De se ipso- Polecam
De se ipso
(Odczyt wygłoszony przez Zygmunta Błażejewicza dla dzieci i ich rodziców oraz nauczycielek polskiej szkoły w Phoenix (USA) w 1996 roku dla uczczenia 78. rocznicy odzyskania niepodległości 11 listopada 1918 r.)
Państwo pozwolą, że się przedstawię. Nazywam się Zygmunt Błażejewicz. Urodziłem się w Witebsku nad Dźwiną na dawnych naszych Kresach, obecnie państwo białoruskie. Był rok 1918 i gdy Polska odzyskała 11 listopada niepodległość, miałem już półtora miesiąca. Ojciec, inżynier-geodeta, po studiach w Moskwie, pełnił służbę wojskową (później jako oficer-inspektor brał udział przy wytyczaniu granicy polsko-sowieckiej). Mama, dentystka, po studiach w Petersburgu, swą pracą zapewniała utrzymanie swoim rodzicom i mnie.
Witebsk do I rozbioru należał do państwa polskiego i jeszcze podczas I wojny światowej mieszkało w nim kilkanaście tysięcy Polaków. Do dziś przetrwało 300, i znów mają swój kościół polski, w którym zostałem ochrzczony i do którego wślizgiwałem się później z babcią przez rozbite drzwi. Ksiądz już został przez bolszewików wywieziony w nieznane.
Miejscowi Polacy uroczyście obchodzili wszelkie święta narodowe. I tu wspomnę pewne zdarzenie. W 1921 r. na akademię ku czci trzeciej rocznicy niepodległości Polski mama malowała dużego Orła w Koronie. Wpadają czekiści (późniejsze NKWD) i każą nam wynosić się na mróz, „bo tu będzie mieszkał komissar" (komisarz). Wchodzi sam komisarz-Żyd i zagląda do pokoju, gdzie stała przerażona mama. „Pani Polka?" - pyta czyściutko po polsku. „Taaak". Wyprawił swoich czekistów na dwór, zasalutował. „Przepraszam". I wyszedł. I tak nas Orzeł Biały uratował. Do dziś nie wiem dlaczego!? Może dlatego, że ten Żyd sam był malarzem (późniejszy Chagall)
(Marc Chagall, wg Encyklopedii PWN, w czasie rewolucji październikowej był komisarzem sztuk pięknych w Witebsku).
Na jesieni 1922 r. po zwolnieniu ojca z wojska wyjechaliśmy do Polski, w Oszmiańskie, 40 km od Wilna. Jechaliśmy w wagonach towarowych, ale szczęśliwi, że nam pozwolono. W pociągu babcia wepchnęła mi w ramiona (czteroletniemu mężczyźnie) ciężką lalkę. „Ty ją kochaj, etu kukłoczku, i tul". Dopiero dużo później dowiedziałem się, że była ona wypchana złotymi 5- i 10-rublówkami. Majątek!
Po przekroczeniu granicy zatrzymano nas w polskim obozie. Żywił nas Czerwony Krzyż. Paczki amerykańskie.
Nadjechał następny pociąg. Przed granicą zatrzymano go. Pasażerowie wołają: „Rauba, gdzie jest Rauba?" (tak z ruska wymawiano nazwisko dziadka Raubo). Czekiści poszukiwali Rauby - ojca mamy - nadleśniczego. Klęknij, dziadku, i dziękuj Bogu, że nie szukano cię w poprzednim pociągu. Co by się wtedy działo z naszą rodziną - wszyscy wiedzieli.
Zatrzymaliśmy się na folwarku dziadka Franciszka (ojciec mego ojca). Tereny od Wilna po Oszmianę (odległość 60 km) były zamieszkane przez ludność czysto polską. Za Oszmianą było już wiele wsi białoruskich, a na północ od niej i parę litewskich. Prawie połowę ludności miasteczek stanowili Żydzi.
W 1923 r. przenieśliśmy się do Wilna, w którym mieszkałem do 1942 r. Tam też uczęszczałem do prywatnej szkoły powszechnej „Dziecko Polskie" prowadzonej przez panią Świdową a później do Gimnazjum oo. Jezuitów.
