ruscy, ją zabrali, a mnie z dzieciakami kazali uciekać. We czterech lub pięciu zgwałcili i porzucili biedną na mrowisku. Zaraz po tym jej rodzina spakowała się, wszyscy wyjechali do Niemiec. Żadna z moich koleżanek z czasów wojny, z ulicy i ze szkoły, nie została w Polsce. Wszystkie wyjechały i nie miałam już z nimi kontaktu.

Gwałty były normą w zachowaniu czerwonoarmistów?

- Nie, oni różni byli. Oficerowie - raczej porządni. Obok naszego domu, na Jana z Kolna, była radziecka komendantura. Pamiętam, że raz zabili krowę i podarowali nam kawał mięsa. Było to w czasie, gdy do jedzenia mieliśmy tylko kilka ziemniaków. Ale po tym koszmarze w lesie miałam do Rosjan uraz. Do dziś za nimi nie przepadam.

Czego się jeszcze baliście?

- Chorób. W Gdańsku i Sopocie mnóstwo ludzi umarło na tyfus, bo leków nie było.

Rodzice chcieli wyjechać do Niemiec?

- Mama i babcia chciały, w końcu były Niemkami. Obie jednak zostały w Gdańsku, bo tata stanowczo powiedział, że nigdzie nie pojedzie. Był pod tym względem nieugięty. Ja chciałam wyjechać, bo dzieci w szkole swastyki na tornistrze mi rysowały. Słabo mówiłam po polsku, więc przedrzeźniały mnie. Uratowała mnie wtedy moja nauczycielka pochodząca z Wilna, dobra, kochana. I tata mnie uratował, bo zaczął odprowadzać mnie do szkoły w swoim kolejarskim mundurze.

Przecież nie miał nogi. Codziennie przychodził o kulach?

- Nogę miał, ale niesprawną. Chodził o jednej kuli. To nie trwało miesiącami, dzieciaki w końcu zrozumiały, że zachowują się podle, i dały spokój.

Kiedy poczuła się pani dobrze w polskim Gdańsku?

- W 1950 roku, gdy skończyłam szkoły i po polsku mówiłam, jakbym z Warszawy przyjechała. Miałam 16 lat, dostałam pracę w dobrym sklepie mięsnym, przy "Monciaku".

A jak pani trafiła do pracy w gdańskiej Akademii Medycznej?

- To było pod koniec lat 50., gdy już miałam dzieci. Praca w handlu nie jest wygodna dla młodej matki, więc trzeba było coś wymyślić. Moja mama była tylko salową w Akademii, ale lekarze ją szanowali. Zapytała, czy nie znalazłoby się miejsce dla jej córki. I znalazło się w sekretariacie kliniki psychiatrii, u profesora Tadeusza Bilikiewicza. Przepracowałam tam 41 lat, na emeryturę przeszłam pod koniec lat 90.

Polski personel szpitala wiedział, że pani mama jest Niemką?

- Oczywiście, przecież ona zaczęła uczyć się polskiego dopiero po wojnie, miała wtedy 38 lat. Mówiła ze złym akcentem, myliła końcówki. Jeden lekarz dokuczał jej z tego powodu, ale pozostali byli przyzwoici. Po kilku latach zrezygnowała z pracy, bo jeden z adiunktów poprosił ją, by się zajęła wychowaniem jego córki. Zarabiała dwa razy więcej niż w szpitalu.

Do kiedy żyła?

- Do 1988 roku. Pochowaliśmy ją tak, jak chciała, z pamiątką po ukochanym bracie Arturze, tym, który zginął na wojnie w Rosji. Włożyliśmy mamie do trumny jego zaplamiony krwią notes.

Macie jakąś rodzinę w Niemczech?

