"GŁOS W OBRONIE KRZYKU" - bardzo mądry głos

Obrazek użytkownika Ursa Minor
Artykuł

Głos w obronie krzyku
Jerzy Szczęsny

Zostawmy liczne grono poszkodowanych w katastrofie smoleńskiej z ich myślami i wątpliwościami. I okażmy należną im empatię, pozwalając przeżywać jak chcą, to, co przeżywaliśmy wszyscy, tylko oni jakże mocniej – pisze prawnik i publicysta

Znaczną część polskiej opinii zaniepokoiło przekazanie śledztwa w sprawie smoleńskiej tragedii Rosjanom. Na zdjęciu polscy prokuratorzy na spotkaniu z rodzinami ofiar katastrofy smoleńskiej, 28 lipca 2010 r.

Głos w obronie ciszy

Jeżeli dwie osoby zostaną dotknięte tą samą tragedią (w znaczeniu nie identyczną, ale dokładnie tą samą), to obie mają prawo do ekspresji swoich uczuć czy żalów w taki sposób, jak każda z nich sobie życzy. Jeśli tragedią tą jest śmierć osoby najbliższej, to nie reglamentujmy formy żałoby. Może być nią tłumiony szloch, autystyczne zamknięcie się w sobie, rozdzierający płacz przemieszany z wołaniem: „czemu!”, a nawet neurotyczny śmiech wywołany nieznanym dotąd stanem, który zdaje się usunięciem ziemi spod nóg.

I na tym w gruncie rzeczy można skończyć polemikę z autorami „Głosu w obronie ciszy”, notabene szanowanymi adwokatami Jackiem Kondrackim i Krzysztofem Stępińskim. Można, gdyby nie didaskalia, które obaj przywołują podczas omawiania dramatu i jego skutków. Są one trojakiego rodzaju: prawne, techniczne i polityczne.

Prawo do niepokoju

Z art. 2 § 1 pkt 3 kodeksu postępowania karnego stanowiącego, iż celem tego postępowania jest również uwzględnienie prawnie chronionych interesów pokrzywdzonych, którymi są rodziny ofiar, obaj panowie mecenasi trafnie uznają, że „pokrzywdzony ma także prawo do świętego spokoju, czytaj: prawo do prywatnego przeżywania skutków zdarzenia, które jest przedmiotem śledztwa”.

Prawo do prywatnego przeżywania tragedii niejedno ma imię i dobrze, że ustawa nie wyklucza żadnej z jego form. Jedną z nich jest prawo do uzasadnionego niepokoju, a ocena tego uzasadnienia należy do osoby dotkniętej tragedią. Trzeba powiedzieć mocniej. U osoby dotkniętej nieszczęściem, która subiektywnie postrzega je jako hiobowe, rozchwiana tragedią psychika może wskazywać na chwilowy lub długotrwały stan atrofii równowagi. I taka osoba ma prawo nawet do absolutnie niczym nieuzasadnionego niepokoju, humanistycznie zorientowana społeczność zaś od tysięcy lat wykazuje wobec niej zrozumienie i empatię.

Jednakże przypadek nieuzasadnionego niepokoju wobec tragedii smoleńskiej oczywiście nie zachodzi. Niepokój ten bowiem jest uzasadniony w najwyższym stopniu. Najwyższy stopień tego niepokoju ma stare i nowe źródło. Nowe tryska dziesiątkiem znaków zapytania i wątpliwości, stare rozlewa się szeroko wciąż bolesnym resentymentem długotrwałego katyńskiego matactwa.

Istota tajemnicy

Obaj adwokaci zabierający głos w obronie ciszy dużą część swoich rozważań poświęcają tajemnicy adwokackiej, którą – ich zdaniem – naruszają pełnomocnicy rodzin ofiar katastrofy. Owszem, tajemnica spowiedzi i tajemnica adwokacka należą do fundamentów cywilizacji. Tajemnicą jest powierzenie informacji jako sekretu. Tylko od powiernika zależy ten właśnie wyjątkowy status powierzonej informacji i czas jego trwania. Wszelako tajemnica adwokacka składa się z dwóch tajemnic: tajemnicy tego, co adwokat dowiedział się od klienta, i tego, co ewentualnie dowiaduje się z przebiegu śledztwa. Ta pierwsza – nazwijmy ją klientowską – jest bezwzględna i bezwarunkowa. Na niej ufundowana jest istota obrony czy pełnomocnictwa. Ta druga natomiast jest bardzo względna, choć na jej straży stoi art. 241 § 1 kodeksu karnego, grożący dwoma latami więzienia za publiczne rozpowszechnianie wiadomości ze śledztwa, zanim ujawnione zostaną przez prokuratora lub przed sądem. Oto przykład jeden z wielu tej względności.

W 1983 r. skatowany został przez milicję w komisariacie na Starym Mieście 19-letni Grzegorz Przemyk, który przewieziony przez sanitariuszy do szpitala zmarł dwa dni później. Kryjąc oprawców, władza oskarżyła sanitariuszy. Załóżmy hipotetycznie, że pełnomocnik matki zakatowanego maturzysty dotarł do akt śledztwa, a tam – jak dzisiaj wiemy – znajdował się dokument, na którym ówczesny szef MSW gen. Czesław Kiszczak napisał własnoręcznie „ma być tylko jedna wersja śledztwa – sanitariusze”. I co, adwokat nie miał – co tam prawa – zawodowego obowiązku ujawnić ten fakt publicznie? Przecież gdyby tego nie zrobił, uczestniczyłby w skazaniu niewinnych ludzi, co zresztą później nastąpiło.

