Edukacja jak małe piwo
Wczoraj napisałem taki dość ponury post o Polsce w stadium dekadencji, który nawet mnie samego trochę zdołował. Chyba podobnie musiał się czuć Przybyszewski na drugi dzień po wypiciu flaszki absyntu, który, jak wam zapewne wiadomo, był ulubionym trunkiem dekadentów młodopolskich. A ponieważ do tej pory pozostaję w tym nastroju, więc postanowiłem napisać coś o edukacji w schyłkowym okresie panowania Tuska. Stan obecny edukacji w Polsce musi bowiem mocno przypominać kaca po absyncie, takie mam przynajmniej wyobrażenie na ten temat.
Oczywiście, jeśli chodzi o konkretny powód do napisania tego tekstu, to zafrapował mnie student, o którym pisałem wczoraj. Przypomnę więc tylko, że był skrajnie zbulwersowany zachowaniem komisji na obronie jego własnej pracy dyplomowej. Komisja ta zadawała mu pytania na temat pracy i z tego powodu on poczuł takie rozżalenie, że napisał o tym do gazety, co w dzisiejszych czasach jest wyrazem skrajnej desperacji, każdy przyzna. A zła krew go zalała właśnie z tego powodu, że on zna powszechnie panujące stosunki w tak zwanym szkolnictwie wyższym i miał święte prawo spodziewać się, że nikt mu jakimiś niespodziewanymi pytaniami głowy na egzaminie nie będzie truł.
Moje wyobrażenia na temat systemu powszechnej edukacji w Polsce nie biorą się jedynie z dekadenckiego kaca lub z doniesień medialnych, ale mam także doświadczenia osobiste, jak każdy były przedszkolak, uczeń i student. Również całkiem spora część mojej rodziny trudzi się nauczaniem. Synowa jest nauczycielką, a żona polonistką-kulturoznawcą (zupełnie jak minister Boni, tylko że ona nie poszła w cyfryzację, lecz w literaturę). Szwagier jest wykładowcą na prywatnej uczelni. Nie będę tu wymieniał wszystkich, bo nie w tym rzecz.
Sami przyznacie, że w tym kontekście miałem możliwości - wręcz do obrzydzenia - nasłuchać się, jak to jest z uczeniem cudzych dzieci. Moje osobiste doświadczenie nauczycielskie jest raczej skromne, ogranicza się do wieku bardzo młodzieńczego, gdy udzielałem korepetycji z matematyki kilku osobom jeszcze mniej zdolnym od siebie, lecz szybko zrezygnowałem z tego zajęcia, gdyż objawiałem mordercze skłonności wobec moich podopiecznych.
Ale po tej krótkiej rekomendacji do wypowiadania się w temacie, wracam do naszych baranów, czyli konkretnie tego wyżej wymienionego studenta i jemu podobnych, a są ich krocie i legiony, zapewniam was solennie. Zapewne mało kto pamięta sprzed kilku lat pewnego absolwenta politologii, który rozsławił się na całą Polskę uczestnictwem w jakimś teleturnieju („miliard w rozumie”, czy „rozum za milion”, jakoś tak). Otóż ten młody człowiek poległ z uśmiechem na ustach na pytaniu, co to jest adiustacja. Wszyscy wtedy zakrzyknęli z oburzeniem, co to za idiota, jak on skończył tę politologię, kto mu dał dyplom i tym podobne wyrazy oburzenia posypały się jego umęczoną głowę.
Ale ja nie z tych, żeby zaraz rzucać się na nieszczęśnika, że nie wie co to jakaś adiustacja. O nie, o coś zupełnie innego mi chodzi. Ja nie mam nic przeciwko politologom także, niech im będzie na zdrowie ta politologia, dla mnie nawet sklepowa w warzywniaku może być politologiem, byle miała świeży towar i nie kantowała na wadze. Także każdemu, a sobie w pierwszym rzędzie przyznaję prawo do nieznajomości różnych terminów - adiustacji, dysertacji albo innej deprecjacji.
Kiedyś, wiele lat temu, mój sąsiad -spokojne, uczciwe chłopisko, że tylko do rany przyłóż - spotyka mnie przy domu i pyta, czy ja wiem, o co chodzi z tym „piuralizmem”. Wszędzie ten „piuralizm” obracają na wszystkie sposoby - mówi do mnie – poszukałem nawet w słowniku, nie ma takiego słowa – gorączkuje się sąsiad. Oczywiście, że wyjaśniłem mu co z tym pluralizmem, bo akurat wiedziałem i nawet do głowy mi nie przyszło, żeby go potraktować lekceważąco czy z wyższością.