- Prawie wszyscy po wojnie zostali w Trójmieście. Wywieziona została tylko kuzynka męża, Ingrid. Mieszkała w NRD, w Lipsku, teraz w Frankfurcie. Byłam u niej dwa czy trzy razy. Ona ma teraz czternastoletnią wnuczkę, która w ogóle nie mówi po polsku, ale chwali się przed swoimi niemieckimi koleżankami, że jej wujek jest polskim "kanclerzem".

Jak poznała pani swojego męża?

- Na początku lat 50. Był przyjacielem mojego starszego brata Henia, przychodził do naszego domu. Był o cztery lata starszy ode mnie.

Od razu wpadł pani w oko?

- Nie, przecież młoda byłam. On najpierw mojej mamie wpadł w oko. Grzeczny, miły, zwracał się do niej z wielkim szacunkiem. Też kolejarz, bo moja rodzina i Tuskowie to byli głównie kolejarze. Mama uważała, że takiego kandydata na zięcia to ze świecą szukać. Zaręczyny były 23 stycznia 1954 roku. Po prostu przyszedł i bez owijania w bawełnę zapytał, czy za niego wyjdę.

Kiedy był ślub?

- W listopadzie, oczywiście w Sopocie, w kościele św. Jerzego, tym, co stoi przy początku "Monciaka". Zamieszkaliśmy w Gdańsku, w mniejszym pokoju u moich rodziców na Szczecińskiej. W większym spali rodzice i moi dwaj bracia. Siostra przeniosła się do cioci.

Najpierw urodziła się wam Sonia?

- Tak, w lipcu 1955 roku. Gdy miała roczek, dostaliśmy to mieszkanie, w którym teraz jestem. Tu byliśmy, gdy się urodził Donek, pod koniec kwietnia 1957.

Dlaczego akurat imię Sonia?

- Po prostu podobało mi się.

Donek imię dostał po ojcu?

- Zgadza się.

Przypomina ojca?

- Trochę, jest po nim niesamowicie rodzinny. Już od kilkunastu lat siedzi w Warszawie, ale na sobotę i niedzielę prawie zawsze wraca do domu. To są wyjątkowe sytuacje, gdy zostaje w stolicy. Ta jego rodzinność jest chyba właśnie po ojcu. Mój mąż raz był przygotowywany w Warszawie do operacji serca. Była zaplanowana na środę, ale dwa dni wcześniej uciekł do domu. Mówił, że nie mógł wytrzymać, widział umierających i było mu tak strasznie żal, że może nas więcej nie zobaczyć.

Wrócił do szpitala?

- Nie. Kilka lat później było drugie podejście, ale wyszło, że schorzenie nie nadaje się do operacyjnego usunięcia.

Co jeszcze ma syn po ojcu?

- Myślę, że skłonność do zajmowania się polityką. Mąż miał kolegę, z którym ciągle dyskutowali. Gdy umarł Stalin, oni wpadli na pomysł, że będą jeździć na Kaszuby, chodzić po chałupach i uświadamiać ludzi, jakim złem jest komunizm, i że śmierć Stalina niewiele w tym wszystkim zmienia. To było na początku naszego małżeństwa.

Kaszubom chyba nie trzeba było specjalnie tłumaczyć. Do kołchozów raczej nie dali się zapędzić, w ramiona komunistów też się nie garnęli, trzymali się Kościoła.

- Donald z kolegą znajdowali takie miejscowości, gdzie było komu tłumaczyć. Obaj byli nawiedzeni. Jak mi mąż powiedział, że trzeba ludziom oczy otwierać, jaka jest prawda, to myślałam, że z krzesła spadnę. Kłótnia była: "Zobaczysz, komuniści tak ci oczy otworzą, że się nie pozbierasz. Nieszczęście sprowadzisz na całą rodzinę". Uległ mi, więcej się tym nie zajmował, ale w domu do końca sobie politykował. Nie cierpiał komunistów.

Coś jeszcze?

