Wspomnienia polskiego biznesmena - część 4
Szwalnia praktycznie od samego startu prosperowała znakomicie. Zacząłem od kilkunastu szwaczek i dwóch-trzech specjalistów, obsługujących bardziej skomplikowane maszyny szwalnicze. Nastawiłem się na produkcję odzieży dzinsowej i... damskiej bielizny.
Tzw. hurtownie w Polsce dopiero raczkowały, więc po "towar" - jeans, tkaninę, koronkę - jeździłem aż pod Warszawę, gdzie pod Jankami, przy "gierkówce" (trasie Warszawa - Katowice), jako chyba pierwszy w kraju, wybudował swe magazyny potężny importer z kapitałem amerykańskim.
Jednocześnie, na drugim biegunie, nieopodal Łodzi, w tuszyńskim lesie, również przy "gierkówce", rodził się fenomen gospodarczy w postaci przydrożnego targowiska, które w przeciągu następnych kilku lat przekształciło się w wielohektarowy, zatrudniający tysiące ludzi, kombinat handlowy pod umowną nazwą "Bazar pod Rzgowem" - ewenement na skalę europejską.
To właśnie tamtejsi handlowcy, sprzedający towar - najczęściej tekstylia - najpierw z polowych łóżek, a póżniej w setkach budek i straganów, stali się pierwszymi klientami/odbiorcami mojej produkcji.
Z produkcją trudno było nadążyć. Rynek "wciągał nosem" każdą ilość towarów, prosząc o więcej. Doszło do tego, że najpierw magazynierów, a potem nawet dział handlowy mej firmy przyłapałem na braniu łapówek za zapewnienie dojścia do najbardziej atrakcyjnych z produkowanych przez moją szwalnię rzeczy. Sukcesywnie zwiększałem więc ilość zatrudnionych szwaczek, dokupując kolejne maszyny.
Latem 1990 r. moja firma wystawiła się na pierwszych (nie licząc tych "za komuny" w 1987) Targach Interfashion w Łodzi. Ruch czysto wizerunkowy, bo ze zbytem nie miałem żadnych problemów, zaś rozrost firmy trochę mnie przerażał, bowiem hossa produkcyjno-handlowa aż prosiła się o wzięcie kredytu, który pozwoliłby na wypłynięcie na szerokie wody w miejsce dotychczasowego dziubania "ziarnko do ziarnka". Z drugiej strony widziałem, jak "wykładały się" firmy, które posiłkowały się kredytami, przy rocznym ich oprocentowaniu rzędu kilkuset procent.
Nieprawdopodobny paradoks tamtych czasów - zarabiać niewyobrażalne dla zwykłego zjadacza chleba pieniądze i w większości oddawać je bankom. Tacy jak ja, którzy dysponowali własnym kapitałem startowym, byli w miarę bezpieczni, ale ci, którzy rzucili się w wir "interesów" korzystając z kredytów, stąpali naprawdę po cienkim lodzie. Przeinwestować było bardzo łatwo, więc, mimo hossy, bankructwa wcale nie należały do rzadkości.
Ale udział w targach, zupełnie niespodziewanie i w zupełnie nieoczekiwany sposób, okazał się przysłowiowym strzałem w dziesiątkę. To bowiem właśnie wtedy otworzyło się przede mną okno na świat. Naprawdę wielki świat...
Zadecydował, jak zwykle zresztą, czysty przypadek.
Los przydzielił mi, jako sąsiada w hali wystawienniczej, prywatną firmę konfekcyjną z Warszawy. Dużą, właściwie olbrzymią... Produkującą w systemie trzyzmianowym, po 200 szwaczek na zmianę. Była największym wówczas w Polsce producentem koszul męskich, ścigającym się w ich produkcji z państwową "Wólczanką". W ciągu kilku lat wyprodukowała ich... kilka milionów.
Jej właścicielami było dwóch warszawiaków. Dwóch synów "finansowej arystokracji" z bazaru Różyckiego. Młodych, zaledwie cztery lata starszych ode mnie.
Te cztery lata robiło jednak różnicę. Po liceum nie poszli na studia, lecz korzystając z wypracowanych przez rodzinę pieniędzy i układów, poświęcili się biznesowi.
Należeli do tych, którzy w połowie lat osiemdziesiątych przecierali szlaki prywatnego importu z bliskiej, a potem dalekiej, Azji.
