Porodowy biznes
Okiem kobiety, która nie wstydzi się gotować i czerpać z tego przyjemności. Która pielęgnuje w sobie subtelność, ale ma ugruntowane poglądy, zbyt niepoprawne politycznie, by mówić o nich w pracy... Zapraszam do lektury dla jednych niewygodnej, dla innych - utęsknionej i niepopularnej. En, mówcie mi En
http://prawdziwychkobietjuzniema.blog.onet.pl/
Porodowy biznes
Zamieściłam swój poprzedni wpis o porodzie domowym, ale przecież wszystko zaczęło się 9 miesięcy wcześniej. Będąc pod opieką lekarzy mogłam poznać oczekiwania
i nastawienie pacjentek i samych lekarzy do ciąży i porodu. A z powodu zawirowań życiowych, medyków prowadzących ciążę miałam aż trzech.
Korzystam z możliwości leczenia w pewnej prywatnej placówce zdrowia. W pakiecie usług mam opcję dostępu do lekarza ginekologa. Doktor nr 1 opinię miał lekarza dowcipnego, czasem rubasznego (co mnie nie zraziło) i takiego, który nie przerzuca swoich trudnych dni i frustracji na pacjentkę. Pierwsza wizyta potwierdziła krążące
o doktorze opinie. Natomiast druga nasza bytność spowodowała moje zaniepokojenie
i wzmożoną czujność. stosowany przez doktora nr 1 ‘zabieg’ polegał na tym, żeby kazać się pacjentce rozebrać od pasa w dół, usadowić na fotelu ginekologicznym, rozłożyć nogi
i zacząć mówić o zagrożeniach genetycznych dla płodu. Nie ukrywam, że dla mnie była to niekomfortowa forma dialogu. Od razu widać kto tu jest panem, a kto sługą. Doktor nie omieszkał przypomnieć mi, że ponad 70% urodzeń dzieci z zespołem Downa rodzą matki przed 30 rokiem życia. Na moje pytanie, czy skorzystanie z badań prenatalnych
i potwierdzenie przypuszczeń nieprawidłowości, spowoduje inne prowadzenie ciąży przez niego, doktor nie odpowiedział jednoznacznie. Na moje stwierdzenie, że dla mnie nie zmieni się nic, oprócz przeżywania ciąży w strachu, a nie radości, odpowiedział, że przecież ‘jest jeszcze czas’. Doktor był na tyle uprzejmy, by wykonać telefon do recepcji, czy mój abonament obejmuje takie badania i (oczywiście) usłyszał odpowiedź, że nie obejmuje, zatem zaprosił mnie na takie badanie do siebie do gabinetu – koszt 450- 500zł. Oniemiałam. Nie wiem, czy nie powiedziałam wystarczająco dobitnie, że dziękuję, nie chcę, nie skorzystam z tych badań, czy może myślał, że stosując zastraszenie, wątpliwość – ma przed sobą statystyczną matkę, która trzęsąc się jak osika na wietrze, pobiegnie czym prędzej rozwiać niepewność.
Tu pojawia się moja duża wątpliwość odnośnie prywatyzacji służby zdrowia. Wątpliwość leżąca po stronie etyki lekarskiej. Gdy doktor mówi : „Ma Pani 5% prawdopodobieństwa, że Pani dziecko jest chore. Zróbmy badania i to sprawdźmy.” Większość rodziców nie widzi w 95% zdrowego dziecka. Czy wykonanie badań i ich wynik zmienią sposób prowadzenia ciąży, leczenia? Co zrobią z tą wiedzą oni – rodzice i co pozwolą z nią zrobić lekarzom? Z drugiej jednak strony korzystam z prywatnych usług weterynaryjnych i naprawdę rzadko zdarzyło mi się trafić na weterynarza, który naciąga na niepotrzebne badania i diagnostykę – z prostych powodów – nigdy do niego nie wróciłam i wszystkim opowiadałam o panujących praktykach w danej przychodni.
