Carl Schmitt a globalne ocieplenie
Ciekawe rzeczy dzieją się na naszych oczach. O ile popatrzeć na nie z odpowiedniej perspektywy.
Zacznijmy od Carla Schmitta i jego pojęcia polityczności. Czym jest polityczność, bo wbrew pozorom nie jest to sprawa prosta? Schmitt definiuje ją na podstawie jednego, fundamentalnego założenia. Dla lepszego zrozumienia posłużmy się tu analogią. Gdyby chcieć w ten sposób, tj. za pomocą tego typu rozróżnienia zdefiniować moralność, było by to rozróżnienie na dobro i zło, w przypadku estetyki na piękno i brzydotę czy jak to się ma w odniesieniu do ekonomii – na zysk i stratę. W przypadku polityczności będzie to rozróżnienie na przyjaciela i wroga
W tym sensie wszystkie działania polityczne koncentrują się wokół tej właśnie osi. Każde państwo jest tak zorganizowane, aby mogło skutecznie rywalizować z innymi państwami. Wszystkie wewnętrzne sprawy, w mniejszym czy większym stopniu są ułożone w ten sposób, aby zapewnić siłę państwa, tak aby mogło ono skutecznie walczyć o swój interes. Tak samo jest w przypadku partii politycznych, które są emanacją konkretnych interesów czy innych grup ludzkich organizujących się na sposób polityczny. Rozróżnienie na przyjaciela i wroga jest „punktem obrotowym” polityki.
Zastrzec należy w tym miejscu, że wróg nie jest tu kimś kogo trzeba nienawidzić, kto wzbudza odrazę czy kto jest zły w sensie moralnym. Wrogiem jest ten kogo interesy są odmienne, w wyniku czego następuje jakaś forma rywalizacji, która w skrajnych przypadkach może doprowadzić do walki. Właśnie ta realność konfrontacji nieustannie towarzyszy polityce. Tam gdzie nie ma żadnych różnic, nie będzie polityki.
Tyle w sumie z teorii. Nie mam tu zamiaru wykładać Schmitta – kogo to interesuje, niech sam po to sięgnie – charakterystyka ta natomiast potrzebna nam będzie do zrozumienia tego o czym miałem napisać, zaczynając ten tekst.
Tak więc, jak już zostało powiedziane, z polityką mamy do czynienia tam, gdzie występują jakieś różnice. W toku historii mieliśmy zatem do czynienia z „polityką międzynarodową”, którą konstytuowały naturalne różnice interesów pomiędzy poszczególnymi narodami. Narody koncentrowały się i organizowały wokół rozróżnienia na przyjaciela i wroga. Jest tak oczywiście w dalszym stopniu, bo te różnice są czymś realnym i dopóki narody będą miały żywotny charakter, dopóty tak będzie. Nawet w dobie organizacji międzynarodowych i wszelkich międzypaństwowych związków pozostają one faktem, sprawiając, że te nie są jednorodnymi organizmami, jak by chcieli niektórzy, a w znacznym stopniu stanowią tylko płaszczyznę rywalizacji. Tak jest choćby w przypadku Unii Europejskiej, która wydaje się być w znacznym stopniu po prostu strukturą wyznaczającą reguły europejskiej konkurencji, zaś w stopniu nader znikomym „międzynarodową rodziną”, jakby tego chcieli różni idealiści.
Ale wróćmy do meritum. Wraz z epoką oświecenia pojawił się termin „ludzkość”. Ludzkość nie jako suma jednostek gatunku ludzkiego, ale „ludzkość” jako jednorodna zbiorowość, maszerująca poprzez epoki – ludzkość jako podmiot historii. Tego typu myślenie cały czas przybiera na sile. Jednak czy owa „ludzkość” może mieć polityczny charakter? Oczywiście nie, bo nie ma przecież drugiej „ludzkości”, z która ta pierwsza mogła by walczyć. Ludzkość na ziemi nigdy nie będzie miała wrogów, tak więc nigdy nie będzie mogła prowadzić polityki.
Jednak mimo tego faktu, podejmuje się działania, aby to zmienić. Aby ludzkość miała polityczny charakter, musi mieć wroga. Jej globalna specyfika wymaga globalnego wroga. Tym wrogiem staje się globalne ocieplenie.
Globalne ocieplenie wypełnia w ten sposób oczywistą lukę. Można wreszcie z kimś walczyć, wokół czegoś się skoncentrować, zintegrować swoje działania i powołać w tym celu właściwe im globalne instytucje. W ogóle jest to wróg wymarzony – można wzmagać swoją zaciekłość i nasilać działania, będąc pewnym, że i tak nie odda. No po prostu walczyć, nie umierać!
Globalne ocieplenie jest czymś najbardziej poręcznym. Choć walczy się także z innymi rzeczami – z globalnym terroryzmem czy z tymi którzy łamią „prawa człowieka”. W ogóle pojawiła się ostatnio tendencja w interpretowaniu tych ostatnich, mówiąca o tym, że „prawa człowieka” nie przysługują tym, którzy ich nie przestrzegają. Wcześniej posiadał je każdy, bo nie można było ich utracić. Ale pozbawiając ich pewnych grup, pojawia się możliwość walki o nie. Przeciwnik jest dehumanizowany, odbiera musi właściwie miano „człowieka” – jest wrogiem „ludzkości”. Pod takimi hasłami prowadzi się dzisiejsze wojny. Są to wojny „w imieniu ludzkości”.
Zgrozą może napawać konstatacja, że jest to właściwie początek. W sumie chyba tylko przygrywka do tego co może się dziać w przyszłości. A może być naprawdę i śmieszno, i straszno. Bo na przykład może się kiedyś okazać, że będziemy musieli podjąć wspólne działania, łącząc się w bohaterskiej walce z kosmitami – nieprzejednanymi wrogami „ludzkości” czy z innymi wrogimi mocami, które ciężko sobie teraz nawet wyobrazić. Bo opuszczając kulę ziemską ogranicza nas już przecież tylko wyobraźnia. Schmittowi jej chyba zabrakło.
- Blog
- Zaloguj się albo zarejestruj aby dodać komentarz
- 1778 odsłon