Kim pachnie Tusk?

Obrazek użytkownika seaman
Kraj

Dzisiaj będzie trochę na luzie, bo nie można zachować całkowitej powagi, gdy obserwuje się semantyczno-logiczną gimnastykę działaczy partii już tylko żartobliwie nazywanej obywatelską. Generalnie wesołość budzi fakt niemożności podjęcia decyzji w sprawie przyjęcia jednolitej linii partii co do korupcji na Dolnym Śląsku. Panuje chaos poznawczy i daje się odczuć dotkliwy brak esemesa z konkretnym przesłaniem.

Minister Graś oraz szef klubu Grupiński dają wykładnię incydentalną - to jednostkowy przypadek, zdarza się nawet w najlepszych rodzinach, nie ma o czym mówić. Tymczasem kłam tej wersji zadał sam premier Donald Tusk, który w zacietrzewieniu partyjnej rozgrywki ujawnił, że otrzymał od wiernych sobie towarzyszy 20 podpisanych relacji świadczących o wywieraniu nacisku na delegatów przez schetynowców. Zatem obie strony jednakowo się łajdaczyły, co dowodzi chwalebnej powszechności tego procederu w partii Tuska.

Ze słów premiera wynika, że schetynowcy uciekali się także do szantażu, np. groźby utraty pracy przez nieposłusznego delikwenta. Mamy więc po jednej stronie korupcję, po drugiej szantaż. Ładne towarzystwo się zebrało w Platformie, to wiedzieliśmy już od dawna, ale teraz pokazali się w całej krasie sitwy od politycznego hochsztaplerstwa. Akurat na czasie wypłynął dzisiaj horrendalny przypadek z urzędniczką z warszawskiego ratusza, która wydała zgodę na realizację projektu architektonicznego własnego syna. Piszę horrendalny, bo trzeba mieć w sobie horrendalną bezczelność, żeby taki numer wykonać.

Wszystko to dowodzi, że wśród misiaków Platformy panuje powszechne poczucie bezkarności – nikt z nich nie potraktował poważnie ostrzeżenia Donalda Tuska z 2007 roku, gdy premier puścił swoim łobuzom taśmę z akcji CBA dotyczącej Beaty Sawickiej. Kompletnie nie poskutkowało, ale bo też – czy miało poskutkować? Jak miało poskutkować, skoro sam premier niejednokrotnie dał przykład, że nie traktuje poważnie walki z korupcją. Jak choćby w przypadku Amber Gold, gdy mafijne wręcz współdziałanie struktur państwa z oszustem nazwał „brakiem refleksu i determinacji”. Jeśli przywódca daje taki sygnał, to nie ma się co dziwić szeregowym członkom stada, że niemal na oślep rwą ten postaw sukna, za jaki uważają Polskę.

Natomiast Julia Pitera, były – uwaga! - Pełnomocnik ds. Opracowania Programu Zapobiegania Nieprawidłowościom w Instytucjach Publicznych – daje wykładnię biblijną w kwestii umiłowania korupcji i nepotyzmu wśród działaczy Platformy: kto jest bez winy, niechaj pierwszy rzuci kamieniem. W odróżnieniu od Grasia czy Grupińskiego uważa ona, że to jest przypadłość powszechna w polskiej polityce, nauce, życiu publicznym i w ogóle wszędzie, jakby to ujął znany skądinąd myśliciel Kononowicz. Według Pitery nie ma co piętnować PO, skoro wszyscy mamy peerelowską mentalność; wszyscy jesteśmy homo sovieticusami i każdy z nas z osobna oraz wszyscy razem powinniśmy się grzmotnąć w piersi aż echo odda, zamiast wyżywać się na biedaczynach z jej partii.

Piterze wtóruje jej partyjny towarzysz poseł Szejnfeld, który bardzo erudycyjnie nazywa „jednostkowymi osobami” uczestników afery na Dolnym Śląsku. Według niego bowiem to jednostkowe osoby korumpowały i szantażowały, w dodatku z własnej inicjatywy oraz z nadgorliwości. Wynika z tego, że te drugie jednostkowe osoby, które były obiektami korupcji, uczestniczyły w tym procederze „bez swojej wiedzy i zgody”. Czyli całe wybory w Platformie na Dolnym Śląsku przebiegły w atmosferze korupcji, szantażu oraz błogiej nieświadomości jednostkowych osób.

Mamy więc co najmniej dwie sprzeczne teorie na temat trawiącej PO korupcji i nierządu. Piszę nierządu, bo przecież gdyby działacze słuchali napomnień swojego szczerego przywódcy, nie byłoby sprawy. Tymczasem Tusk swoje, a łobuzy swoje. Nawet pryncypialny zwykle redaktor Żakowski jest w tej kwestii rozdarty niczym sosna z Żeromskiego. Z jednej strony afera w Platformie pachnie mu epoką Rywina, gdyż jest podobna sytuacja – SLD przypomina PO jako partia władzy; władza skonsolidowana wokół lidera wycinającego konkurentów; wysokie bezrobocie powodujące tendencję do nieformalnych układów i degrengoladę w partii rządzącej.

Ale z drugiej strony Żakowski ostrożnie zaznacza, że Tusk nie przypomina Millera. To z kim mu się w takim razie Tusk w tym układzie kojarzy – z Rywinem?! Czyżby to była zawoalowana sugestia, że istnieje analogia naszego szczerego przywódcy do afery Rywina – Tusk kupuje sobie stanowisko w Unii finansując wagonem euro dług tej strefy? Podobnie jak bohater tamtej afery pośrednicząc w korupcji załatwiał sobie prezesostwo w spółce telewizyjnej? No, to już jest wyższa szkoła jazdy i nie na moje możliwości poznawcze. Jednak jakkolwiek sprawy się mają w rzeczywistości, wychodzi na to, że Tusk pachnie Rywinem, a w najlepszym wypadku Millerem.

Brak głosów