bantustan RPBDONIA bloody story
http://antypress.blog.onet.pl/Robie-w-Palikocie,2,ID377397695,n
Nie mamy stałej umowy na doradztwo PR. Czasem podrzucam mu pomysły, argumenty, najczęściej go hamuję. On kreuje się sam, nie są mu potrzebni typowi doradcy – raczej konsultanci. Trudno być demiurgiem Palikota… Czasem wykonuję dla niego usługę reklamową – zakup mediów, projekt graficzny, kampanię radiową. Wprowadzenie na rynek medialny Poletka Pana P., jego bloga w Onecie, to zasługa Look At – firmy, której jestem właścicielem.
Jeśli mówię, że „robię w Palikocie”, to znaczy, że pracuję pro palikoto bono. Głównie dla czystej satysfakcji oglądania skutków naszej współpracy i widoku wkurzonych, bezradnych, nie nadążających za Palikotem konkurentów. I dziennikarzy. Robię to, bo lubię – kto mi broni?
Niech to będzie lead reportażu, który zaczynam pisać w piątek, o godzinie 15:57. Jedynym medium będzie ten blog. Jedynym pośrednikiem (dzięki, Janusz!) promującym ten reportaż, będzie blog Palikota.
To jest materiał o polskim dziennikarstwie śledczym. O ludziach, którzy tworzą sobie wizerunek „szpiegów”, żmudnie zbierających dokumentację do materiałów, idących po nitce szczegółów, poszukujących prawdy. Oni – tak zwykło się myśleć – dla naszego dobra przyklejają sobie wąsy, żeby wtopić się w otoczenie, odbywają setki spotkań, tracą długie godziny na rozmowy z informatorami, drążą temat miesiącami. Są – tak o sobie mówią – niezależni. Szukają prawdy.
A ja twierdzę – nie są niezależni. Zależą od swoich układów z politykami, elitami finansowymi, agencjami czarnego PR. Zależą od „zlecenia”. A swoją robotę wykonują po łebkach, byle jak, nadając jej pozory obiektywizmu. Są leniwi, przede wszystkim – leniwi. I powierzchowni w swojej wiedzy. Są researcherami ze świata Internetu, sklejają w nową całość cudze teksty, nie weryfikują ich – byleby osiągnąć założony efekt. Wiedzą, że news żyje jeden dzień.
A my, negatywni bohaterowie ich opowieści, możemy im najwyżej pogrozić pięścią w poczuciu własnej bezsilności. Możemy wygryźć sobie żyły, widząc jak plują na nas, piszą kłamstwa i półprawdy – nie damy im rady. Są bezkarni! I będą bezkarni.
Tak naprawdę jest to obywatelski reportaż o upadku etosu dziennikarskiego. Tego, które znam dzięki kilkunastu latom praktyki w zawodzie reportera; wyszedłem z tego środowiska, gdy niemiecki wydawca z Passau kazał mi, wówczas zastępcy redaktora naczelnego gazety, wepchnąć na pierwszą stronę zdjęcie dziewczynki z zakrwawioną sukienką komunijną. „Bo krew niesie nakład” – powiedział, a ja wtedy nie wiedziałem, że przyjdą jeszcze gorsze czasy i jeszcze gorsi niemieccy wydawcy.
Godzina 13:10. SMS od znajomego z agencji PR: „Jest zlecenie na tekst o tobie, w kontekście JP. Masz się po tym nie podnieść. Robi Majewski z Dziennika. Odezwę się”.
Moja odpowiedź: „Na mnie?? Żartujesz!”
SMS: „Na ciebie. Opowiem jak się spotkamy.”
Godzina 14:44. Telefon, wyświetla się numer +48668840871:
– Dzień dobry panu, mówi Wojtek Cieśla z działu śledczego Dziennika.
– Słucham pana.
– Chciałabym panu zadać kilka pytań.
– Przez telefon, teraz?