Najpierw Turcja, potem Hong-Kong, Singapur, Tajwan, Malezja, Filipiny... Latało się samolotem z pieniędzmi by zakupiony za gotówkę na miejscu towar wysłać cargo do Polski w postaci kontenerów, np. sprzętu elektronicznego czy tkanin. Podobno niejednokrotnie zdarzało się, iż ilość pieniędzy posiadanych przez pasażerów przekraczała wartość samolotu, którym lecieli. Nic dziwnego, zważywszy, że minimum finansowe na taką wyprawę stanowiło kilkadziesiąt tysięcy dolarów, a normą było posiadanie ich kilkuset tysięcy przez jednego człowieka - sum, jak na połowę lat 80 w Polsce, niewyobrażalnych.
Towar rozprowadzany był następnie w komisach oraz na bazarach Warszawy, i innych polskich miast. Pieniądz rodził pieniądz, a przy okazji i dalsze, najrozmaitsze układy na "potem". Wszystko razem pozwoliło zaś takim ludziom na przełomie lat 80 i 90 na elastyczność, kreatywność i niezależność w rodzącym się w Polsce biznesie przez duże B.
I takich właśnie ludzi poznałem na łódzkich Targach Interfashion. To, co dla mnie było sufitem, dla nich było podłogą. Obydwaj posiadali własne domy na Saskiej Kępie, jeździli luksusowymi samochodami, biuro ich firmy zajmowało całe piętro prestiżowego biurowca w centrum Warszawy. I obracali przeddenominacyjnymi miliardami.
Zaprzyjaźniliśmy się... punktem stycznym okazał się fakt, że szukali w Łodzi przedstawiciela handlowego dla swej firmy. Jako działający w tej samej branży i znający "od podszewki" łódzki rynek konfekcyjny byłem idealnym kandydatem. Praktycznie z dnia na dzień przeorganizowałem swoje biuro handlowe i wynająłem dodatkowe magazyny. A te natychmiast zapełniły się dziesiątkami tysięcy męskich koszul i damskich bluzek, otrzymanych w tzw. kredycie, co oznaczało, że płacić za nie będę w miarę postępującej sprzedaży. Pierwszą, i jedyną rzeczą, do której byłem zobowiązany to utrzymanie ceny producenta, co w praktyce oznaczało udzielenie mi 10% marży, którą potrącałem dla siebie przy rozliczeniu.
Układ handlowy idealny - nie angażując własnych środków zyskałem żródło dodatkowych dochodów, korzystając z wypracowanych już wcześniej przez moją szwalnię kanałów zbytu i sieci klientów. Źródło to, z dodatkowego, bardzo szybko okazało się pierwszorzędnym, gdy kalkulacja wykazała, iż bardziej opłaca się handlować konfekcją niż ją produkować. W drugiej połowie roku 1990 zacząłem więc stopniowo ograniczać własną produkcję na rzecz handlu towarem otrzymywanym z Warszawy. Znów wszystko szło jak po przysłowiowym maśle.
Co kilka dnia samochód przywoził mi nową partię towaru z Warszawy, która rozchodziła się w mgnieniu oka.
Przybywało klientów bezpośrednich. Kiedy "cała Polska" pchała się do Rzgowa po hurtowe zakupy dla swych butików w Szczecinie, Gdańsku, Katowicach czy Krakowie, co mądrzejsi z nich szukali bezpośredniego dojścia do głównego hurtownika lub, najlepiej, producenta.
I znajdowali... mnie albo centralę w Warszawie. Ale identyczność cen w Łodzi i w Warszawie oraz lepsze usytuwanie Łodzi na szlakach polskich handlowców stawiało mnie w uprzywilejowanej pozycji. Doszło do tego, że jako przedstawiciel producenta sprzedawałem więcej niż on sam u siebie w Warszawie.
Dużo gorzej czułem się na niwie towarzyskiej. Nowa znajomość skutkowała częstymi wyjazdami do Warszawy. Już pierwszy z nich sprawił, że poczułem się niezręcznie. Pojechałem swym kilkuletnim kwadratowym Passatem "zielony groszek konserwowy metalic" odstrojony jak stróż w Boże Ciało w garnitur pamiętający mój ślub w 1985. Ot, prowincjonalny sztywniak pod krawatem, z miasta Łodzi.
Na parkingu pod firmą moich nowych przyjaciół i partnerów handlowych stały ich samochody: sportowe BMW 850 i Mercedes S-klasa. Nowiutkie - każdy z nich był więcej wart, niż wszystko co posiadałem.
