Po whock nam ACTA? Zmieńmy prawo autorskie
Z układem ACTA jest trochę tak, jak z reformą szkolnictwa w wykonaniu pani minister Hall. Reforma została ogłoszona 3 lata temu, od trzech lat historycy larum grają na temat deprecjacji swojego przedmiotu, przy okazji jednak informując, co stanowi istotę tej reformy, a tu nagle „Dziennik” publikuje artykuł i wszyscy łapią się za głowy.
Nie chodzi mi o to, że ACTA były negocjowane od lat, ale o to, że stanowią szczyt góry lodowej. Jej podstawa to chore prawo autorskie.
To, co w ACTAch jest tragiczne, to ich ponadnarodowość i uznaniowość. Po wejściu w życie układu, kancelarie prawnicze z USA będą mogły pozywać firmy z innych krajów przed sądy w USA. A domniemanie piractwa wystarczy, by wdrożyć „doraźne środki zapobiegawcze i odstraszające”.
Szerzej piszę na ten temat tutaj
Jednak jest to tylko zwielokrotnienie i uintensywnienie możliwości istniejących już teraz. Od połowy lat 60. ubiegłego wieku postępuje komercjalizacja prawa autorskiego – dostosowywanie go do żądań koncernów medialnych i organizacji typu ZAiKS. W efekcie następuje monopolizacja własności intelektualnej w ręku niewielkiej grupy osób. Autor i odbiorca są tu najmniej istotni.
I w zasadzie wszystko było już pozamiatane zgodnie z instrukcjami wielkich koncernów, gdy pojawił się internet. ACTA to próba poddania internetu takiej samej kontroli, jaka istnieje w innych mediach.
Może więc zamiast walczyć z ACTA warto powalczyć z prawem autorskim? Porównanie z górą lodową zastąpmy w tym momencie zepsutym mięsem. Zamiast się kłócić, jaką przyprawę użyć, by mięso mniej śmierdziało, zastanówmy się i spowodujmy, żeby w ogóle przestało się psuć. Może uda się powstrzymać ACTA, ale to nie spowoduje, że koncerny medialne nagle staną się wielbicielami jasnych reguł, wolnego rynku i wolnej kultury. Wymyślą po prostu jeszcze bardziej zawoalowaną formę kontroli internetu.
Historia praw autorskich
Wbrew temu, co się sądzi, prawa autorskie to żadna nowość. Nowością jest kodyfikowanie ich odrębną ustawą, ale ochrona istniała od starożytności. Najpierw zwyczajowa – każdy wers „Iliady” jest własnością Homera, nawet jeśli ten nie istniał. Każdy, kto cytuje wers „Iliady” jako swój, dokonuje plagiatu.
Dopóki artyści byli utrzymywani przez mecenasów, autorskie prawa majątkowe oznaczały utrzymanie w zamian za dostarczanie strawy duchowej. Ale nikt nie miał wątpliwości, że artyście należy się honorarium za jego pracę.
Problemy zaczęły się wraz z pojawieniem się pierwszej technologii zwielokrotniania dzieła, czyli razem z drukiem. I znów – dla wszystkich było jasne, że artysta musi coś mieć z tytułu druku. Pojawiły się umowy autorskie.
Mało kto się orientuje, że pojęcie praw autorskich i okresu ich ochrony wzięły się nie z troski o artystów i kradzież ich praw, tylko z dążenia wydawców do posiadania wieczystego monopolu. W XVIII wieku w Anglii parlament podjął decyzję – wbrew stanowisku wydawców – że prawa autorskie mają określony okres ochronny. Pierwszy akt dotyczący praw autorskich wynikał z dokładnie przeciwstawnych pobudek niż dzisiejsze uregulowania!
I tak było do połowy XX wieku. Każde pojawienie się nowej technologii powodowało spór i wojnę starego z nowym, ale ustawodawcy na ogół zachowywali zdrowy dystans do obu stron, mając na uwadze głownie dobro społeczne. Starali się godzić poszanowanie praw nabytych z innowacyjnością i rozwojem kultury.
Zmieniło się to zasadniczo, gdy do gry zamiast tysięcy twórców i/lub tysięcy firm wkroczyli monopoliści – korporacje i organizacje zarządzające prawami autorskimi stanowiące państwo w państwie.