– Tak, tylko kilka pytań! Na przykład o kancelarię gospodarczą Steinhoff, o stowarzyszenie…
– Proszę pana – przerywam mu. – Nie rozmawiam z dziennikarzami pańskiej redakcji dopóki nie zobaczę na waszych łamach sprostowania do artykułu napisanego rok temu przez redaktor Wronowską. Na mój temat. Państwo sprzeniewierzacie się podstawowym zasadom prawa prasowego.
Cieśla: – Ale co ja mam z tym wspólnego?
– Nic i wszystko. Reprezentuje pan redakcję, która łamie polskie prawo. Reprezentuje pan redakcję, która potraktowała mnie z buta, nie dając szansy ani na pokazanie dokumentów, które potwierdziłyby moją wiarygodność, ani nawet na rozmowę wprost. Pana koleżanka napisała o mnie tekst pod założoną z góry tezę i nie była ciekawa żadnego argumentu służącego mojej obronie. Miała dla mnie minutę, zadzwoniła, rozłączyła się i napisała co chce, robiąc ze mnie idiotę i oszusta. A pański szef nie odważył się opublikować sprostowania, mimo wezwań i oczywistych przekłamań w tekście publikacji. Więc proszę mi się nie dziwić, że nie chcę rozmawiać z ludźmi, którzy traktują mnie jak przedmiot.
Cieśla: – Nie wiem co mam powiedzieć…
– Nic pan nie musi mówić. Pan do mnie dzwoni tylko po to, by mieć uzasadnienie dla swojej pracy nad reportażem: tak, wysłuchałem drugiej strony, jestem obiektywny. A ja w dwie minuty, przez telefon, o szczegółach swojego życia i swojej pracy panu nie opowiem. I nie wierzę w pański obiektywizm.
Cieśla: – Szkoda, dziękuję, do widzenia.
(Dopisek dla Czytelników: historia moich wcześniejszych kontaktów z Dziennikiem – w postach poniżej.)
Godzina 15:30. W zespole, ocena sytuacji. Ktoś planuje artykuł pokazujący moje związki z Januszem Palikotem i ich rzekome skutki – kontrakty, kontakty, zlecenia. Absurd, który można obalić godzinnym wglądem w materiały źródłowe. Szkoda słów: działamy na transparentnym rynku usług, niczego nie kryjemy, nie mamy tajemnic – już raz proponowałem Dziennikowi pełny dostęp do wszystkich moich dokumentów. Nie skorzystali. Wtedy – zleceniodawcą Dziennika mógł być Grzegorz Napieralski, który chciał rykoszetem walnąć w Olejniczaka. (Patrz – posty poniżej.) A kto jest zleceniodawcą dzisiaj?
Godzina 15:45. Rozmowa ze znajomym z agencji PR, ma bliskie kontakty z redakcją:
– Majewski, z działu śledczego, dostał zlecenie na ciebie, dowiem się od kogo. Ktoś idzie takim tropem – jest Palikot, ma codzienne pomysły i nie ma na niego mocnych. To niemożliwe, żeby działał w pojedynkę! I tu pojawiasz się ty: doradca. Czyli właściwie kto? Branża pyta, politycy pytają: kto robi Palikota? I nagle masz problem! Szukają haka na człowieka, który wspiera Palikota! Biorą znajomego dziennikarza i zaczyna się jazda. Dzwonili już do ciebie?
– Tak, Cieśla. Młody w głosie.
– Zmontowali ekipę: Majewski, Cieśla i Gielewska. Cel jest taki: pokazać i skompromitować faceta, który stoi za Palikotem, a najlepiej – pokazać, że coś-ktoś stoi za facetem, który stoi za Palikotem. Jakieś ciemne siły, niejasne interesy.
Śmieję się.
– Co im szkodzi zrobić taką układankę? Jesteś ty, jest Palikot. Masz dla nich idealną przeszłość. Najlepszy cichy PR-owiec w kraju. Zrobiłeś Stokłosę senatorem, pracowałeś dla Krauzego, napisałeś książkę o Gudzowatym, robiłeś kampanię Borowskiemu i LiD-owi, czyli – masz powiązania. A jak nie masz, to ci je wkleją. Nie wiesz, jak się to robi?
Ja: – I myślisz, że w ten sposób chcą wykończyć Palikota?