Do II wojny światowej, tj. do 1939 r., mieszkało w Wilnie 170 tysięcy Polaków, 70 tysięcy Żydów i 5, tak, tylko 5 tysięcy Litwinów. Mieli oni 2 kościoły. Dziś na 100 tysięcy wileńskich Polaków przypada tylko 1 kościół polski (Świętego Ducha, dawniej Dominikański). W dodatku jeden z litewskich biskupów oświadczył, że prędzej umrze, niż pozwoli w katedrze odprawić choć jedną mszę po polsku. A tam w podziemiach leżą dwie królowe i król polski! Biskup wkrótce umarł po tej wypowiedzi, a zakazane przez niego msze są odprawiane!
Po uzyskaniu w 1938 r. matury zostałem przyjęty do Szkoły Podchorążych Rezerwy przy 5 ppleg. (pułk piechoty Legionów) w Wilnie. W ostatnich dniach sierpnia 1939 r. otrzymałem przydział do 6 ppleg, 2 baon, 2 kompania ckm i jako kapral podchorąży wyjechałem na front. Wyładowano nas na stacji Małkinia. Uczestniczyłem w walkach z Niemcami na szlaku bojowym Ostrołęka - Pułtusk - Wyszków - Kałuszyn -Lasy Janowskie jako działonowy moździerza nr 2.
Po zakończeniu walk i rozwiązaniu oddziału razem ze swym kolegą z Gimnazjum oo. Jezuitów i z wojska - Czesławem Ziembickim już indywidualnie przedzieraliśmy się do Wilna przez zajmowane przez Sowietów tereny. 11 października tegoż roku koło cerkwi na Pohulance uścisnąłem na pożegnanie łapę Cześka i byliśmy już w domu. Doszliśmy! Zachowałem płaszcz, mundur, rogatywkę i chlebak. Koce po drodze odebrali nam polscy Ukraińcy. Dobrze, że tylko to!
W parę tygodni po moim powrocie Rosjanie oddali Wilno Litwinom. Już w listopadzie 1939 r. złożyłem przysięgę w konspiracji na ręce Zbyszka Wimbora (kolega z podchorążówki, późniejszy „Sulima" z 6 Brygady AK). Był wprowadzony system trójkowy. W parę miesięcy później kolega N.N. z naszej trójki został aresztowany. Litwini rozpoczęli prześladowania polskiej ludności. Zapełniło się potężne więzienie Łukiszki. W początkach maja 1940 r., aby uniknąć aresztowania, przeniosłem się na wieś. Razem ze swym późniejszym kolegą z 6 Brygady - Guciem Dobrowolskim pracowaliśmy w Landwarowie w ogrodzie, z którego warzywa przeznaczone były na wyżywienie uchodźców z Generalnej Guberni.
W czerwcu 1940 r. bolszewicy wkroczyli na Litwę i postanowili oczyścić tereny Wileńszczyzny z elementu polskiego. W zimie 1940/41 i wiosną, aż do nadejścia Niemców, wywieziono w głąb Rosji (Sybir, Kazachstan) przeszło milion Polaków z Kresów. Zabierano całą ludność z wiosek. W czasie transportów, a trwały po trzy tygodnie, o głodzie i chłodzie, dzieci i starcy umierali setkami. Na postojach wyrzucano trupy obok torów kolejowych. Warunki mieszkaniowe i głodowa praca na nieludzkiej ziemi wykończyły tysiące ludzi.
W czerwcu 1941 r. do Wilna wkroczyli Niemcy i wkrótce przy pomocy Litwinów przystąpili do likwidacji wrogiego elementu. Najpierw załatwiono sprawę Żydów, likwidując rękami Litwinów przeszło 70 tysięcy na Ponarach (9 km od Wilna). Ustawionych nad rowami „koszono" z karabinów maszynowych. Niemowlęta i małe dzieci pijani oprawcy zabijali uderzeniami w główkę ołowianą gałką na sprężynie.
