Wspomnienia polskiego biznesmena - część 3
W części 1
http://niepoprawni.pl/blog/1696/wspomnienia-polskiego-biznesmena-czesc-1
W części 2
http://niepoprawni.pl/blog/1696/wspomnienia-polskiego-biznesmena-czesc-2
----------------------------------------------------------
Poligrafią zainteresowałem się właściwie przez przypadek. Moja z nią przygoda z nią było bardzo krótka - trwała zaledwie kilka ostatnich miesięcy 1989r., i w zasadzie monotematyczna - ograniczająca się do druków akcydensowych. Ale była kolejnym szczeblem w drabinie biznesowej po której się mozolnie wspinałem.
A jeśli chodzi o stronę finansową, to udało mi się wtedy przeskoczyć nawet kilka takich szczebli.
Powodzenie zawdzięczałem trzem okolicznościom. Pierwszą była niedawno zawarta znajomość z kierownikiem dużej pracowni poligraficznej, będącej częścią biura projektowego przedsiębiorstwa "Lasy Państwowe".
Drugą - sławetne sierpniowe "urynkowienie cen", w wyniku którego papier błyskawicznie podrożał. Kilka, kilkanaście, w niektórych przypadkach nawet kilkadziesiąt razy.
Trzecią okolicznością była znajomość z dyrektorem olbrzymiego przedsiębiostwa państwowego, które akurat "na gwałt" potrzebowało dla siebie druków akcydensowych; faktur, druków KP i KW czy PZ i WZ, druków firmowych, itp.
Moja "zaprzyjaźniona" pracownia poligraficzna dysponowała pokaźnymi zapasami papieru w starych jeszcze cenach, których nie przeszacowano ze wzgledu na bałagan podczas odywających się wtedy reorganizacji i przekształceń "Lasów Państwowych". Usługi drukarskie, które świadczyła "na zewnątrz" były jednymi z najtańszych w mieście. W efekcie mogła "wyprodukować" dla mnie gotowe druki praktycznie "za bezcen".
A "za drzwiami" czekał już, przystępujący z nogi na nogę, klient. I to klient gotowy płacić aktualną cenę rynkową.
Dalej wszystko szło "jak po maśle". Klient składał mi zamówienie, które przepisywałem i zawoziłem do wykonawcy. Po kilku dniach odbierałem gotowe druki wraz z fakturą. Ładowałem nimi swojego Fiata 126p po dach, po czym wiozłem je do klienta. Tu następował odbiór i zapłata za fakturę wystawioną przeze mnie.
Bywało, że takich kursów odbywałem kilka w ciągu jednego dnia.
Przepisanie dwóch dokumentów (zamówienia i faktury) oraz przejechanie kilku kilometrów sprawiało, że każda złotówka zamieniała się w złotych... dziesięć.
Nie musiałem nawet angażować swoich własnych pieniędzy, bo wypita z dwiema decyzyjnymi osobami przysłowiowa "wódka" pozwoliła mi wcześniej wynegocjować odroczony termin płatności u wykonawcy, a u klienta zapłatę gotówkową.
Zapytacie, jak to było możliwe? Dlaczego dwa przedsiębiorstwa państwowe nie były w stanie dogadać się bezpośrednio? Bałagan po upadku komunizmu, PRL-owskie myślenie dyrekcji przedsiębiorstw, brak woli czy też umiejętności odnalezienia się w szalejącej prywatnej przedsiębiorczości, brak przetargowej formy zakupu towarów lub usług... tyle, i aż tyle. Pierwsze "pięć minut" prywatnych pośredników w Polsce, którzy zbierali nie siejąc.
W krótkim czasie zyskałem renomę gwaranta solidności, jakości i konkurencyjnej ceny. Klientów przybywało, bo jedno zadowolone przedsiębiorstow polecało mnie drugiemu. Niestety, nic nie może trwać wiecznie... Moje "żródełko" wyschło - skończyły się w nim zapasy taniego papieru.
