PRL-owski czołgista
Jakimś dziwnym zrządzeniem losu służba wojskowa stała się w mym życiu ukoronowaniem marzeń z dzieciństwa. Wychowany na "Czterech pancernych", będąc dzieckiem, każdy patyk zamieniałem na karabin, a każdą zamkniętą przestrzeń na wnętrze czołgu.
W mojej rodzinie do dziś "żyje" anegdota, jak to mając kilka lat, w Domach Towarowych Centrum w Warszawie, wspólnym fortelem babci i sprzedawczyni zostałem zmuszony do publicznego wykonania piosenki z serialu, by wejść w posiadanie zarąbiastej koszulki, na której widniał Rudy 102, twarze załogi i morda Szarika.
Ot, typowe dziecko srodkowego PRL-u, nie bardzo rozumiejące jeszcze; co, kto i dlaczego. Z wiekiem i z wiedzą mi przeszło...
Ale dwadzieścia lat później los zachichotał i otrzymałem powołanie do... jednostki pancernej w miasteczku M. na Mazurach. W tejże to jednostce Ministerstwo Obrony Narodowej postanowiło spełnić moje dziecięce marzenia i uczynić ze mnie dowódcę czołgu Ludowego Wojska Polskiego.
Nasza jednostka nie była duża; trzy kompanie szkolne, kompania kierowców-mechaników na potrzeby "szkółki" i dwie kompanie obsługi. Plus, oczywiście, zawodowa kadra oficerska
Jednostka posiadała tzw. Izbę Tradycji, z pobytów w której dowiedziałem się, na przykład, że brała udział w "najeździe" na Trójmiasto w roku 1970 i okupiła to śmiercią czterech żołnierzy - załogi czołgu, który zatonął pod lodem podczas forsowania jakiejś rzeki w drodze z Mazur na Wybrzeże.
Do dziś zastanawiam się, czy te ofiary są ujęte w jakimkolwiek "bilansie" tamtych wydarzeń ? Czy historycy o nich w ogóle wiedzą?
Bo w necie znalazłem jedynie informację o czołgu utopionym wraz z załogą w Linawie w grudniu 1981. Z jednostki w Elblągu czy Braniewie.
Podstawę wyposażenia jednostki stanowiło kilkanaście czołgów T-55, zwanych pieszczotliwie "pięćpiątkami". Były też dwa czy trzy T-34, o dziwo, sprawne, kilkanaście SKOT-ów, a całości dopełniały większe lub mniejsze samochody wojskowe.
Na "dzień dobry", w ramach poznawania jednostki i realiów służby, zaprowadzono nas na przykoszarowy plac ćwiczeń, będący, jak się później okazało, właściwie małym poligonem - szkolenie na wozach bojowych wymagało przecież sporych przestrzeni.
Zgrupowano nas przy stojącym czołgu, po czym dwódca kompani rozpoczął jakąś "nawijkę". I nagle... pierdut! Stojący na wyciągnięcie ręki czołg wystrzelił.
Przykucnęliśmy momentalnie chyba wszyscy, a właściwie to zostaliśmy dosłownie wciśnięci w ziemię. Miałem wrażenie, że ktoś na moment wyjął ze mnie wszystko, przewrócił na drugą stronę i wsadził z powrotem. To "wszystko" trzęsło się we mnie przez dobrych kilkadziesią sekund. A w uszach nie było dzwonków, były gongi.
To zwyczajowe przywitanie rekruta, nazywane "osłuchiwaniem wozu", uświadomiło mi, że "w czołgach" fajnie raczej nie będzie.
I fajnie nie było... pomijając zwyczajowe, wynikające z "fali", szykany ze strony "starego wojska", specyfika służby w wojskach pancernych zapewniała szerokie spectrum "doznań". Od noszenia kilometrami na ćwiczeniach, ważącego kilkanaście kilogramów, klina zamkowego armaty czołgowej, przez "trzepanie gąsienic" (czyszczenie "na sucho" gąsienic czołgu z zaschniętego błota i ziemi przy użyciu przecinaka i kilkukilogramowego młota), po demontaż/montaż czołgowych akumulatorów.