Doktor nr 1 i tak „spadłby z grafiku” za swoje zachowanie, ale ułatwiła mi to przeprowadzka. Wybór padł na kobietę tym razem – miała być miła i uśmiechnięta. Możecie Państwo twierdzić, że bagatelizuję rolę lekarza w trakcie ciąży, ale naprawdę uważam, że prawidłowo przebiegającą ciążę to mógłby poprowadzić mój narzeczony. Mnie zależało na dobrej atmosferze, braku zastraszania i pozytywnej mobilizacji. Doktorowa nr 2 spisywała się bez zastrzeżeń, do czasu pierwszego USG, którego nie wykonała mi w placówce, w której mam wykupiony abonament, zapraszając mnie…. do swojego gabinetu. Zamarłam, gdy wręczała mi wizytówkę. Otrząsnęłam się jednak dochodząc do recepcji i zapytałam, czy mają tu urządzenie usg. Odpowiedź była twierdząca. Drążyłam jednak dalej temat: „Dlaczego zatem Pani doktor nie zrobiła mi usg tutaj, tylko odesłała do gabinetu prywatnego?” i pokazałam wizytówkę. Recepcjonistka zasugerowała mi grzecznie tylko, że mają jeszcze dwóch innych lekarzy, więc mogę zmienić, jeśli nie odpowiada mi osoba Doktor nr 2. Pani Doktor nie zmieniłam, nawet udałam się na to usg, nie omieszkałam jednak zapytać dlaczego nie wykonuje tych badań w placówce X, na co odpowiedź padła: „Na tym usg lepiej widzę”. Cóż, argument, z którym trudno polemizować, zwłaszcza jeśli chodzi o zdrowie i życie własnego dziecka…
Później zmarła mi mama i musiałam spędzić trochę czasu w rodzinnych stronach. Chcąc sobie oszczędzić konieczności wizyt lekarskich oddalonych od miejsca mojego pobytu
o 350km, udałam się do lokalnego lekarza. Doktor nr 3 miał sumiaste wąsy i nie był skory do rozmów. Prezentował raczej typ lekarza wojskowego: mówił jasno, zwięźle i krótko.
W związku z tym, że była to wizyta prywatna (za 100zł zostałam zbadana i miałam wykonane usg), doktor na koniec dodał, podając mi wizytówkę, że gdyby się coś działo
w niedługim czasie to następna wizyta jest w ramach tej już opłaconej, a poza tym on jest dostępny dla mnie pod swoim numerem telefonu. Standard, jakiego jeszcze nie widziałam za w miarę rozsądną cenę, której już nie ma w miastach prawie półmilionowych.
Czas mijał, a moje dziecko nie chciało obrócić się do położenia główkowego. 34 tydzień – pośladki w dole, 36 – to samo. Doktor nr 3 już wystawił mi zaświadczenie o cesarskim cięciu i powiedział, że właściwie nie mam już szans na to, żeby dziecko znalazło się główką w dół. „Kilka procent szans”. Na moje pytania, czy poprowadziłby poród pośladkowy, odpowiedział, że teraz nikt w Polsce się tego nie podejmie, bo są inne standardy. Gdy zapytałam, czy budowa kobiet aż tak się zmieniła przez trzy dekady, że nie mogą urodzić ‘pośladków’, odpowiedział, że owszem – nie zmieniła się – ale ktoś uznał, że teraz jest bezpieczniej zrobić cięcie cesarskie, że mają pewne procedury
w szpitalu. On oczywiście kiedyś takie porody odbierał, ale teraz to jest za duże ryzyko
(w tym także ryzyko potencjalnego procesu, który mógłby go czekać za błąd w sztuce lekarskiej) i on proponuje dla mnie dogodny termin 9 listopada – cięcie cesarskie. Dziecko już wtedy będzie dojrzałe i gotowe do wyjścia na świat. (Moje dziecko tak było gotowe
9 listopada do pojawienia się na świecie, że urodziło się 11 dni później…) Widząc jego opór w kwestii porodu pośladkowego zapytałam o możliwość wykonania tzw. „obrotu zewnętrznego przez powłoki brzuszne”. Doktorowi nr 3 nastroszyły się włosy, powiedział, że to jest procedura rodem ze średniowiecza, że „nikt już tego nie robi” i że jest „wysoce niebezpieczna”. Okazało się, że obrót zewnętrzny wykonuje np. szpital Św. Zofii
w Warszawie i jest to ‘normalna’ procedura wpisana w zakres świadczonych usług, którą wykonuje się w 37 tyg. ciąży z zabezpieczeniem sali porodowej i sali operacyjnej. Co więcej – w Wielkiej Brytanii proponuje się tę procedurę każdej kobiecie, które dziecko ma położenie pośladkowe. Oczywiście kwalifikacja do takiego zabiegu to przede wszystkim: wystarczająca ilość wód płodowych, pępowina nie może być owinięta wokół szyi, łożysko musi być wydolne, a matka bez obciążeń w wywiadzie.