Tak więc art. 6 ust. 1 prawa o adwokaturze nakazujący, aby adwokat zachował w tajemnicy wszystko, o czym dowiedział się „w związku z udzielaniem pomocy prawnej”, a nie – jak piszą obaj adwokaci – „w związku z prowadzeniem sprawy”, dotyczy tylko i wyłącznie tajemnicy klientowskiej i tego, co sam adwokat za nią uzna. Jeśli uzna, że pomocne i korzystne dla klienta jest ujawnienie tego, co klient mu przekazał, i uzgodni to z klientem, może to ujawnić. Tak jak ma obowiązek ujawnić ewentualne matactwa organów ścigania w postępowaniu przygotowawczym i sądowym. Zwłaszcza w czasach, gdy „sprawiedliwość zastępują sądowe sztuczki”, jak kapitalnie parę dni temu ocenił aktualną Temidę prof. Paweł Śpiewak.

Niepokojące wątpliwości

Przekazanie śledztwa w sprawie smoleńskiej tragedii Rosjanom zaniepokoiło znaczną część polskiej opinii. Zwłaszcza, gdy „Rzeczpospolita” ujawniła polsko-rosyjskie porozumienie dotyczące katastrof lotniczych, mniemam, że o statusie obowiązującej umowy międzynarodowej. Odejście od jego ustaleń kazało decyzję rządu postrzegać jako zrzeczenie się suwerennych praw jednego z jej sygnatariuszy.

W bezmiernym żalu, jaki ogarnął kraj, bombardowani byliśmy a to wielokrotnie powtarzanymi informacjami o czterokrotnych próbach lądowania, a to nieznajomością języków pilotów. To wszystko budziło niepokój tych zwłaszcza, którzy pamiętali zestrzelenie przez Rosjan koreańskiego samolotu pasażerskiego podczas pokoju z jednej strony czy z drugiej – kondycję i kompetencje rosyjskiej ochrony przestrzeni powietrznej, która to ochrona dopuściła, aby w maju 1987 roku Matthiast Rust wystartował z terytorium obcego państwa i po przeleceniu nad terytorium Rosji bez przeszkód ponad 700 kilometrów wylądował swoją cessną na placu Czerwonym obok Kremla.

Uzasadniony niepokój wynika także z faktu, że polska opinia publiczna nie może liczyć na zbytnią wnikliwość rosyjskich mediów, bo w Rosji czasem bezkarnie strzela się do konsekwentnie dociekliwych dziennikarzy. Jednak nawet w sterowanych przez władze rosyjskich mediach pojawiają się zawoalowane wątpliwości. Oto komentator rosyjskiej państwowej agencji Dmitrij stwierdził, że „im więcej z Polski płynąć będzie głosów, że Rosjanie są winni katastrofy 10 kwietnia, tym trudniej będzie przyznać rację Polakom w kwestiach, w których bez wątpienia ją mają”.

Takich wątpliwości – szczątkowo choćby przyznających pewne racje tym, którzy są głośni – trudno dostrzec u obrońców ciszy. Obaj autorzy, trafnie zauważając, że pokrzywdzeni podzielili się na dwie grupy, piszą: „Ci pierwsi to zwolennicy teorii spiskowej. Nie wykluczają żadnej możliwości”. Taka perswazyjna składnia to nadużycie. Powinno być napisane tak: „Ci pierwsi nie wykluczają żadnej możliwości. Niektórzy to zwolennicy teorii spiskowej”. Wtedy byłoby uczciwie i zgodnie z prawdą, bo można przecież nie wykluczać, że kontroler ruchu popełnił błąd lub był pijany, gdyż następnego dnia po tragedii – jak podały media – poszedł na emeryturę. Ale spisku z premedytacją nie zakładać.

Okażmy empatię

Polskie władze opieszałość rosyjskich urzędników dostrzegły dość późno, choć od początku z góry przewidywały ich rzetelność, profesjonalizm i zakładały pośpiech. Czy roztropne było to przewidywanie i jakie realne przesłanki legły u jego genezy? Jednakże kardynalne pytanie, jakie domaga się pilnej odpowiedzi wobec tragedii smoleńskiej, to ustalenie, dlaczego nasze państwo nie wystąpiło o wspólne prowadzenie śledztwa. Przecież sami Rosjanie byliby w bardziej komfortowej sytuacji, gdyby ustaleniem przyczyn katastrofy zajmowała się polsko-rosyjska komisja. Jaki był polityczny sens w tym, że obie strony „zapomniały” o umowie z 1993 roku? Czy Tusk i Putin nie zdawali sobie sprawy z tego, że kiedy sprawa tej umowy wyjdzie na jaw, to nad każdym ustaleniem przyczyn tragedii może ciążyć zarzut nierzetelności? I dla niektórych nie będzie miało żadnego znaczenia, czy będzie on uzasadniony czy nie.

Zostawmy zatem to liczne grono poszkodowanych z ich myślami. I okażmy należną im, jak rzadko kiedy, empatię, pozwalając przeżywać, jak chcą, to, co przeżywaliśmy wszyscy, tylko oni jakże mocniej. Miejmy przy tym na uwadze, że krzyk przez nich podnoszony powodowany jest także mitem o doskonałej, przyjacielskiej współpracy polsko-rosyjskiej przy wyjaśnianiu przyczyn tragedii. Mitem, który rozwiał się tak szybko jak smoleńska mgła.

Autor jest prawnikiem. W latach 1963 – 1968 był seminarzystą profesorów Jerzego Wróblewskiego i Aleksandra Kamińskiego, a w latach 1978 – 1980 studentem Andrzeja Wajdy

Brak głosów