– Czemu zaraz wykończyć? Uszkodzić. Wystarczy, że powiedzą: Palikot jest manipulowany, nie gra sam na własne konto, jak się powszechnie sądzi. Ty nim grasz! Podważą jego niezależność przez podważenie twojej wiarygodności. Ciebie zgaszą, bo zrobią ci gębę kombinatora, jego uszkodzą. Proste. Wiesz, kto pierwszy się ucieszy…
Ja: – Wiem i mam to gdzieś. Patrzę na Dziennik, że biorą się za takie tematy…
– Nie znasz ich? Jak dostaną dyspozycję z Berlina, że jednak jesteś fajny gość, to napiszą pozytywnie. Może nawet Karnowski opisze jeden dzień twojej pracy?
Ustaliliśmy: trzeba czekać na Karnowskiego! Niech opisze jeden dzień pracy PR-owca, tak samo jak kiedyś dzień Kaczyńskiego. Na kolanach.
Godzina 16:29. Nowa myśl. Może jednak powinienem porozmawiać? I… mam pewien pomysł! Dzwonię do Cieśli: – Panie Wojtku, składam panu męską propozycję. Odpowiem na wszystkie, najbardziej nawet osobiste pytania Dziennika, jeśli nasza rozmowa przyjmie postać autoryzowanego wywiadu. Opowiem o każdej z interesujących pana spraw, opowiem o współpracy z Palikotem i innymi polskimi politykami, opiszę panu kulisy funkcjonowania LiD, sceny z życia Ryszarda Krauzego, historię książki o Gudzowatym, historię wchodzenia Stokłosy do polityki, historię mojej pracy w roli PR-owca, opowiem o przetargach – co tylko pan chce. Stawiam jedynie ten warunek: wywiad autoryzowany. Tylko pan i ja. Skrzyżujmy rękawice – rzucam męskie wyzwanie. I jestem gotów spotkać się choćby za chwilę.
Szczerze. Tak do niego mówię.
Cieśla jest wyraźnie zaskoczony. Celowo składam mu szeroką, atrakcyjną dla czytelników ofertę – chcę opowiedzieć o kulisach kampanii wyborczych w Polsce. Chcę pokazać, jak robi się politykę „od zakrystii”, odsłonić nie tylko siebie. Oczekuję jedynie zmiany formy – wywiad „jeden lub troje na jednego”, zamiast reportażu zza biurka. Dziennikarz śledczy w pełnej konfuzji:
– Eee, nie wiem, muszę zapytać kierownictwa… oddzwonię do pana.
Czekam więc. Dla mnie to jest rozsądne wyjście. Przerwać wreszcie ten stek bzdur powielanych w Internecie, które robią ze mnie demiurga, a czasem idiotę, a czasem potwora, kombinatora, złoczyńcę. Pokazać w rozmowie wprost, że nie boję się żadnych pytań – chcę tylko mieć równe szanse. I poza tym: oni dostają gratkę, polityczny granat, który wybucha na łamach Dziennika! Myślę, że byliby idiotami wybierając tekst o mnie – kim ja jestem? – a nie o ludziach z pierwszych stron gazet. No i mogą się zrehabilitować za plamę tekstu Wronowskiej.
Byliby też idiotami – myślę, czekając na odpowiedź – robiąc materiał w oparciu o cały zlew, jakim wypełniony jest Internet, pełen półprawd, przekłamań i prowokacji.
Godzina 17:32. Oddzwania Cieśla:
– Nie mam dla pana dobrej informacji. Mój szef nie godzi się na wywiad. Mówi, że ten format jest zarezerwowany dla ludzi, którzy… wie pan… coś znaczą.
– Czyli odrzucacie rozmowę o kulisach polityki. Woli pan napisać reportaż bez udziału głównego bohatera… Nie jest pan ciekawy tego, co mam do powiedzenia?
– Ja nawet jestem, ale sam pan rozumie…
– Nie rozumiem. Ja panu daję samograj, a pan mówi, że chce napisać tekst o facecie, który nic nie znaczy... Oferuję panu dziennikarski hit, od którego pan ucieka, bo otrzymał pan zlecenie jednoznaczne: napisać negatywny tekst o Prześludze, który stoi za Palikotem. Pan się boi spotkania ze mną! Bo mogę panu zepsuć postawioną tezę.
