Ostatni taki agent

Obrazek użytkownika Libra
Kultura

Ostatnimi laty gatunek parodii filmowych przeżywa swój renesans. Co rusz pojawiają się kolejne produkcje, których producenci z wielką ochotą przyłączają się do konsumowania zysków wynikających z popularności tego czy innego filmu. Z reguły ich poziom nie jest zbyt wysoki, na szczęście pojawiają się także obrazy, które nie przyprawiają widza o ból głowy. Jednym z nich był, mający swą premierę w 2003 roku, „Johnny English” z Rowanem Atkinsonem w roli głównej. Po ośmiu latach do kin trafiła kolejna część przygód tego agenta z przypadku, „Johnny English: Reaktywacja”.

„Z dołu do góry, z góry na dół, z ciemności w słońce, z ciszy w krzyk.” Śpiewała kiedyś Kora. Podobnie też zaczyna się nowa część perypetii agenta Englisha. Choć English trafił na prawie sam szczyt szpiegowskiej drabiny chwały, to jednak nie dane mu było utrzymać się na nim długo. Po tragicznej w konsekwencjach operacji w Mozambiku, za której przeprowadzenie English był odpowiedzialny, agent z głośnym hukiem zleciał na najniższy szczebel szpiegowskiej drabiny. Wewnętrznej siły i wytchnienia, potrzebnych do ponownej wspinaczki, English szukał w buddyjskiej świątyni. Po wielu trudach i wyrzeczeniach w końcu powrócił do gry o losy tego świata. Z ciemnej i cichej, klasztornej celi trafił na kolorowe i głośne ulice stolic Chin i Anglii, by po raz kolejny pokrzyżować plany tym wielkim i złym.

Fabuła, jak to zwykle bywa w parodiach, jest raczej pretekstowa i służy do powiązania ze sobą całej maści gagów i skeczy. Z tymi ostatnimi jest jednak różnie, część rzeczywiście wywołuje na twarzy uśmiech, aczkolwiek nie radosny rechot. Chociaż była jedna bardzo zabawna scena, o której należy wspomnieć. Chodzi o rozmowę pomiędzy agentami, którzy spierali się na temat fachowego nazewnictwa szpiega wynoszącego informacje z MI7. Niestety, klimat tej sceny zabiło nieco tłumaczenie, gdzie oryginalne „a mole or a vole” zastąpiono „kretem i fretką”.

Pozostałe żarty niestety porażają niesmakiem i powtarzalnością. Chociaż co i raz powracająca, chińska zabójczyni zamiast tylko nużyć, potrafiła jeszcze czasami rozbawić, głównie poprzez skojarzenie z sympatycznym wiewiórem z „Epoki lodowcowej”.

Gra aktorska jest wyrównana i ogólnie dobra. Żaden spośród aktorów drugiego planu nawet nie próbował „ukraść dla siebie” danej sceny czy nawet filmu. Postacie zostały zagrane porządnie, lecz bez fajerwerków, aczkolwiek nie wpływa to negatywnie na odbiór produkcji. Przed seansem obawiałem się, czy aby Atkinson nie będzie za bardzo przypominał Jasia Fasoli. Na szczęście obyło się bez całej masy głupich min, a i przez cały czas trwania filmu nie miałem żadnych skojarzeń z tą najbardziej znaną postacią wykreowaną przez Atkinsona. Niewątpliwą zaletą obsady jest powrót Gillian Anderson do roli rządowej agentki. Co prawda legitymację FBI zastąpiła legitymacja MI7, ale i tak jej rola w Johnnym Englishu pozwala umilić czas oczekiwania na trzecie, kinowe „Archiwum X”.

O muzyce można powiedzieć tylko tyle, że była. Typowy i raczej bezbarwny underscore. Przez większość seansu tło muzyczne pozostawało niezauważone i nie mam ochoty, by powrócić do niego w domowym zaciszu.

Mimo całkiem sporej ilości wad film ogląda się nader przyjemnie i co ważne, Reaktywacja nie jest bezpośrednią kontynuacją, więc można ją śmiało oglądać, nawet bez znajomości poprzedniej części.

„Johnny English: Reaktywacja” przywołuje niesamowite wspomnienia z przeszłości, kiedy to z wypiekiem oglądało się kolejne przygody Jamesa Bonda, który z pomocą niecodziennych broni, rozprawiał się z zastępami wrogów. Johnny English pełnymi garściami czerpie nie tylko z „Bondów”, lecz także z klasyki kina akcji (m.in.: „Tylko dla orłów”), dzięki czemu zabiera nas na sentymentalną podróż, w której na szpiegowski świat patrzyło się z lekkim przymrużeniem oka, broń palna mogła zmieścić się kiju golfowym czy szmince, a główny bohater nawet skacząc z kolejki linowej, lądował z nienagannie wyprasowaną koszulą i nieprzekrzywionym krawatem.

Na początku recenzji zaklasyfikowałem najnowszy film Atkinsona jako parodię. Jednakże „Johnny English: Reaktywacja” jest czymś więcej, aniżeli tylko pastiszem szpiegowskiego kina akcji. Odbieram ten film jako swoisty hołd złożony tym „starym Bondom”, które na długi czas kształtowały nasze wyobrażenie wizerunku tajnego agenta. Filmy z Danielem Craigiem, chociaż całkiem porządne, zatraciły pewną wyjątkowość, która cechowała obrazy opowiadające o przygodach agenta 007. Zabrakło miejsca dla szalonych gadgetów czy pewnej umowności, wszystko stało się do bólu realistyczne, a przez to nijakie, gdyż obecne kino obfituje w tego typu produkcje. Dzięki Englishowi możemy raz jeszcze, być może ostatni, skosztować szpiegowskiej przygody nakręconej w tym starym i przeżytym już stylu.

Ocena 7/10

Polecam i pozdrawiam
Libra

Brak głosów