Prawo staje na głowie
Do połowy XX wieku prawo autorskie w większości cywilizowanych krajów stanowiło owoc równowagi między interesami właścicieli praw i społeczeństwa. Właściciele mieli sensowne pieniądze, społeczeństwo miało rozwijającą się kulturę, która rodzi się z współgrania różnorodnych dzieł. Ktoś pisał wielką powieść, ktoś inny robił z niej film, ktoś jeszcze inny – parodię tamtego filmu, następny całą tę historię przerabiał na operetkę, na podstawie której ktoś jeszcze inny tworzył sztukę teatralną. Wszyscy na tym zyskiwali – i społeczeństwo, i twórcy. Społeczeństwo miało zapewniony dopływ coraz to nowych bodźców duchowych, twórcy – wzajemną reklamę. Po jakimś, niezbyt długim czasie, dzieła przechodziły do domeny publicznej i można było robić z nimi, co się tylko kolejnemu artyście w duszy grało.
W II połowie XX wieku właściciele praw uzyskali to, czego chcieli – kompletną zmianę prawa autorskiego. W efekcie ich uprawnienia są jak koła młyńskie ciągnące kulturę na dno.
Koła młyńskie
Chora jest długość trwania praw autorskich. Mogę od biedy zrozumieć, że dzieci autora będą zarabiać na jego dziełach. Ale praprawnuki? Z punktu widzenia sprawiedliwości takie przywileje potomków są niczym nieuzasadnione, rodzą za to bolesne skutki społeczne. Książki Józefa Mackiewicza będzie można wydawać w Polsce dopiero w 2055 roku! Czy będą jeszcze chętni? Gdyby nie niezwykły, jak na polskie warunki, wyrok sądu w sprawie praw do książek Jasienicy, bylibyśmy ich pozbawieni do roku 2040!
Większość dzieł umiera wkrótce po pierwszym wydaniu. Nikt o nie nie dba. Ale próba wznowienia, jeśli kontakt z autorem nie istniej albo nieznani są spadkobiercy, jest nierealna. Nikt nie zaryzykuje procesu.
Prawa autorskie powinny obowiązywać maksymalnie przez 25 lat po śmierci autora. Dodatkowo powinna istnieć klauzula dzieł martwych, czyli takich które przez powiedzmy 20 lat nie są wznawiane, a trzykrotne ogłoszenie w prasie centralnej nie owocuje zgłoszeniem się autora lub jego spadkobierców.
Kolejne koło młyńskie na szyi kultury to tzw. prawa zależne. Rozumiem, że za ekranizację powieści autor dostaje honorarium. Ale chore jest, że trzeba go pytać o zgodę. A co, jeśli autor nie znosi filmu jako takiego? Wiadomo, jakie miał poglądy Lem na temat internetu. Umarłby chyba ponownie, gdyby zobaczył swój tekst w sieci.
Nie zastanawiało was, dlaczego nie ma powieści dziejących się w świecie Śródziemia? Przecież to aż się prosi! Gdybyśmy żyli w kulturze otwartej, już dawno powstałoby mnóstwo opowieści o dalszych losach Drużyny Pierścienia chociażby. Ale oprócz dwóch rosyjskich książek (Rosjanie nie uznają żadnych praw autorskich poza swoimi) nie ukazało się NIC. Bo wydawca i spadkobierca Tolkiena zgodnie do tego nie dopuszczą.
Co tam filmy i dalsze ciągi powieści! Warner Bros pozwaliby was do sądu, gdybyście zaczęli czerpać profity z malowania obrazów ilustrujących sceny z „Harry’ego Pottera”. Może by wygrali, może przegrali, ale zanim by do tego doszło, zrobiliby z was żebraków.
Nie wiem, na jakiej zasadzie działał Kabaret OT-TO ze swoimi kompilacjami przebojów muzyki rozrywkowej. Zapewne były one traktowane jako zbiór cytatów, czyli działalność legalna. Obecnie cytat to wyłącznie fragment organicznie zrośnięty z tekstem nie-cytatu. Jasne, że nikt nie zabroni cytować poety w pracy na temat jego twórczości. Ale spróbujcie stworzyć wyciąg z jego utworów w stylu „Uskrzydlone słowa Poety”. Poeta pewnie się ucieszy, ale jeśli nie żyje, to spadkobierców macie na karku. Jeśli sprzedał prawa jakiemuś konsorcjum, to macie to jak w szwajcarskim banku.
Krótko mówiąc, jedyne co można zrobić bez pytania o zgodę i bezpłatnie, to zacytowanie (ale z koniecznością ewentualnego udowodnienia przed sądem, że cytat jest konieczny), omówienie, krótkie streszczenie. Płatnie można jeszcze bez pytania zamieścić utwór w antologii lub przedrukować w prasie.