– To nie tak… Ja się z panem chętnie spotkam! W przyszłym tygodniu!
– Nie, proszę pana, ja nie mam już ciekawości rozmowy z panem. Żegnam.
Ważne: Cieśla mówi do mnie – „w przyszłym tygodniu”. Ale (czego dowiaduję się później) tekst ma ukazać się w sobotę. W tym tygodniu.
Czwartek, do rana. Dzwonią znajomi i każdy podaje ten sam komunikat: pytają o ciebie…
Godz. 11:36. Lucyna, w latach 2003-2004 mój partner w spółce Kancelaria Gospodarcza Steinhoff: – Jacuś, dostałam e-maila od niejakiego Cieśli, pyta o naszą współpracę, kiedy zamknęliśmy działalność, czy pracowaliśmy dla PKP. Pamiętasz daty? Bo ja bym musiała znaleźć dokumenty sprzed pięciu lat.
(Moja odpowiedź Dziennikowi: nasza spółka jawna prowadziła działalność gospodarczą od marca 2003 do czerwca 2004. Ostatnią czynność gospodarczą spółka wykonała 9 czerwca 2004. Dla PKP Cargo zrobiliśmy dwa opracowania consultingowe, na przełomie 2003 i 2004 roku. Później podjęliśmy decyzję o likwidacji spółki. Po dacie 30 czerwca 2004 roku nie prowadziliśmy żadnej działalności.)
Te wyjaśnienia oraz brak czasu Lucyny nie interesują Cieśli. W piątek ponagla ją: proszę o szybką odpowiedź, tekst musi się ukazać w sobotę.Kuriozum! To informator musi dostosować się do trybu pracy dziennikarza, nie odwrotnie!
Dzwoni Marek Borowski: – Pytał mnie Dziennik o pana, telefonicznie, jakieś dziewczę. Skąd pana znam, kto pana polecił, takie tam. Po wierzchu, krótko.
– I co pan powiedział?
– Prawdę. Że znamy się od kilkunastu lat, że robił pan ze mną kampanię prezydencką w Warszawie i pracował dla LiD-u, że dobrze nam się razem pracowało. Pytała, czy wymyślał pan ostre reklamy, odpowiedziałem, że różne. Nic więcej jej nie interesowało.
(Moja opowieść dla śledczych Dziennika: znam Marka Borowskiego od 1991 roku, jeszcze z czasów, kiedy był pilskim posłem. Odnowiłem z nim kontakt w roku 2006, kiedy odszedłem z pracy w PKP Intercity, gdzie byłem prezesem zarządu. Zrobiłem mu kampanię (przegraną), a rok później – wszystkie reklamy radiowe i telewizyjne LiD, łącznie z „Listami do pana prezydenta” i „Gębami PiS”, które do dziś można znaleźć w sieci. Zaniechałem kontaktów z politykami SLD, gdy w 2008 roku znieważyli mnie na łamach Dziennika. Dziś uważam, że ta plastikowa formacja plastikowych ludzi formatu Napieralskiego powinna utonąć we własnym, plastikowym szambie. I utonie. Patrz – teksty w blogu poniżej.)
Podsumujmy: Borowski – załatwiony dwiema minutami dziennikarstwa śledczego, Lucyna – jednym mailem.
Godzina 14.30. W drodze na spotkanie z klientem, odbieram telefon od mojej sekretarki: – Dzwonił pan Cieśla, pytał mnie o zlecenia dla instytucji rządowych, które realizowała Locomotiva. Podał swój numer telefonu: 0-601 939 423.
– Czyli, że to my mamy się skontaktować?
– Tak.
– Nalegał? Próbował wypytywać o jakieś szczegóły?
– Nie. W ogóle. Tylko się zgłosił.