Zostałam zakwalifikowana i zapisana na taki zabieg w Warszawie, ale poproszono mnie, abym dzień przed przyjazdem wykonała usg i wysłała jego wynik, gdyż czasem bywa tak, że dzieci się obracają. W poniedziałek dostałam się na NFZ do pierwszego lepszego lekarza ginekologa, który mógł mi wykonać usg. Doktor jednak miał problem z wykonaniem mi usg, uzasadniając, że nie widzi konieczności. Wyjaśniłam dlaczego tak bardzo zależy mi na wykonaniu usg, na co doktor odparł: „Jak pani jedzie do szpitala, to niech pani zrobią w szpitalu”. Zbadał mnie, twierdząc, że chwytem nazwiska-kogoś-tam, jest w stanie zobaczyć, czy w kanale jest główka. Po badaniu ‘ręcznym’ powiedział, że są pośladki. Ja wiedziałam, że mam dostarczyć badanie usg nadal obstawałam przy swoim, że zapisałam się na usg i chcę mieć usg. Okazało się, że z usg korzysta teraz ortopeda
i jak już jestem taka uparta i on mi nie przetłumaczy to muszę przyjść po 12, gdy ortopeda skończy. Pani doktor w Warszawie, która prosiła o wysłanie wyniku usg, pracowała na oddziale do 13. Kiedy pojawiłam się ponownie przed 12:00 w recepcji usłyszałam, jak doktor narzeka położnej, że ma taki przypadek jak mój i że on teraz będzie musiał specjalnie przekładać głowicę, a przecież miał już ustawione wszystkie pacjentki na badanie dopochwowe… Przynajmniej znałam powód niechęci doktora do wykonania mi badania usg. Kiedy już uporał się z uporczywym przekładaniem głowic i uruchomił aparat, okazało się, że także mylił się w swoim badaniu chwytem nazwiska kogoś-tam – dziecko odwróciło się główką w dół!
Tak, tak – to samo dziecko, które nie miało już żadnych szans na obrót i to samo dziecko, na którym mogłabym dokonać cesarki 9 listopada…
Z mojej perspektywy oceniam bardzo smutno kondycję dzisiejszego położnictwa. W moim mieście, w którym są trzy szpitale z salami porodowymi, znalazłam raptem dwóch lekarzy, którzy podjęliby się odebrania porodu pośladkowego. Rozmowy odbywały się w wielkiej konspiracji. Gdy pytałam położne, czy ktoś tu odbiera ‘pośladki’ – zaprzeczały, ale gdy mówiłam, że Pani X mówiła, że doktor Y odbiera tu pośladki to pojawiało się nagłe zamieszanie i zabieranie mnie ‘na stronę’. Udało mi się skontaktować z doktorem Y, który śmiał się, że takie wieści o nim krążą. Natomiast doktor podszedł do takiego porodu całkiem normalnie: ani nie było problemem to, że to pierwsza ciąża, że wymiary miednicy też nie są książkowe. Od siebie dodał, że nic nie będziemy robić na siłę, że będzie zabezpieczenie sali operacyjnej, a on jest od tego, żeby mi pomóc. Podpowiedział mi także, który z jego kolegów też odbierze taki poród, ale reszta zależy od szczęścia, czy trafię na ich dyżur. Rozmowa odbyła się naprawdę w ciepłej atmosferze, z dużym wsparciem położnej, która przysłuchiwała się cały czas, by na koniec dodać, że sama urodziła dwoje dzieci w ułożeniu pośladkowym. Dodam – bo pewnie ma to największe znaczenie – doktor jest Arabem. Pochodzi z kręgu kulturowego, gdzie rodzenie i posiadanie dzieci nie jest problemem…
Przykro mi słyszeć, że doświadczeni lekarze, nie podejmują się już przyjęcia porodu innego niż główkowy. Kiedyś potrafili dziecko obrócić w kanale rodnym, użyć vacuum czy kleszczy, a dziś wszystko sprowadza się do umiejętności wykonania cięcia cesarskiego. Ci sami doświadczeni lekarze ze starszą metryką nie dzielą się swoją wiedzą z młodzieżą. Dlaczego? Bo są nowe procedury i standardy. Dlaczego takie, a nie inne? Może dla bezpieczeństwa i wygody? Zarówno lekarzy i pacjentek. Bo jak we wszystkim