Prawa zależne powinny być objęte takim samym zapisem jak antologie, dodatkowo kwota honorarium powinna być określona jakimś wskaźnikiem (np. kwota równa honorarium za wydanie powieści w nakładzie 10 tys. egzemplarzy) w ustawie.
Jednak największy bezsens wiąże się z objęciem koniecznością przestrzegania praw autorskich przedsięwzięć niekomercyjnych. Jeszcze do niedawna było inaczej (w Polsce do 1994 roku). Jeśli nie uzyskuję korzyści materialnych, to powinienem być ścigany tylko w przypadku plagiatu. Wszystkie inne działania powinny być dozwolone, bo nikomu niczego nie kradnę. Mam fantazję skopiować 100 razy film na CD i rozdać go znajomym? Mój problem. Nikomu nic nie ubędzie z tego powodu. Przecież jeżeli im daję ten film, to oznacza, że oni i tak by go nie kupili! Pożyczyć mogę, ale przegrać i podarować już nie mogę? Ktoś tu nieźle namotał w głowach parlamentarzystom.
Działalność niekomercyjna powinna podlegać wyłącznie rygorom przestrzegania autorskich praw osobistych.
Nie przypadkiem objęcie rygorem przestrzegania autorskich praw majątkowych przedsięwzięć niekomercyjnych zbiegło się z rozwojem technik kopiowania, a obecny nacisk na ACTA z rozwojem internetu. Jest to klasyczny przypadek identyczny z zabiegami wydawców w XVIII wieku, żeby mieć monopol na Szekspira. Jednak tamte zabiegi zakończyły się albo przyjęciem ustaw kompletnie niekorzystnych dla właścicieli praw, albo wynikiem kompromisowym. Siła przebicia pojedynczych firm była na tyle mała, że ustawodawca mógł pracować nad rozwiązaniem korzystnym społecznie. Obecnie siła globalnych korporacji jest tak wielka, a rządzący coraz głupsi, że powrót do stanu wielkich monopoli wydaje się niezwykle prawdopodobny.
Okazuje się jednak, że globalnym właścicielom może przeciwstawić się globalna społeczność sieciowa. Rzecz w tym, żeby nie ustąpić w sprawie ACTA, ale też, żeby na niej nie poprzestać. Powinna powstać oddolna inicjatywa uregulowania praw autorskich w internecie, która siłą rzeczy będzie też oddziaływać na nie w świecie realnym.
- Blog
- Zaloguj się albo zarejestruj aby dodać komentarz
- 1037 odsłon
Komentarze
Dobrze, że poruszasz ten temat.
11 Lutego, 2012 - 23:01
Jest rzeczą dziwną, że nie poza internetem takie dyskusje się nie toczą. Nie jestem znawcą tej problematyki. Proponujesz 50 lat od śmierci autora. A dlaczego nie wprowadzić pewnego okresu od pierwszego wydania, np. 30 - 50 lat? Moim zdaniem to dobre rozwiązanie. Stwarza możliwość wyłączności na osiąganie korzyści dla wydawcy i autora (ew. spadkobierców), a później książkę, film może wydawać każdy - staje się własnością publiczną.
Oczywiście żaden okres czasu nie pozwala na odebranie autorstwa, czyli wykorzystując pracę bez podania źródła popełniamy plagiat.
Konkretne rozwiązania mogą być różne
11 Lutego, 2012 - 23:55
ważne, żeby zaczęła się dyskusja nie tylko o ACTA.
Rzecz w tym, że społeczność sieciowa walcząca z ACTA ma w nosie problem praw autorskich poza netem. A bez ich zmiany można być na bank pewnym, że nawet jeśli teraz się jeszcze uda, to koncerny medialne nie zaprzestaną ataków na net. Tu nawet nie chodzi o te mityczne straty spowodowane przez piratów. Dużo istotniejsza jest przyszłość - za jakiś czas liczba e-booków ulegnie zwielokrotnieniu. Młodzi nie mają już żadnych problemów z czytaniem w tej formie. A e-book to nie płyta z muzyką, która traci na jakości w trakcie domowego powielania. Wielkie koncerny boją się, że jeśli teraz nie spacyfikują netu, to za kilka-kilkanaście lat zaczną ponosić faktycznie wielkie straty. Nie mają racji, ale wolą się zabezpieczyć.
___________________________________
Pozdrawiam każdym słowem
___________________________________
Pozdrawiam każdym słowem