Nie dzwonimy do Cieśli. Według springerowskich zasad obowiązujących w redakcji Dziennika to prywatna firma musi odnaleźć poszukującego informacji dziennikarza, nie odwrotnie. To my musimy się tłumaczyć i zabiegać o wyjaśnienia, a nie on – zdobywać informacje. Cieśla nie szuka ponownego kontaktu, nie jest mu potrzebny! Przecież i tak wie wszystko.
Spółka nie otrzymała też nawet maila z prośbą o wyjaśnienia, o udostępnienie dokumentów, wyrażenie opinii. Nic. Dziennikarzowi wystarczyło, że skontaktował się z sekretariatem.
(Moja odpowiedź Dziennikowi: Locomotiva, spółka, w której posiadam 20% udziałów i w której jestem prezesem, wygrała dwa z siedmiu przetargów organizowanych przez instytucje rządowe, w których uczestniczyła. Pierwszy – na kampanię informacyjną PFRON, drugi – na kampanię reklamową Zintegrowanego Programu Operacyjnego Rozwoju Regionalnego. Łączny zysk netto spółki z obu projektów wyniósł 46 tysięcy złotych. Dlaczego tak mało? Bo daliśmy najniższą cenę za kampanię najwyższej jakości. Bo szukamy nowych rynków i kampanii, gromadząc portfolio. Bo wolno nam startować w każdym przetargu. Bo w pięciu innych przegraliśmy i nie płaczemy – to jest biznes. I co najważniejsze – otrzymaliśmy od klientów serdeczne listy z podziękowaniami.)
Podsumujmy: jedna minuta rozmowy z sekretarką firmy, zero maili, zero prób. Dziennikarstwo śledcze!
Do godziny 17.03 mam spotkanie w Lublinie, dialog konkurencyjny w przetargu na obsługę marki Lubelskie; sześciu konkurentów. Do jednego z członków komisji dzwoni Wojciech Cieśla. Pyta o Prześlugę. Rozmowa zajmuje mu minutę, wie wszystko, nie prosi o szczegóły, nie chce dokumentacji, nie szuka informacji. Dzwoni – i ma usprawiedliwienie: sprawdził wszystko, rozmawiał z informatorem. Odfajkowano.
Godzina 18:30. Dzwoni mój wspólnik z Locomotivy. – Pytał mnie dziennikarz o kontrakty Locomotivy. Rozmowa trwała trzy minuty, powiedział, że ma od ciebie informacje i tylko próbuje je doprecyzować. A ja nie znam szczegółów, ty zarządzasz firmą, więc odesłałem go do ciebie. Potwierdziłem tylko, że wygraliśmy dwa przetargi.
– Nie nalegał na spotkanie? Wypytywał?
– Nie, mówił, że to co ma, wystarczy mu.
Podsumujmy: cztery minuty dziennikarstwa śledczego! Głęboka śledcza penetracja tematu przez telefon.
Czwartek wieczór. Rozmowa telefoniczna z Palikotem, jest na Suwalszczyźnie:
Ja: – I co o tym sądzisz?
On: – Przecież wiadomo, że im nie chodzi o ciebie. Ze mną też próbowali rozmawiać, poprosiłem o pytania, ale nic nie dostałem.
Piątek od rana. Dziennik nadal „poszukuje” informacji. Kontaktują się z Januszem Steinhoffem – rozmawia z Cieślą, opowiada mu o współpracy ze mną. Steinhoff zastrzega: nie zgadzam się na publikację moich wypowiedzi bez autoryzacji.
Po pewnym czasie otrzymuje tekst do autoryzacji. Wypowiedź Steinhoffa dziennikarze przesyłają mu… esemesem… Odmawia publikacji; każda zdanie byłego wicepremiera w jutrzejszym tekście Dziennika nie jest zatem autoryzowane i może być wymysłem redaktorów. Ale kogo to obchodzi?
(Opowieść dla Dziennika: Byłem doradcą Janusza Steinhoffa w latach 1999-2001, zatrudnionym na ćwierć etatu w Ministerstwie Gospodarki. Zajmowałem się pisaniem wystąpień publicznych premiera i innych opracowań na jego zlecenie. Obserwowałem rząd AWS od wewnątrz; ciekawe doświadczenie. Później namówiłem Steinhoffa na założenie działalności gospodarczej i współpracę w ramach spółki jawnej, która trwała 14 miesięcy. Wykonaliśmy kilka zleceń, ale słabo nam szło. A Pana Wicepremiera do tej pory szanuję i pozdrawiam!)