Demontowaliście Kiedyś Państwo zimą akumulator w swoim samochodzie? Nasze ważyły po kilkadziesiąt kilogramów każdy, i było ich cztery. A wyjmowało się je z przedziału kierowcy przez włazy w wieżyczce. Kilka metrów w lini i dwa i pół metra w górę, w ciasnocie równej sudzience kanalizacyjnej. I tak cztery razy... Potem załadunek w odwrotnej kolejności. Znów cztery razy... i tak kilkanaście razy pod rząd...
O okopywaniu czołgu (urządzeniu dlań zakrytego stanowiska ogniowego) saperkami nawet nie wspomnę... Spróbujcie sobie Państwo wyobrazić, że przy pomocy szpadla musicie wykopać w ziemi dół, który ma pomieścić wasz samochód.
Oprócz dużej uciążliwości specyfiką służby "w czołgach" była także duża wypadkowość. Z tego, co nam mówiono (bo starano się temu przeciwdziałać przez pogadanki), wojska pancerne miały ją najwyższą ze wszystkich rodzajów wojsk LWP. Nic dziwnego - wszystko wokół było ciężkie, kanciaste i zimne. Już sam zestaw narzędzi, w którym królowały klucze o rozmiarze "kilkadziesiąt", rury-dźwignie, żelazne łomy czy ciężkie młoty, budził respekt.
A gdy przychodziło "co do czego"? W każdym nowym "turnusie" ( tak nazywano kolejne "półroczniki" szkoły), obowiązkowo któryś z elewów musiał stracić palec lub palce. Przytrzaśnięte klapą włazu na wieżyczce lub klinem zamkowym przy ładowaniu armaty. A to było tylko preludium, bo zginąć lub odnieść ciężkie obrażenia było "w czołgach" piekielnie łatwo.
Pasowanie na czołgistę wspominam z rozrzewnieniem. Pierwsze - bo przeszedłem dwa - polegało na przewieszeniu się przez lufę czołgu z gołym tyłkiem, po czym kaprale lali nas w ten tyłek wyciorem od czołgowej armaty. Drugie, nazywane "j*baniem sosenki" polegało na rozebraniu się "do rosołu" i skoku z wieżyczki czołgu na stojącą obok młodą sosnę, po czym zsunięciu się z niej. Skutków wszyscy - szczególnie mężczyźni :) - mogą się domyślić.
Szkolono nas do wojny. Wrogiem był "Zachód" a wojna z nim czymś oczywistym. To, co kilka lat przed służbą wojskową, i kilka lat po niej, słyszałem opowiadane z wypiekami na twarzach, u nas wisiało w salach wykładowych w postaci map.
Wojnę nazywano "uderzeniem wyprzedzającym" lub obroną przed atakiem, który właśnie nastąpił ze strony NATO. Jednostki pancerne LWP atakować miały w drugim rzucie. Naszym zadaniem było czyszczenie terenu po pierwszym uderzeniu wojsk ZSRR i NRD oraz opanowanie Belgii i Holandii. Mój pułk kampanię zakończyć miał w Danii, zdobywając miasta Alborg i Skagen nad Morzem Północnym.
Szkolono, o dziwo, nie "owijajac w bawełnę". Uznawano przewagę technologiczną wozów bojowych wojsk NATO. Niemiecki "Leopard" był szybszy, miał większy zasięg, lepsze uzbrojenie. W bezpośrednim starciu miał wszelkie dane ku temu, by naszą "pięćpiątkę" rozstrzelać jak na strzelnicy, zanim sam znalazł się w zasięgu naszego skutecznego ognia.
Odpowiedzią Układu Warszawskiego była ilość czołgów. Proporcje od 1 : 4 do 1 : 7 miały zagwarantowć sukces starcia. Wiecie, co się za tym kryło? Tzw.średnia przeżywalność czołgu na polu bitwy pancernej. Tę średnią szacowano na... 8 minut. Po prostu - według sztabowców Układu Warszawskiego statystyczny polski czołg drugiego rzutu miał wykonywać swoje działania przez 8 minut, po czym wolno mu było... przestać istnieć.