- Tak, taki gest ręki. Gdy w telewizji widzę, jak Donek wysuwa przed siebie dłoń z uniesionym wskazującym palcem. To jest po jego ojcu. Coś takiego: "O, przepraszam, ale...". I jeszcze to "errr", gdy mówi, to charakterystyczne dla Tusków, jego stryj Rajmund wymawia podobnie. Nic więcej po ojcu w Donku nie ma, bo to wykapany dziadek - Franciszek Dawidowski, czyli mój tata. Jest tylko szczuplejszej budowy.

Po dziadku Dawidowskim ma to zamiłowanie do futbolu?

- Tak, myślę, że takie sprawy są po prostu w genach. Jak Donek organizuje mecze polityków w Sopocie, to na tym boisku, na którym w latach 20. trenował jego dziadek. Donek grał od małego tu, pod domem, na trawnikach. Dosłownie od rana do wieczora mógł kopać piłkę, kiedyś nawet wybił komuś szybę w oknie. I od domu niedaleko jest do stadionu Lechii, więc został kibicem. Ciągle z zachrypniętym gardłem chodził, tak dopingowali swoją drużynę. Na szczęście wtedy jeszcze takiego bandytyzmu na stadionach nie było, więc się o niego nie bałam.

Donek to był łobuziak. Jak nie szybę piłką wybił, to z kolegami ognisko w piwnicy rozpalił. Zupa mu nie smakowała, to potrafił ją przez okno wylać, sąsiadce piętro niżej szyby przez to obryzgał. Ciągle przychodził z po-dwórka z potłuczonymi kolanami i łokciami. Pewnego razu zszedł z rowerkiem do piwnicy, chyba jechał tym ciemnym korytarzem, przewrócił się prosto na potłuczone akwarium, które zostawił sąsiad. Krew się lała, wybiegłam z dzieciakiem na rękach na ulicę, zatrzymałam przypadkowy samochód. W pogotowiu zszyli mu nogę i założyli gips. Powiedzieli, że niewiele brakowało do przecięcia tętnicy, dziecko by się w tej piwnicy po cichu wykrwawiło.

Twardy.

- Nie, po prostu ruchliwe dziecko. Pewnego lata pojechali z Sonią na kolonie, Donka wyposażyłam w nowe dresy. Wkrótce przychodzi list od Soni: "Poszliśmy na jagody i Donek swój dres mocno pobrudził, całą noc płakał". Więc jaki tam twardy? Dzieciak po prostu.

Jakie były relacje Donka z ojcem?

- Zwyczajne. Mąż był wymagający, trzymał dzieci krótko. Jak chłopak coś zbroił, to i mógł dostać pasem, który zawsze wisiał za drzwiami w kuchni. W czasie choroby mąż dużo gorączkował, wypijał całe litry wody gazowanej. Donek codziennie po szkole chodził z domu aż pod halę targową i wymieniał butelki z syfonem, takie szklane. Koledzy wołali "chodź grać w piłkę", a on z tymi butelkami. Szybko dojrzał po śmierci

ojca.

W którym roku umarł?

- Pogrzeb był w lutym 1972 roku, na cmentarzu katolickim w Sopocie. Śnieg leżał. Sonia się rozpłakała i za żadne skarby nie chciała wejść do kaplicy. A Donek, choć 15 lat nie miał skończonych, twardo stał przy trumnie. Nie płakał, był skupiony. Pomyślałam wtedy, że w tym drobnym chłopcu jest już coś z mężczyzny.

Potem wyszła pani za mąż po raz drugi.

- Tak, ale nie od razu. 14 lat po śmierci męża pojechałam na Kaszuby, na działkę do siostry i szwagra. Obok swój domek budował pan Wacław, inżynier ze Stoczni Północnej. Przypadliśmy sobie do gustu. Sonia nie chciała najpierw tego zaakceptować, powiedziała, że "po jej trupie". Donkowi było "wsio ryba". Dziś Wacław i moje dzieci mają bardzo dobre relacje. O, jeśli ktoś w tym domu naciąga Donka na rozmowy o polityce, to właśnie Wacek.