Tamże na Ponarach zamordowano przeszło 5 tysięcy Polaków - w tym księży i siostry zakonne. Mieszkając przy ul. Objazdowej, niedaleko klasztoru ss. Nazaretanek, widziałem przez okno, jak litewscy żołnierze ładowali zakonnice do ciężarówek. Kalekę na wózku dwóch drabów z karabinami wrzuciło na samochód jak worek. Po przetrzymaniu na Łukiszkach większość z nich zginęła na Ponarach. Pijani jak zwykle oprawcy tuż przed drutami ogrodzenia sprzedawali habity i sutanny... na pamiątkę (reakcja słuchaczy tego odczytu: „oooch!").
Broniąc się przed wywiezieniem na roboty do Niemiec, wiosną 1942 r. opuściłem Wilno i udałem się na wieś do majątku Dorze, nawiedzanego często przez sowieckie bandy z Lasów Klewickich.
W maju 1943 r. przeniosłem się do majątku Świeniec, gdzie pracowałem na roli wraz z 6 młodymi ludźmi, będącymi w podobnej jak ja sytuacji. Tam też, pilnując w nocy stawów rybnych, widywałem operujących w terenie partyzantów radzieckich. Dowódcą ich był lejtnant „Siemion" (od 1945 r. osławiony komendant więzienia na Łukiszkach). Wszyscy należeliśmy do ZWZ-AK i chociaż Sowieci wiedzieli o tym, stosunki z nimi układały się względnie poprawnie.
Stamtąd 22 września 1943 r. wraz ze wspomnianym już Augustynem Dobrowolskim „Krukiem" wyruszyłem do oddziału komendanta „Brony" (por. Adam Boryczka, cichociemny, późniejszy „Tońko"). Zabierali nas i prowadzili trzej koledzy „z lasu" (nawrót ciężkiego zapalenia płuc, które podleczyłem w Wilnie, przeszkodził mi wyjść razem z nimi trzy tygodnie wcześniej). Dwóch nowych kolegów miało nas oczekiwać w stodole folwarku Aleksandrówek, dokąd często zaglądali Sowieci. W nocy oczekujący nas zostali zaskoczeni przez czterech Sowietów pod dowództwem miejscowego Żyda - Berka Ałterowicza, który jako chłopak uczył się w szkole powszechnej razem z właścicielką folwarku. Berek musiał wiedzieć, kogo dostał w swoje ręce. Jeńcom zabrano karabiny, związano sznurem ręce z tyłu i poprowadzono z sobą, powiadamiając o tym właścicielkę. Jeden z prowadzonych kolegów - Jan Kozakiewicz „Zdzisław", korzystając z ciemności i blisko rosnących krzaków, odskoczył w bok. Ostrzelany niecelnie z pepeszy, uratował życie. Drugiego - Wacława Rogoże „Czarnego" rozwścieczony Berek zastrzelił na miejscu, celując w tył głowy.
I tu dygresja: w parę miesięcy później ten sam Berek w podobny sposób zastrzelił rządcę majątku Świeniec - Birulę-Białynickiego (szwagra Ireny Waszyńskiej, właścicielki majątku Traby).
Na drugi dzień rano, przechodząc koło niepogrzebanego ciała kolegi, zmówiliśmy pacierz za pierwszego z nas poległego za Ojczyznę. W obozie w Lasach Rudzkich przyległych do Puszczy Rudnickiej czuliśmy się wolni i bezpieczni. To nic, że kilka kilometrów od nas mieli obóz Sowieci. Nieważne, że w okolicznych miasteczkach stała wraz z Niemcami policja litewska i białoruska. My mieliśmy broń!
25 listopada, ostrzelani przez oddział Łotyszów pilnujących wyrębu lasu, opuściliśmy nasz obóz. 21 partyzantów - zalążek późniejszej 6 Brygady AK, która szybko rozrosła się do kilku pełnych kompanii.
Na początku maja 1944 r., aby zlikwidować silną już i panującą w terenie Armię Krajową, Niemcy rzucili na nas specjalne litewskie bataliony gen. Plechavićiusa. Służący w nich Litwini szybko wsławili się mordami polskich gospodarzy. Wchodzili do domów, wyciągali mężczyzn i wieszali w stodołach. Oddziały te już na początku czerwca zostały przez nas rozbite, a przez Niemców zlikwidowane jako niewydajne w walce.