I tego, między innymi, nas właśnie uczono w wojskach pancernych... Sztuki umierania w określonym czasie.
Zginąć w czasie słuzby wojskowej miałem "okazję" dwa razy. Pierwszy, gdy podczas nocnego strzelania popełnilismy błąd i na kolejnej nawrotce po oddaniu strzału, zamiast zawrócić i dokonać następnego najazdu zaczeliśmy jechać wzdłuż pola tarczowego. Z błogiej nieświadomości wyrwała nas dopiero eksplozja przeciwpancernej "sety" (pocisku 100 mm), która, wystrzelona z innego czołgu, dla którego staliśmy się celem, chybiła o włos.
Śmierć pomyliła sie wtedy dosłownie o kilka metrów. A przecinka, którą wyrąbaliśmy wtedy czołgiem, uciekając w młodym lesie, istnieje chyba do dzisiaj.
Za drugim razem miałem mniej szczęścia... Podczas jesiennego poligonu w moim czołgu zerwała się gąsienica. Pech chciał, ze na wąziutkim moście. Szczęście chciało, że na niezbyt wysokim i z płytką pod nim wodą. Czołg nie zdążył się obrócić i spadliśmy "na koła". Ale to wystarczyło, żeby we wnętrzu doszło do masakry. Przeżyliśmy wszyscy, ale moi ludzie byli połamani chyba we wszystkich możliwych miejscach. Mnie zbijak łusek od armaty niemal urwał rękę. Mój prawy staw barkowy przestał istnieć.
Potem był lot helikopterem do szpitala wojskowego w Olsztynie i operacja. Wykonał ją, światowej podobno sławy, chirurg wojskowy, profesor Diakunow. Innowacyjną techniką - z części mojej kości biodrowej, pobranej przez "wiórkowanie", odtworzono/zrekonstruowano mi staw barkowy.
Koniec tej historii jest jakby wyjęty ze "Szwejka". Ponieważ przez kilka tygodni nie władałem ani nogami ani prawą ręką, którejś niedzieli - w dzień wyborów do PRL-owskiego Sejmu - przyszło po mnie kilku oficerów. Na szpitalnej sali zostałem ogolony i ostrzyżony przez specjalnie sprowadzonego fryzjera, zapakowany na wózek i dowieziony na Komisję Wyborzczą. Nie krzyczałem "Na Białogród!", a i tak dostałem bukiet kwiatów, a moje zdjęcia "głosującego, ciężko kontuzjowanego żołnierza" ukazały się nzajutrz w olsztyńskiej prasie. W obecności zawodowych oficerów, wojskowych lekarzy, dziennikarzy i fotoreporterów głosowałem oczywiście "bez skreśleń", wrzucając do urny podaną mi kartę. W końcu i tak za kilka dni, przechodząc do cywila, miałem być wolny...
- Blog
- Zaloguj się albo zarejestruj aby dodać komentarz
- 9450 odsłon
Komentarze
dobrze, że to wszystko opisałeś, Ł-H!
21 Lutego, 2013 - 14:00
Ja broniłem się rękami i nogami, a także... ukrywaniem się, od poboru do LWP, ale miałem determinację zdobytą dzięki tym, którzy posmakowali, jak to się jest "Obrońcą Ludowej Ojczyzny". Inna rzecz, że chcieli mnie wziąż do... kontrwywiadu (ale bym miał teraz prze.ane!!!), nawet robili "wywiad środowiskowy"...
Znam relacje czołgistów, a chyba największa sku.wysyństwem było to, że do służby w czołgu, który co i rusz obcina komuś palce, brali... pianistów i organistów.
Inną paranoją było wyposażenie czołgu w "nowoczesny system ostrzegania" przed namierzaniem laserowym. Pozwalał on... zawołać ostatni raz do Boga, bo na żadne manewry i tak nie było czasu.