Rzecz bowiem w tym, że ten mój sąsiad jaki był, taki był – niewykształcony, nieoczytany i może nawet niezbyt okrzesany, ale jemu do głowy by w życiu nie przyszło, żeby lecieć do telewizji i występować w teleturnieju. On po prostu miał to fundamentalne wyczucie własnej wartości i ograniczeń i tego się w życiu trzymał, żeby nie wyjść na idiotę, którym zresztą wcale nie był. Kiedy czegoś nie wiedział, to próbował się dowiedzieć w jakiś sobie dostępny sposób. Na tym polega fundamentalna różnica na korzyść mojego sąsiada.
Co bowiem zrobił nasz politolog, kiedy już skończył tę swoją politologię? Otóż on poleciał do telewizji, bo to dla niego była jedyna okazja, żeby się wszystkim pokazać jako absolwent politologii. I jestem pewien, że on nawet kiedyś słyszał na własne uszy słowo adiustacja, tylko jemu nie chciało się dowiedzieć, co to oznacza, bo to go nie obchodziło. On tam nie poszedł do tego studia nawet po to, żeby się popisać wiedzą, on to zrobił tylko dla jednego jedynego momentu. A mianowicie dla tej chwili na samym początku, gdy wszystko już zostało w studio ustawione i przygotowane, reflektory spoczęły na nim, oko kamery również, a redaktor zadał to wytęsknione i wymarzone pytanie: - Czym się Pan zajmuje prywatnie? A nasz delikwent z wystudiowaną obojętnością i lekko znudzoną miną dziedzica lordowskiego tytułu (ćwiczył to długo w przedpokoju przed lustrem) odpowiada jak gdyby nigdy nic: - Jestem absolwentem politologii! I w mózgu zagrały mu fanfary, surmy złote, a chóry anielskie zawtórowały na jego chwałę.
Otóż ja was zapewniam, że to nie był żaden wyjątkowy idiota, tylko typowy przeciętny absolwent polskiej uczelni, jednej z tych, z których byliśmy niemożebnie dumni po pierwszych latach tak zwanej transformacji ustrojowej. Bo dzisiaj jakoś tak wstydliwie nie pamiętamy tej naszej dumy, kiedy to ogłaszano uroczyście skok cywilizacyjny w edukacji. Może jednak przypominacie sobie ten radosny ton, że w którymś tam z kolei „ubiegłym roku” powstało w Polsce na przykład 45 nowych wyższych uczelni. I zaraz koniecznie dodawano, że studiuje na wszystkich tych uczelniach ileś tam milionów młodych Polaków, co daje w sumie 10 razy więcej niż studiowało za komuny oraz jakieś 150 razy więcej niż przed wojną. Tak się wtedy ekscytowano tymi liczbami, a określenie polskie szkolnictwo wyższe brzmiało bardzo doniośle.
Tak to było i nie ma co ukrywać. Ja czasami bywam w bardzo niewielkim mieście, gdzie mieści się taka uczelnia, która na wielkich banerach reklamuje kierunki - dla każdego chętnego coś pasującego – pielęgniarstwo, europeistykę (cokolwiek to znaczy), gastronomię, florystykę, turystykę i co tam jeszcze, wszystkiego nie spamiętam. No i oczywiście zarządzanie oraz politologię. Politologia już niedługo trafi pod strzechy i będzie w każdej gminie. Niemal codziennie przejeżdżam obok kamienicy, w której mieści się prywatne liceum. Obserwuję zmieniający się szyld – doszli już do poziomu „matura w dwa lata”. Żywię cichą nadzieję, że dożyję do czasów, gdy ujrzę napis „matura w pół roku”.
Moja żona jeszcze niedawno – bo potem straciła zapał – przygotowywała do matury z polskiego. Dawała korepetycje, jak to się mówi. Co roku przynosiła mi te różne, coraz to nowe humoreski z zeszytów szkolnych. Często szczerze i zdrowo się uśmialiśmy, nie powiem, lecz równie często byliśmy oboje wstrząśnięci. Może już o tym pisałem, ale warto powtórzyć, bo to jest numer reprezentatywny dla całości moich osobistych doświadczeń z edukacją.