W końcu czerwca 1944 r. 6 Brygada liczyła już 700 wyszkolonych i doskonale uzbrojonych partyzantów i miała za sobą sporo udanych akcji bojowych. W wielu z nich uczestniczyłem jako dowódca plutonu awansowany na podporucznika. Niemiecki terror ustawał.
Narastał natomiast terror partyzantki sowieckiej. Z Moskwy zrzucano na spadochronach broń i komisarzy. Sowieci otrzymali rozkaz likwidowania oficerów i podoficerów AK. Niszczono gospodarstwa polskie, mordując sprzyjających nam właścicieli. Na kolonii Jałowiec zamordowano 11 osób, w tym dzieci w kołyskach.
7 lipca 1944 r. oddziały Armii Krajowej w sile 3,5 tysiąca żołnierzy, wspomagane od wewnątrz przez miejski Garnizon AK, uderzyły na Wilno. Niestety, większość pozostałych oddziałów nie zdążyła na koncentrację i atak został przez Niemców krwawo odparty. Tylko 1 Brygada „Juranda" (Czesław Grombczewski) weszła do miasta, współdziałając z Rosjanami, a dowódca 2 Zgrupowania AK mjr Potocki „Węgielny" otrzymał podziękowanie od frontowego dowódcy radzieckiego za wydajne współdziałanie w walce.
Sowieci obiecywali stworzyć ze skoncentrowanych oddziałów AK specjalną dywizję. Jednakże 17 lipca zaproszeni na rozmowy dowódcy Brygad zostali podstępnie aresztowani. Specjalne formacje sowieckie przystąpiły do likwidacji Armii Krajowej, aresztując i zamykając w murach ruin zamku królewskiego w Miednikach 6 tysięcy akowców. Z tego 2 tysiące wywieziono do Kaługi. Reszta uciekła przy pomocy okolicznej ludności. Niewielu uniknęło obławy. 6 Brygada ukryła się w Puszczy Rudnickiej.
Po oficjalnym zwolnieniu z przysięgi większość na własną rękę odeszła i pozostało nas tylko 200. Otrzymałem pozwolenie na wymarsz za linię Curzona. Z 14 ludźmi ruszyłem w kierunku Warszawy. I to było moje ostatnie pożegnanie z Wileńszczyzną. Wkrótce musieli ją też opuścić i moi bliscy. Rodzice wraz z babcią i siostrą wyjechali wiosną 1945 r. do Koszalina, opuszczając ziemię, na której rodzina Błażejewiczów zamieszkiwała przeszło 300 lat. Stryjowie pozostali w Oszmiańskiem, ale szybko zostali wykończeni przez Sowietów. Brat ojca Edward, wywieziony, zmarł w 1946 r. w Krasnojarsku na Syberii. Stryj Leon Michałowski, kuzyn ojca, zmarł w tym samym roku w więzieniu w Oszmianie.
A więc i ja, podejmując marsz na zachód, opuszczałem swe rodzinne strony na zawsze!
Po przejściu około 500 km przez nasycony wojskiem sowieckim teren już tylko z 6 ludźmi dotarłem w okolice Bielska Podlaskiego. Gdy dowiedziałem się, że Powstanie Warszawskie upadło, nie było już po co iść dalej. Natychmiast nawiązałem kontakt z siatką AK Obwód Bielsk Podlaski (kryptonim „Tygrys II").
Na tych terenach w wolnej jakoby Polsce Sowieci rozpoczęli terror. Wywozili tysiące rodzin, specjalnie wyłapując akowców. Pomagał im w tym „polski" tworzący się Urząd Bezpieczeństwa (osławione UB, zwane też bezpieką). Tysiące znalazły się w obozie Ostaszków, w ich liczbie przybyły ze mną partyzant 6 Brygady Jerzy Gillern „Świst" i kilka osób pomagających nam w przemarszu na Podlasie.
Według relacji „Śwista" w łagrze Ostaszków zimą 1944/45 i na początku 1945 r. ludzie marli masowo z głodu i wycieńczenia niewolniczą pracą. Trupy grzebano w śniegu za drutami obozu, gdyż ziemia była zamarznięta jak skała. Kruki, wilki i zdziczałe psy żywiły się tymi ciałami. Na wiosnę za ogrodzeniem bielały sterty niepogrzebanych polskich kości, wołające o pomstę do nieba!