Inny z moich kolegów (z innej jednostki) dostał dzień urlopu za każdy granat moździerzowy. Polegało to na tym, że jak chłopcy wrzucili uzbrojony granat do lufy, a on nie odpalił, to kilku podnosiło moździerz i wytrząsało, a on łapał...
Jeszcze jednemu koledze kazali wieźć rakietę, którą zapomnieli wysłać na poligon, zapakowaną w papier pakowy... pociągiem osobowym. Potem podczas manewrów zjawiła się generalicja. Chłopcy włączyli w systemie rakietowym zasilanie, jakieś światełka pomigotały jak na choince... Nikt nie wiedział dlaczego, ale wszyscy byli zadowoleni. I "wojsko" i utytułowane "trepy" ze Sztabu Generalnego...
Niemniej największym argumentem była historia, jak to po zgaszeniu świateł w sypialni odzywał się specyficzny dźwięk - to wszyscy odrywali sobie zas.ane gacie od tyłków :):):)
-------------------------
"Dixi et salvavi animam meam"
------------------------- "Dixi et salvavi animam meam"
@Dixi - wspomnienia z wojska są "pyszne" :)
21 Lutego, 2013 - 14:26
Z długimi palcami czołgistów to akurat prawda. Wiele czynności wymagało od nas szczupłych dłoni i długich palców.
Sam mam takie :)
Pamiętam natomiast, że kadra zżymała się na wzrost poborowych. Czołgiści mieli być niscy, w wciąż przysyłono im "koszykarzy".
Jeśli chodzi o bezpieczeństwo to zawsze urzekały mnie twierdzenia wojskowych na szkoleniach, że T-55 jest odporny na atak nuklearny i gwarantuje bezpieczeństwo jego załodze.
Ciekawe, zważywszy że do brodzenia czy zatapiania pod wodą trzeba go było specjalnie uszczelniać :)
Największą zaś bzdurą jaką uslyszałem w wojsku było uzasadnienie dla zakazu noszenia medalików czy krzyżyków na łańcuszku.
Otóż według mojego dowódcy kompanii taki łańcuszek mógł się w coś wplątać i zołnierza udusić :)
Pozdrawiam!
Bogu dziękuję, Ł-H, że uniknąłem tych "pyszności"!
21 Lutego, 2013 - 14:36
Poza determinacją pomogło mi to, że jakiś idiota pomylił pieczątki (wklepał nie to co trzeba do książeczki wojskowej i do dowodu), a także to... że w mojej najdalszej rodzinie był jakiś pułkownik. Z nim wiąże się jeszcze jedna anegdota. Otóż mój dziadek, ten co pluł na telewizor jak widział "kumunistę" (pisałem kiedyś o nim), znalazł się kiedyś w jednym samochodzie wiozącym rodzinę na pogrzeb z powinowatą "czarna owcą". Pułkownik wytrzymał zmasowany atak tylko do... najbliższych świateł. Uciekł!:):):). No więc zdobyliśmy się na desperacki krok i ugościliśmy pułkownika butelką "pewexowskiej" tequili. On gdzieś zadzwonił, oni zorientowali się, że mają burdel w papierach... Trochę straszyli mnie więzieniem w tym WKU, ale wreszcie odpuścili. Pewnie z ulgą:):):)Ja zaś nazwałem swoją nową sukę (z azylu) imieniem tej meksykańskiej wódki...
Prawdę mówiąc nawet relacje kolegów nie były mi potrzebne. Wystarczyło Studium Wojskowe na uczelni. Co za młoty!!! To istna kopalnie dowcipów z życia wziętych.-----------------------
"Dixi et salvavi animam meam"
------------------------- "Dixi et salvavi animam meam"
Dixi i ja Bogu dziękuję, że uniknąłem tych "pyszności"...
21 Lutego, 2013 - 15:18
[quote=Dixi]Poza determinacją pomogło mi [...][/quote]
Poza determinacją pomogły mi dziwaczne wyniki pewnych badań, które wtedy można było, przy odrobinie dobrej woli lekarza (opakowanej w elegancką kopertę) zinterpretować jako dość poważna, przewlekła i być może nieuleczalna choroba.