Tyle, że zarobiłem w ciągu tych kilku miesięcy dużo. Bardzo dużo... w połączeniu z tym, co zarobiłem cześniej, starczyło na kompleksowy remont posiadanego przeze mnie dwupokojowego mieszkania w bloku i wyposażenie go na nowo "od a do zet".
Luksusowe meble, hiszpańskie płytki i kafelki, niemiecka armatura i wyposażenie łazienki, włoski sprzęt AGD, japoński sprzęt RTV...
3-letniego Fiata 126p zamieniłem, dopłacając, na kilkuletniego VW Passata. To był mój pierwszy w zyciu zachodni samochód - taki kanciasty, w królującym w latach 80 kolorze "zielony groszek metalic". Gdy pierwszy raz do niego wsiadłem, czułem się - w porównaniu z maluchem - jakbym się znalazł w rakiecie kosmicznej. Przez godzinę naciskałem przyciski.
I to wszystko w niespełna rok, startując niemal od przysłowiowego zera!
Miałem dopiero 27 lat. A świat wciąż stał otworem...
Mój potencjał finansowy trochę ucierpiał na skutek pierwszego zachłyśnięcia się możlwościami konsumpcji, ale nie na tyle, bym nie mógł sprostać pchającym się drzwiami i oknami okazjom do zarabiania pieniędzy.
Następna nadarzyła się już w grudniu 1989r. Poznani jakiś czas wcześniej M.W. z Hamburga i W.D. z Wiednia, polscy emigranci z przełomu lat 70 i 80, zaproponowali mi dytrybucję sprowadzanych przez siebie do kraju towarów. Obydwaj posiadali za granicą własne firmy handlowe "GmbH" a w Polsce właśnie otwierał się potężny rynek zbytu. Pootwierali więc w kraju firmy - córki, które sprowadzały i cliły towar, ale już do dystrybucji potrzebowali oddanych i zaufanych ludzi. Moim dodatkowym atutem był fakt, że za pierwsze dostawy mogłem zapłacić z góry "gotówką". Oznaczało to pewne ryzyko ale podjąłem się tego bez wahania...
W praktyce wyglądało to tak, że w Austrii i Niemczech ładowano busy, potem ciężarówki, a z czasem i kontenery. Czym tylko się dało - tym, co udało się tam tanio w hurcie kupić a co w Polsce miało zagarantowany zbyt.
Sprzęt RTV i AGD, osławione łańcuszki rozrządu do Fiata 126p, tanie zegarki elektroniczne, buty, kosmetyki, oraz nie wymagające wtedy koncesji piwo i wina musujące oraz papierosy... Znalazł się nawet zbyt na odchodzące powoli do lamusa żyletki, których kilkaset tysięcy udało się - dzięki znajomości ze znanym już Państwu z dwóch pierwszych części "X" - sprzedać polskiej armii.
Wynająłem lokal na biuro i magazyn oraz zatrudniłem personel. Drobnicę rozprowadzały "mrówki" roznoszące ją po sklepach i kioskach. Grubsze rzeczy sprzedawałem prosto z magazynu. Pieniędzy, przy galopujacej inflacji, było tyle, że trzeba było je ładować w kartony po sprzęcie elektronicznym i tak wożone były do banku. A właściwie pod bank, gdyż trzeba było je natychmiast wymieniać u cinkciarzy na dolary lub marki.
W grudniu wynająłem dużą halę sportową i zorganizowałem w niej gwiazdkowy kiermasz. Przewalały się tłumy, sprzedawało się wszystko. Doszło do tego, że zawiązał się komitet kolejkowy, którego przedstwiciele dyżurowali nocami pod halą. W nowym roku działo się podobnie - ludzie w Polsce "uciekali" od pieniędzy, samochody z towarem nie nadążały kursować pomiędzy Polską a Austrią i Niemcami.