w życiu – także tu są rzeczy, które widać i te, których nie widać. Wykonanie operacji cięcia cesarskiego uważane jest dziś za obarczone niewielkim procentem ryzyka. Natomiast odebranie porodu drogami natury – może rodzić problemy. I kto za nie odpowie? Po co lekarz ma narażać swoją reputację, szargać nerwy, narażać się na utratę pracy lub proces? Łatwiej, prościej, szybciej zrobić cięcie. Ale konsekwencje odłożone |
w czasie po cięciu cesarskim – to są sprawy, których nie widać. To są też te kwestie, za które nie będzie po latach odpowiadał ten lekarz. Blizna po cięciu cesarskim jest niewielka. Z zewnątrz. W środku natomiast pojawiają się zrosty, została przecięta powłoka skórna, ale także macica, której rozciągliwość przy następnej ciąży może być problemem. Nie jestem przeciwniczką cięć cesarskich. Żadnych. Ani tych z konieczności, ani tych zaplanowanych. Po prostu uważam, że te drugie są wypadkową wielu czynników: edukacji kierowanej ze strony lekarzy, samej chęci rodzącej na taką formę rozwiązania, argumentowanej wygodą, poczuciem kontroli i brakiem bólu, opinią panującą wśród ciężarnych, że cesarka jest ‘spoko’. Widzę, że wielu osobom ciężko jest połączyć konsekwencje takiej ‘zimnej’ cesarki, bez skurczów, bez rozpoczętej akcji porodowej z trudnościami, które pojawiają się po porodzie: trudnością z wywołaniem laktacji -> niechęcią zmęczonego dziecka, które było pod wpływem znieczulenia, do ssania-> spadkiem wagi-> koniecznością wprowadzenia mleka modyfikowanego. Jestem za rzetelnym przekazywaniem informacji o przebiegu i konsekwencjach cc dla matki i dziecka. Natomiast nie są to moje dzieci i moje matki, więc wybór pozostawiam samodzielnie myślącym, dorosłym ludziom.
Nie mogę pominąć także faktu, że gdyby natura chciała, żebyśmy rodzili się przez powłoki brzuszne, z pewnością działoby się to po naciśnięciu przycisku o nazwie pępek. Rodzimy się drogami natury, choćby po to, by przystosować się do nowych, trudnych warunków panujących poza łonem matki. Przejście przez kanał rodny jest pierwszą stymulacją neurologiczną, wyciska się płyn owodniowy z płuc dziecka oraz wydziela się u niego tyle adrenaliny, ile u zawałowca. Adrenalina jest hormonem walki, ale też i stresu. Dzięki zwiększonemu wydzielaniu się tego hormonu, praca serca przyśpiesza, co jest korzystne, gdyż w trakcie skurczu spada poziom tlenu. Ta sama adrenalina jest również niezbędna do rozpoczęcia podstawowych funkcji życiowych już po narodzinach. Najważniejszą funkcją, którą maluszek ćwiczy w łonie, a musi zainicjować po wyjściu na świat jest oddychanie. To hormony stresu podnoszą ciśnienie krwi dziecka, poprawiają jego ukrwienie i natlenienie. To dlatego strach i ból podczas narodzin są potrzebne i mają swój sens – organizm dziecka po narodzinach może rozpocząć samodzielne funkcjonowanie wszystkich części ciała i układów wewnętrznych. Adrenalina zmniejsza też wytwarzanie płynu w płucach, co ułatwia ich rozprężenie i samodzielne oddychanie. Zatem nic nie dzieje się bez powodu.
Jak czuje się noworodek, który nie jest w stanie przygotować się do gwałtownych zmian, bo nie było ani jednego skurczu, który byłby w stanie dać mu sygnał o nadchodzącej zmianie otoczenia?
Mogłabym pisać wiele o kondycji położnictwa. Niech za moje słowa posłużą obrazy.
Zapraszam do obejrzenia filmu pt.: „Porodowy biznes”
- Zaloguj się albo zarejestruj aby dodać komentarz
- 268 odsłon