Rzecz rzadka i niemożliwa do rozwikłania, dziś uważana za nieistotną anomalię.
Determinacja zaś polegała na półtorarocznym szwendaniu się po specjalistycznych klinikach, gdzie przeprowadzano badania kontrolne mające wykluczyć kolejne diagnozy. Niektóre dość ryzykowne.
Miny specjalistów w WKU - bezcenne. Byłem prawdopodobnie pierwszym przypadkiem, który na oczy widzieli. Nikt nie mógł uwierzyć, że da się wykręcić od "zaszczytnego obowiązku" dzięki badaniom moczu ;))))
Karkołomne metody jakie podejmowali koledzy, kuzyni były mistrzostwem świata. Niektórzy nawet stawali się specjalistami od Kępińskiego ;)
[quote=Dixi]Prawdę mówiąc nawet relacje kolegów nie były mi potrzebne. Wystarczyło Studium Wojskowe na uczelni. Co za młoty!!! To istna kopalnie dowcipów z życia wziętych.[/quote]
Śmichy-chichy ale LWP "wykończyło" wiele słabszych jednostek.
Trochę zazdroszczę tego, że Ł-H jeździł czołgiem, ale i to w dzisiejszych czasach można nadrobić ;)
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Jeszcze Polska nie zginęła / Isten, aldd meg a magyart
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Jeszcze Polska nie zginęła / Isten, aldd meg a magyart
poważnie brałem, Adamie, pod uwagę...
21 Lutego, 2013 - 15:27
... symulowanie depresji! Niestety psychiatrzy, jak tylko zwietrzyli, że idzie o "woja", kładli uszy po sobie. Byłem jednak na tyle zdeterminowany, że naprawdę s.ałbym i lał pod siebie, byle tylko robić to w domu, albo w szpitalu, a nie na tej (wzmiankowanej) "ogólno-wojskowej" sali, po zgaszeniu światła:):):)
-------------------------
"Dixi et salvavi animam meam"
------------------------- "Dixi et salvavi animam meam"
Dixi
21 Lutego, 2013 - 15:51
Kuzyn, świrował przez dwa lata.
Kępińskiego i innych znawców tematu miał w małym palcu. Kluczowy okres, tak z pół roku, chodził w łachach, które trzymał w piwnicy - były brudne i jechały stęchlizną.
Też miał kłopoty - psychiatrzy, jak piszesz, jak kojarzyli w związku z czym może być niedomaganie, stawali się szczególnie wyczuleni. Finalnie ograł wszystkich, choć jak przypuszczam lekarze po prostu bali się lekką ręką dawać wykrętki i sukcesem kończyły się jedynie profesjonalnie przeprowadzone symulacje. To znaczy takie, które trzymały się kupy jeśli chodzi o chronologię, książkowe objawy etc.
Podejrzewam, że gdyby komuś zależało, chłopak nie miałby szans.
Poza tym nie wiem czy dwie, trzy miesięczne obserwacje w wariatkowie to coś co da się zbilansować dwuletnią służbą w wojsku. Wydaje mi się, że nie każdy jest dość twardy żeby zagrać tak ostro i nie wyjść z tego bez urazu.
Ja miałem fart niemal kosmiczny. LWP zlałem moczem - w przenośni i dosłownie ;)
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Jeszcze Polska nie zginęła / Isten, aldd meg a magyart
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Jeszcze Polska nie zginęła / Isten, aldd meg a magyart
bo widzisz, Adamie, wszystko polegało na tym...
21 Lutego, 2013 - 16:02
.... że cała gra musiał trzymać się... kupy:):):)
"Psychiatryk" nie był wcale kuszącą perspektywą. Znałem i takie przypadki. Życie z syfilitykami w ostatnich stadiach choroby i tym podobnymi nie należało do przyjemności...