Potem był portier w liberii, marmurowe schody wykładane chodnikiem i "firma" - kilka olbrzymich pokoi wypełnionych luksusowymi meblami i nafaszerowanych najnowocześniejszym sprzętem biurowym. I biurka o powierzchni kilku metrów kwadratowych każde...
Moi nowi znajomi, wbrew moim wyobrażeniom o ludziach wielkiego biznesu, byli "luzakami". Ubrani w dżinsy i sportowe marynarki firm, które dopiero za kilka lat miały stać się w Polsce synonimem luksusu, ze złotymi zegarkami na rękach, pachnący najdroższymi kosmetykami... swobodni, naturalni, uśmiechnięci.
Potem były wizyty w ich domach i towarzyskie poznawanie ich środowiska - dziwacznej i nieprawdopodobnej zbieraniny biznesmenów, polityków, artystów, gangsterów... z jedną cechą wspólną - pachniało sukcesem i olbrzymimi pieniędzmi.
Dlaczego o tym piszę? Bo poczułem się wtedy jak człowiek drugiej kategorii. A to z kolei poskutkowało czymś w moim życiu przełomowym.
Postanowiłem bowiem "doskoczyć" do poziomu, który właśnie zobaczyłem.
To wtedy pierwszy raz, tak naprawdę, uklęknąłem przed "złotym cielcem".
Była jesień 1990 roku.
CDN
W części 1
http://niepoprawni.pl/blog/1696/wspomnienia-polskiego-biznesmena-czesc-1
W części 2
http://niepoprawni.pl/blog/1696/wspomnienia-polskiego-biznesmena-czesc-2
W części 3
http://niepoprawni.pl/blog/1696/wspomnienia-polskiego-biznesmena-czesc-3
- Blog
- Zaloguj się albo zarejestruj aby dodać komentarz
- 3424 odsłony
Komentarze
Czekam z niecierpliwoscią na dalszy ciąg.
14 Marca, 2013 - 20:07
Bardzo wciągające.
Ł-H
14 Marca, 2013 - 20:28
Jeszcze, jeszcze!
Szybko, bo mnie bardzo wciągnęło! :-)))
Pzdr.
po pierwsze cieszę się, że ten post trfił na "niebieskie".
14 Marca, 2013 - 21:15
Piszesz, Ł-H o rzeczach ważnych i dokumentujesz historię. Uwielbiam "literaturę faktu".
Z podobnym zainteresowaniem i szacunkiem czytam Obiboka i Andrucha.
Chyba wiem, jak się skończyła zabawa w konfekcję produkowaną przez "małe żółte rączki". Ten import zabił rodzimą produkcję. Nowobogaccy kupowali w Paryżu, a biedacy na bazarze tandetę z Dalekiego Wschodu... Jednych nie interesowały bardzo przyzwoite i niedrogie produkty polskie, inni z konieczności kupowali to, co najtańsze...
Miałem kiedyś buty z "Podhala" - stara polska firma. Takie zwyczajne półbuty szyte ze świńskiej skóry w adekwatnym kolorze (nie farbowane). Nosiłem je i nosiłem i nosiłem... W liceum, na studiach, przed ślubem, po ślubie... Czasem trzeba je było umyć wodą z mydłem, czasem naprawić szew lnianą nitką... "Gniotsa nie łamiotsa"...
Moja połowica wreszcie nie wytrzymała i je, w tajemnicy przede mną, wyrzuciła. Szkoda, bo bym w nich chodził do dziś:):):)
Mam natomiast nadal luksusowe buty produkcji włoskiej. Kolor burgund. Klasyczny kształt. Doskonała robota.Kosztowały, przeliczając na dzisiejsze ceny, dobre tysiąc złotych z dużym hakiem. Niby to samo, świetna jakość, nadal mogę je (po dwudziestu latach!!!) nosić, ale...
Tanich i dobrych butów z "Podhala" już nie kupię.
Albo wielka kasa, albo bazar i "jednorazówki":(:(:(
------------------------
"Dixi et salvavi animam meam"
------------------------- "Dixi et salvavi animam meam"
@Ł-H
14 Marca, 2013 - 21:13
Bardzo ciekawe, nie mogę się doczekać całości cyklu, bo dopiero wtedy można będzie podyskutować ;-).
Ale widzę w tym odcinku jedną nieścisłość, spowodowaną albo upływem czasu, albo nadmierną skromnością Autora ;-).