Podsumujmy: pięć minut rozmowy z Januszem Steinhoffem. Plus SMS śledczy.
Godzina 13:32. Mail od Michała Majewskiego do Janusza Palikota: „Szkoda, że od czwartku nie ma szansy porozmawiać o tym z Panem przez telefon.”
Znów ten sam wątek: jeśli rozmowa, to tylko telefoniczna i wyłącznie przez jedną-dwie minuty. Jeśli kontakt, to tylko mailowy. Jeśli spotkanie, to dopiero po publikacji materiału. Nigdy inaczej. Jesteśmy przecież w redakcji Dziennika.
W mailu Majewski informuje Palikota, że tekst ukaże się w sobotę. Nie można poczekać na rozmowę z posłem, w końcu: zahaczonym w reportażu – materiał ma termin zaplanowany przez redakcję i to jest rzecz święta! Nie można umówić się z posłem na spotkanie w Warszawie, we wtorek. Jego wina, reportaż Dziennika jest ważniejszy niż bezpośrednie źródło informacji.
Godzina 15:46. Wysyłam e-maila do Wojciecha Cieśli, pewnie się zdziwił: „Szanowny Panie, jutro w Dzienniku Pan zaatakuje mnie – a ja zaatakuję Pana, w Internecie. Zmierzymy siły, zgoda? Zobaczymy, który z nas zdobędzie uznanie czytelników. Pan pisze swój reportaż – ja piszę swój.”
Godzina 15:57. Zaczynam pisać tę relację w pociągu do Poznania.
Godzina 20:46. Podsumujmy. W sobotę na łamach Dziennika ukaże się reportaż, którego będę bohaterem. Lub jednym z bohaterów. Szwarccharakterem, rzecz jasna.
Zbieranie informacji do reportażu zajęło dziennikarzom śledczym Dziennika 12 minut. Śledztwo trwało 12 minut!!!
Nie znam jeszcze objętości materiału, ale mogę być pewny, że będzie w nim dużo skojarzeń, niedomówień, pytań i wystarczająco dużo politycznego mięsa. Warto zatem wiedzieć, że cały ten materiał powstał na podstawie jedno-dwuminutowych rozmów z informatorami. Ze mną, łaskawcy, rozmawiali trzykrotnie, odmawiając prawa do autoryzowanej pełnej wypowiedzi. Reportaż powstał na podstawie informacji z Internetu, strzępów rozmów, a nie bezpośrednich kontaktów i źródeł.
Takie było założenie: dokopać, walnąć, sponiewierać. Minimalnym kosztem i wysiłkiem. LENIE!
Reporterzy śledczy Dziennika NIGDY nie zażądali dostępu do informacji źródłowych: dokumentów, umów, faktur itp. NIGDY nie zaproponowali rozmówcom spotkania bezpośredniego. NIGDY nie informowali, że nagrywają rozmowę. NIGDY nie prosili o ponowny kontakt, nie dopominali się o wyjaśnienia. Żadnemu z rozmówców, którzy mimo wszystko odpowiedzieli im mailem, nie wysłali jego wypowiedzi do autoryzacji. Wicepremierowi wysłali wypowiedź esemesem. Palikotowi wyrazili żal, że nie ma go w Warszawie – sam sobie jest winien.
Teraz będzie ode mnie – do nich.