Na podwórku dzieci miały jakieś przykrości ze względu na babcię Niemkę albo kaszubskie pochodzenie?

- Nigdy. Dla dzieciaków to nie miało znaczenia. Donek i Sonia byli wychowywani jak inne dzieciaki. Byli po prostu z miasta.

Dzieci nauczyły się od pani niemieckiego?

- A gdzie tam! Wciąż świetnie mówię po niemiecku, ale nie chciały. Mogły też nauczyć się języka od mojej mamy. Ale mała Sonia krzyczała mi: "Nienawidzę Niemców, nienawidzę!". W telewizji puszczali wtedy "Czterech pancernych", na podwórku chłopcy bawili się w strzelanie do hitlerowców. Dopiero pod koniec ogólniaka przyszła powiedzieć, że chce się poduczyć, bo może by poszła na germanistykę. Ucieszyłam się, uważałam za lekkomyślność, że mogła uczyć się języka, a nie chciała.

Syn nauczył się niemieckiego?

- Tak, ale później niż Sonia, gdy już studiował historię. Powinien sobie poradzić, jeśli pojedzie do Niemiec jako turysta.

Jak dowiedziała się pani, że syn działa w studenckiej opozycji?

- O, to była niezła historia. Tam, gdzie pracowałam, na psychiatrii, był mocno partyjny lekarz, Ludomir Zgirski. Poszedł w górę, zrobili z niego wicewojewodę. Któregoś dnia przychodzi do mnie i prosi o rozmowę. Mówi, że widział dokumenty, z których wynika, że Donek jest w grupie spiskowej i że grozi mu niebezpieczeństwo, bo mają w swoim środowisku esbecką wtykę. Mówił: "Służba Bezpieczeństwa wszystko o nich wie, wszystko. Niech pani ostrzeże syna, ale nikomu nie mówcie o tym, bo mnie razem z wami na Syberię wywiozą".

Przyzwoicie się zachował.

- Bo to w gruncie rzeczy był przyzwoity człowiek. Od tego czasu zresztą nie mierzę "komuchów" jedną miarą. Byli lepsi i gorsi, a że służyli złej sprawie, to wszyscy wiemy.

Co zrobił Donek, gdy mu pani powiedziała o donosicielu?

- Przyjął to bardzo spokojnie, bo oni domyślali się, że ktoś jest zdrajcą. Mieli nawet wytypowane konkretne nazwisko, ale nie chciał powiedzieć mi jakie. Nie wiem, czym skończyła się ta sprawa. Donek nie zwierzał mi się.

Nie próbowała mu pani wybić z głowy tej polityki?

- Nie, wiedziałam, że to nic nie da. On się szybko usamodzielnił, w czasie studiów wyprowadził się, ożenił. W naszym domu wszyscy nie cierpieliśmy komuny, tego zła i zakłamania. Przecież w grudniu 1970 to tych milicjantów nam tu przed domem na trawnik wysadzili z samochodów, chyba ze stu. Od razu zaczęli sikać na chodnik. Tak przeraźliwie się wydzierali, że chyba byli nafaszerowani jakimiś prochami. I takich bydlaków puszczono na tych biednych stoczniowców. Dopiero po fakcie dowiedziałam się, że Donek był pod komitetem wojewódzkim partii, gdy tłum podpalił budynek. Wojsko i policja strzelały do ludzi. Wszystko góra kilometr od naszego domu. Takie wydarzenia go kształtowały. Potem przecież był 1980 rok i Sierpień, w którym on poczuł się jak ryba w wodzie. Stąd do stoczni też jest najwyżej kilometr.

Pewnie obaj dziadkowie byliby z niego dziś dumni.

- Oj, byliby. Bardzo. A jego ojciec najbardziej.

Źródło: Duży Format
Brak głosów