W tym czasie Polska Ludowa umacniała swą władzę, niszcząc bezwzględnie wszelki opór. Pomimo to w kraju w 1945 r. walczyło jeszcze 400 oddziałów - niedobitki AK i NSZ. W kwietniu na Podlasiu odrodziła się 5 Wileńska Brygada mjr. „Łupaszki". Zostałem mianowany dowódcą 1 szwadronu już w stopniu porucznika. Przy wymarszu ze wsi Pace miałem 17 ludzi, w maju już 60, a do końca mojej służby, w październiku 1945 r., dowodziłem już ponad setką.
W odwet za akcje 1 szwadronu Rosjanie w niepodległej jakoby Polsce spalili dwie wioski: Brzeziny i Olszewo. A także dwór Hieronimowo, ograbiając przebywające tam 40 rodzin wysiedlonych zza Buga. W Olszewie zabili pastucha za zabranie wiadra benzyny z rozbitej przez nas cysterny i obrabowali gospodarzy. Zabierali nawet pościel do ciężarówek. Wzmiankowaną wioskę Brzeziny podpaliło 2 oficerów sowieckich. Zostali oni wypuszczeni z więzienia i za ten wyczyn kara miała im być darowana. Jeden, złapany przez nas, stracił życie, drugi uciekł.
W połowie 1945 r. terror sowiecki nasilał się. Na Podlasiu za samo podejrzenie o udzielenie pomocy naszym oddziałom w terenie aresztowano mieszkańców setkami. Coraz więcej oddziałów było likwidowanych przez NKWD w polskich mundurach i przez UB.
Ponieśliśmy wiele ofiar. Wiele tysięcy leży w nieznanych grobach - wymordowani wyrokami Polski Ludowej. Wśród nich dowódca 5 Wileńskiej Brygady AK mjr „Łupaszka", mój zastępca por. „Wiktor", wszyscy (poza mną) dowódcy szwadronów i 80% żołnierzy 5 Brygady. W więzieniu w Gdańsku zamordowano Danutę Siedzikówną „Inkę" - sanitariuszkę 4 szwadronu.
Z dwóch sanitariuszek 1 szwadronu jedna przeżyła ze mną 48 lat jako żona. Druga - Wanda z Czarneckich Minkiewiczowa „Danka", żona zamordowanego w 1951 r. „Wiktora", otrzymała wyrok 20 lat, pomimo że w więzieniu urodziła córeczkę. Znam przypadek, że aresztowanego gospodarza bito deską z gwoźdźmi, a koszulę wysłano żonie „do prania", i inne przerażające przypadki.
Kiedy 15 sierpnia 1945 r. na odpuście w miasteczku Jabłonna (Lacka - przyp cc_admin) wygłosiłem przemówienie do zgromadzonych przed kościołem, zaznaczyłem:
„Chodzimy i walczymy, żeby udowodnić, że ta nasza Polska jeszcze nie zginęła". Zgadzam się z twierdzeniem, że dzięki naszemu zbrojnemu oporowi Stalin nie ośmielił się włączyć Polski do Kraju Rad.
Dziś z pełnym przeświadczeniem mogę stwierdzić: „Jeszcze Polska nie zginęła i pomimo wszystko nie zginie!"
por./mjr Zygmunt Błażejewicz „Zygmunt"
Opublikowano za zgodą Autora wspomnień - "W walce z wrogami Rzeczypospolitej - Partyzanckie wspomnienia z Wileńszczyzny i Podlasia" - opracował i przypisami opatrzył Jerzy Gillern - Zwierzyniec - Rzeszów 2003.
Por./mjr Zygmunt Błażejewicz "Zygmunt" żegna się ze swoim
podkomendnym z Osmoli. W tle pomnik sanitariuszki "Inki"
odsłonięty 27.08.2006 w Narewce.
ZA:
- Zaloguj się albo zarejestruj aby dodać komentarz
- 1289 odsłon