Panie Majewski, kimkolwiek Pan jest. Nie obchodzi mnie, czyje wykonuje Pan zlecenie – nie dbam o politykę dopóki polityka nie dobiera się do mojej skóry. Ale jeśli już tak się dzieje, to proszę wiedzieć – mam gdzieś Pańskich zleceniodawców, kimkolwiek są. Ja jedynie żądam od Pana – i od redakcji, którą Pan reprezentuje – dochowania wierności jakimkolwiek standardom dziennikarskim. Niech Pan nie wspina się na wyżyny kunsztu zawodowego, niech Pan po prostu nauczy siebie i kolegów, że nie można dziś – i nigdy! – robić reportaży na podstawie trzecio- i czwartorzędnych źródeł informacji. Czyli z Internetu, zza biurka, przez telefonik. Pan nie jest dziennikarzem w moim rozumieniu – jest Pan jak ubek, który konstruuje mi teczkę posługując się pseudodziennikarskimi narzędziami. Brzydzę się Panem jako były reporter. I będę się brzydził każdym sprzedawczykiem, który podszywając się pod zawód reportera wypełnia polityczne dyspozycje.
Droga (tfu! że też mi to przez klawiaturę przeszło!) Redakcjo Dziennika, Szanowny Panie Redaktorze Krasowski. Nie ma dla mnie żadnego znaczenia – co ukaże się na mój temat w waszym ledwie dychającym piśmie. Nie spodziewajcie się sprostowań, procesów, sądów, polemik – zasługujecie tylko na to, by ktoś, jak kiedyś Hans Esser w niemieckim Springerze, napisał reportaż o kulisach waszej pracy. Źli dziennikarze zasługują na to, by dobrzy dziennikarze ujawnili kiedyś całą o nich prawdę. Ja pokazałem tylko część… Od zawsze twierdzę, że najbrudniejszy reportaż o polskiej rzeczywistości dotyczyłby środowiska dziennikarskiego. Może warto zacząć go pisać?
Drogi Januszu P., Panie Wicepremierze Steinhoff i inni Moi Przyjaciele, którym zepsuto dzień publikacją Dziennika – obciążcie odpowiedzialnością mnie, nie tych młodych, którzy piszą na zadany temat. Nie wiedzą co czynią, zgubili azymut, nie rozumieją swojej roli, nie są nawet dziennikarzami. Przepraszam Was za nich. I za siebie, jeśli coś spieprzyłem.
Korzystając z okazji – przekazuję informację:
Uruchomię wkrótce portal www.antypress.pl, który będzie pierwszym w Polsce pogotowiem antydziennikarskim, występującym przeciwko zjawisku prostytucji i chuligaństwa w dziennikarstwie.
Jeśli znalazłeś się w mojej sytuacji, jeśli opluli Cię w mediach, jeśli złapałeś pismaków na kłamstwie, jeśli czujesz się pokrzywdzony przez media – po 1 czerwca wejdź na stronęwww.antypress.pl. Urządzimy im takie samo medialne show, jakie oni urządzają nam. Zmusimy do publikacji sprostowań, napiszemy polemikę, pozew do sądu. Zadbamy o nagłośnienie Waszej sprawy w konkurencyjnych mediach. Damy Wam wolne miejsce do prezentacji własnego stanowiska, do polemik i połajanek – w ich stylu. Niech zginą od własnej broni.
Zamierzam zaprosić najlepszych prawników, najlepsze pióra i najlepszych doradców, którzy pomogą Wam w walce z dziennikarskimi hienami. Świat obywatelskiego dziennikarstwa – kontra świat dziennikarskiego dziadostwa. Bo można przyjąć każde słowa krytyki, każdą złą informację, każdy zły materiał o sobie – ale pod warunkiem, że piszący go dziennikarz wypełni choćby podstawowe zasady rzetelności: skonfrontuje zeznania, zerknie do dokumentów, stanie oko w oko z bohaterami, wyjdzie zza biurka i oderwie się od telefonu. To, co uprawiają dzisiaj tak zwani dziennikarze – zniesławia zawód, który kiedyś uprawiałem.
Szczegóły wkrótce, na tym blogu. Czekam na komentarze i czekam na sprawy, które – jeśli dotyczą waszych relacji z dziennikarzami – warto opisać na blogu. Podaję mój adres, gdy rzecz musi być zachowana w tajemnicy: przesluga@antypress.pl
Dzięki za uwagę, sorry za objętość - miało być raz, a dobrze.
antypress (02:13)
- Zaloguj się albo zarejestruj aby dodać komentarz
- 773 odsłony