Otóż w poprzednim odcinku napisałeś, że wiosną 1990 roku w sam park maszynowy zainwestowałeś 100000 DM. W takim razie przyjeżdżając jesienią tego roku do partnerów w Warszawie starym groszkowym VW nie musiałeś mieć aż takich kompleksów. Za te pieniądze z powodzeniem mogłeś sobie kupić BMW 850 lub Mercedesa S Klasse ;-)!
Pozdrawiam
normalni ludzie, TŁ,inwestowali w maszyny, nie...
14 Marca, 2013 - 21:40
... w "skórę,furę i komórę":):):)
Ci normalni inaczej, niestety, wygrywali.
Swoją drogą znam ten ból. Zawsze mam "fajne" samochody, ale... z powodu "fajności" na ogół stare. Tymczasem szczury korporacyjne zawsze patrzą na samochód, buty i zegarek. Samochód trzeba zaparkować za rogiem. O butach już pisałem... Z zegarkiem jest najmniejszy problem. Jak nie masz na ręce czegoś powyżej pięciu tysięcy, to... idziesz z gołym przegubem. A co?! Luzik!!! :):):)
(zegarek masz w taniej komórce)
-------------------------
"Dixi et salvavi animam meam"
------------------------- "Dixi et salvavi animam meam"
@Dixi
14 Marca, 2013 - 21:48
Ty nie ucz ojca dzieci robić ;-). Stwierdziłem po prostu, że Ł-H z nadmierną skromnością stwierdził, że cały jego ówczesny majątek był wart mniej niż każdy z tych samochodów. A to nieprawda. Skoro tak cenisz literaturę faktu, to powinieneś przywiązywać większą wagę do... faktów ;-).
Dodam jeszcze, że zapewne obydwaj partnerzy Ł-H mieli te auta z prywatnego importu, a więc były one jeszcze tańsze ;-).
Mercedesa S można było wtedy bez trudu kupić w salonie Zasady w warszawskim "Domu bez Kantów". Natomiast BMW 850 było absolutnie nieosiągalne, nawet w Poznaniu, u Smorawińskiego
@tł - rodzina Tv ogląda, więc jednak pokomentuję :)
14 Marca, 2013 - 22:18
Wydaje mi się, że w 1990 nie było jeszcze salonów samochodowych w Polsce.Na otwarciu salonu Mercedesa Zasady byłem, ale wydaje mi sie, że był to rok 1991 lub 1992.
W ogóle bywało się w Warszawie na wydarzeniach "kulturalnych" - byłem i na otwarciu pierwszej restauracji McDonald's (trzy godziny stania w kolejce po Hamburgera) oraz na otwarciu Ikei.
Co do poziomu zamożności to Dixi ma rację - miałem na myśli "furę, skórę i komórę" :)
W moim przypadku oznaczało to - w tym czasie - dwupokojowe mieszkanie w blokach i niemodny/przestarzały zachodni samochód.
Maszyn, wyposażenia biur czy magazynów, pieniędzy zamrozonych "w towarze" - nie liczę.
Ps. "Połówka" skończyła ogladać TV więc znikam.
Dobranoc i do jutra :)
Pozdrawiam!
@Ł-H
14 Marca, 2013 - 22:23
Salon Zasady w Warszawie (początkowo oferował Mercedesy i Porsche) funkcjonował już jesienią 1990 roku. Pan Sobiesław miał dobre układy z LWP, stąd lokalizacja.Dealer BMW (Smorawiński w Poznaniu) nie miał jeszcze wtedy klasycznego salonu, biura mieściły się - o ile pamiętam - w hotelu Metropol, a klientów wozili na plac parkingowy w innej części miasta. Niemniej jednak "nówki" tych marek można było kupić całkowicie legalnie. Były relatywnie tanie, bo obydwaj panowie robili jakieś szacher-macher z cłem, a o VAT nikt nie słyszał ;-)
Re: Wspomnienia polskiego "biznesmena" - część 4
14 Marca, 2013 - 21:32
Czekamy na kolejne odcinki.
Uklony.
"Kto nie był buntownikiem za młodu, ten będzie świnią na starość" Józef Piłsudski
"Kto nie był buntownikiem za młodu, ten będzie świnią na starość" Józef Piłsudski
@all - wszystkim komentującym wielkie podziękowania :)
14 Marca, 2013 - 21:41
Z braku czasu do poszczególnych wpisów ustosunkuje się jutro.
Serdecznie wszystkich pozdrawiam!