Uczyła ta moja małżonka mianowicie takiego dość tuzinkowego maturzystę, który co prawda nie przeczytał nawet jednej lektury w swoim krótkim życiu ani żadnej innej książki (co nie jest dzisiaj bynajmniej jakimś ewenementem), lecz rokował nadzieje, że przebrnie przez egzamin ze względu na dobrą pamięć. W obecnym systemie edukacji jest to bowiem wystarczający warunek zdania matury z polskiego. Otóż ten młodzieniec miał przygotować jakąś pracę zadaną przez moją żonę, na podstawie konkretnie podanych przez nią źródeł. I on zadzwonił w przeddzień do niej, że w zasadzie ma pracę gotową, tylko prosi o wyjaśnienie jednego zdania, którego znaczenia sam nie może dojść, a nie chce mu się szukać, gdyż ma spotkanie z narzeczoną i wróci do domu późno albo wcale.
Chodziło o frazę „zabór pruski”. On nie rozumiał, co to znaczy. Przy czym nie chodziło o jakieś konteksty geograficzne, granice zaboru, chronologię zdarzeń lub przynależność w sensie polityczno-historycznym, tylko o samo czyste znaczenie tego sformułowania „zabór pruski”. Nie wiedział co oznacza ów tajemniczy rzeczownik zabór, a przymiotnik pruski też mu nic nie mówił, więc nie potrafił wydedukować żadnego sensu, nawet pomimo wspomnianej przez mnie dobrej pamięci.
I ten chłopak dobrnął do klasy maturalnej w państwowej szkole w dużym mieście, gdzie poziom jest zbliżony raczej do najwyższego niż do najniższego poziomu w Polsce. Dobrnął do egzaminu nazywanego egzaminem dojrzałości przy takiej koszmarnej ignorancji. Bo co w gruncie rzeczy oznacza nieznajomość terminu „zabór pruski”? W zasadzie oznacza brak jakiegokolwiek pojęcia o literaturze, historii, geografii. Oznacza strukturalną niewiedzę, której już nie można nadrobić w trzy miesiące przed maturą ani nawet w trzy lata. Oczywiście delikwent maturę zdał, wybierał się na studia i jestem pewien, że je ukończył. Pewnie politologię. A może filozofię przyrody lub socjologię wartości. No, dobrze, przesadzam, pewnie skończyło się na hotelarstwie.
I ja za każdym razem, kiedy patrzę na minister Szumilas, to mi staje przed oczami ten chłopak, bo raz go na oczy widziałem, kiedy na ulicy kłaniał się mojej żonie. On jest dla mnie symbolem obecnego stanu umysłów w naszym kraju, który osiągnął tak wielki skok cywilizacyjny, że europeistykę (cokolwiek to znaczy) można studiować w każdym powiecie. Leopold Tyrmand pisał w swoim dzienniku - a przypomnę, że był to rok 1954 - że szkolnictwo stanowiło zakres newralgiczny dla komunistów, „samo uczulenie reżimu”. Nawet przy tej okazji dziwił się, że komuniści pozwolili Pawłowi Jasienicy drukować artykuły z tej dziedziny, która dla nich stanowiła przedmiot najwyższej uwagi. Rzecz jasna, komunistom chodziło o możliwość indoktrynacji, ale to akurat nie ma znaczenia dla istoty sprawy.
Narzuca się bowiem pytanie, o co chodzi obecnym władzom i establishmentowi III RP, skoro edukacja została dosłownie rozłożona na łopatki w tym sensie, że zadekretowana powszechność obniżyła poziom do samego głębokiego dna. Deep end, że pochwalę się znajomością twórczości Skolimowskiego. Do tego stopnia, że nawet porządnie zindoktrynować ludzi nie można, skoro nie pojmują elementarnych znaczeń i pojęć. Ja zawsze byłem z dala od prostackich uogólnień, ale godzenie się polskiej władzy na tę sytuację może oznaczać tylko jedno – prowadzą hodowlę wołów roboczych na obcy użytek. Jeśli kto widzi inne wytłumaczenie, to proszę bardzo mi to wyjaśnić, można posługiwać się nawet trudnymi wyrazami, bo szkoły kończyłem wystarczająco dawno.
Podczas wyborów prezydenckich Kwaśniewskiemu wytknięto kłamstwo, gdyż deklarował pełne wyższe wykształcenie, tymczasem okazało się, że łże. Na płotach i ścianach pojawiło się wtedy szydercze hasło „Edukacja nie piwo, nie musi być pełna”. W państwie Tuska, w III RP nie ma potrzeby wymyślania tak wyrafinowanych haseł. Wykształcenie to po prostu małe piwo.
PS. Ten dekadencki absynt to podobno wyjątkowy zajzajer - piołunówka. Jaki normalny człowiek będzie pił piołunówkę?
- Blog
- Zaloguj się albo zarejestruj aby dodać komentarz
- 421 odsłon