Piękne to były czasy... Czasy 38 procentowego ZUS i 1 procentowego podatku obrotowego. Deklaracje ZUS, podatku obrotowego czy podatku od wynagrodzeń to były "świstki" papieru z kilkoma rubrykami. Deklarację podatku dochodowego stanowiła jedna strona kartki formatu A4 a i tak treść na niej zajmowała 3/4 jej powierzchni. Podatek VAT nie istniał.
Po prostu bajka podatnika. Gdyby nie tzw. pełna księgowość - konieczność prowadzenia przez Spółki z o.o. ksiąg handlowych i sporządzania bilansu rocznego.
Ale od tego miałem księgowego. A niekwestionowaną korzyścią pełnej księgowości było zagwarantowane przepisami podatkowymi prawo do dwutygodniowego poślizgu w księgowaniu dokumentów, umożliwiające pewne "manewry". Dziś nazywałoby się to kreatywną księgowością... :)
Niestety, i szczęście handlowe nie mogło trwać wiecznie... Dystrybucja okrzepła i moi dostawcy doszli do wniosku, że bardziej kalkuluje im się otworzyć własne przedstawicielstwa w Polsce niż oddawać mi te kilkanaście procent, które zarabiałem na ich towrach.
Rozstałem się z nimi bez żalu... Finansowo byłem bowiem już gotowy na większe wyzwania. Wiosną 1990 roku założyłem szwalnię. Dużą - same maszyny kosztowały mnie ponad 100.000 marek.
CDN
- Blog
- Zaloguj się albo zarejestruj aby dodać komentarz
- 2090 odsłon
Komentarze
Witaj Ł-H. Czekałem na następną część Twoich wspomnień...
8 Marca, 2013 - 22:56
... i się doczekałem. Opisane przez Ciebie czasy w biznesie wspominam z nostalgią, ale i też... ze złością. Owa złość wynika z tego, że w opisywanych przez Ciebie czasach również prowadziłem własną firmę (17 osób), ale "schładzanie gospodarki" przez Balcerowicza, zadłużanie placówek służby zdrowia, dla których świaczyłem usługi, doprowadziły moją firmę do upadłości. Po prostu zleceniodawcy nie mieli pieniędzy (budżetówka). Horrendalne odsetki od kredytu inwestycyjnego, który zaciągnąłem w 1989 roku (w 1990 roku odsetki dochodziły do 600%!!!) położyły mój ukochany zakład techniki medycznej na obie łopatki.
Kiedy czytałem Twoje wspomnienia, to z nostalgią wspomniałem czasy, kiedy to mój zakład był jednym z wiodących prywatnych na Mazowszu. Pensje moich pracowników - specjalistów w swym zawodzie były prawie 2-krotnie wyższe w porównaniu z innymi państwowymi zakładami tej branży. Wychodziłem z założenia, że wysokie kwalifikacje zawodowe połączone z bardzo dobrą pracą, obowiązkowością, sumiennością - musiały być odpowiednio wynagradzane. Ale wobec specjalnie prowadzonego zadłużania szpitali, mój zakład nie miał szans przetrwania. I na dodatek ten cholerny kredyt inwestycyjny do spłacania.
Oj, trochę się zadumałem. Czekam zatem Ł-H na kolejną część Twoich wspomnień. Nie wykluczam, że jak znajdę więcej wolnego czasu, to napiszę, jak to było ze mną i moją firmą w tamtych czasach. A też było ciekawie.
Pozdrawiam z 10, Satyr
________________________
"I złe to czasy, gdy prawda i sprawiedliwość nabiera wody w usta".
(ks.J.Popiełuszko)
Witaj Satyrze! Cóż, nie były to dobre czasy dla powoli
8 Marca, 2013 - 23:04
rozkręcających się "biznesów"... Doskonale pamiętam te mordercze kredyty.
Wtedy liczył się szybki obrót pieniadzem a to gwarantował przede wszystkim handel i łatwo zbywalna produkcja.
Dziękuję i pozdrawiam!