Kurcze! Czego to ludzie nie robili, żeby nie bronić "Socjalistycznej Ojczyzny".
Nam się udało, a to, że mieliśmy rację, potwierdzają świadkowie. Zdobyli bezcenne doświadczenia, ale... Szkoda, że musieli.
To nie było żadne Wojsko Polskie, tylko rozpadająca się przybudówka Armii Czerwonej.
Tak jak nie chciałem "służyć Socjalistycznej Ojczyźnie", tak nie głosowałem nigdy, aż do wyborów w 89'. Potem głosowałem w każdych i... g.wno to dało (na ogół), ale to już inna historia.
-------------------------
"Dixi et salvavi animam meam"
------------------------- "Dixi et salvavi animam meam"
Dixi
21 Lutego, 2013 - 16:10
[quote=Dixi].... że cała gra musiał trzymać się... kupy:):):)
"Psychiatryk" nie był wcale kuszącą perspektywą. Znałem i takie przypadki. Życie z syfilitykami w ostatnich stadiach choroby i tym podobnymi nie należało do przyjemności...[/quote]
No więc właśnie.
Kuzyna raz posłali na krótko na jakiś ciężki oddział. Nigdy nie chciał opowiadać o tej konkretnie obserwacji. Zaznaczył tylko, że kapnął się, że chcieli zrobić mu test na motywację ;)
[quote=Dixi]Kurcze! Czego to ludzie nie robili, żeby nie bronić "Socjalistycznej Ojczyzny".
Nam się udało, a to, że mieliśmy rację, potwierdzają świadkowie. Zdobyli bezcenne doświadczenia, ale... Szkoda, że musieli.[/quote]
Nie ? ;)
[quote=Dixi]To nie było żadne Wojsko Polskie, tylko rozpadająca się przybudówka Armii Czerwonej.[/quote]
Żeby...
To była raczej hodowla na mięso armatnie.
[quote=Dixi]Tak jak nie chciałem "służyć Socjalistycznej Ojczyźnie", tak nie głosowałem nigdy, aż do wyborów w 89'. Potem głosowałem w każdych i... g.wno to dało (na ogół), ale to już inna historia.[/quote]
No to ja jestem lepszy ;)
W 1989 roku nie dałem się nabrać. Zrobiliśmy z kumplem stypę.
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Jeszcze Polska nie zginęła / Isten, aldd meg a magyart
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Jeszcze Polska nie zginęła / Isten, aldd meg a magyart
mimo wszystko, Adamie, wykreśliłem...
21 Lutego, 2013 - 16:16
.. całą listę ch.jów. Z Kiszczakiem na czele, rzecz jasna. Bardzo starannie i precyzyjnie, gruba kreska po krasce...:):):)
------------------------
"Dixi et salvavi animam meam"
------------------------- "Dixi et salvavi animam meam"
Dixi
21 Lutego, 2013 - 16:23
To widocznie pomyliłeś urnę z fajansem, bo skutków nie przyniosło to żadnych ;)))))
Tylko statystykę q*wom nabiłeś ;)))))))))
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Jeszcze Polska nie zginęła / Isten, aldd meg a magyart
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Jeszcze Polska nie zginęła / Isten, aldd meg a magyart
z perspektywy czasu - tak :(:(:(
21 Lutego, 2013 - 16:27
Ale zawsze, od początku, miałem Wałka za palanta:):):) -------------------------
"Dixi et salvavi animam meam"
------------------------- "Dixi et salvavi animam meam"
Ja niestety mu uwierzyłem.
21 Lutego, 2013 - 16:31
Wbrew wszelkiej logice.
Raz.
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Jeszcze Polska nie zginęła / Isten, aldd meg a magyart
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Jeszcze Polska nie zginęła / Isten, aldd meg a magyart
Ł-H - świetny tekst +10
21 Lutego, 2013 - 13:53
Nie wiem dlaczego ale rzadko czyta się ciekawie i dobrze napisane wspomnienia z wojska ; )
Z ciekawości - po tym wypadku poskładali Cię dobrze ?
To faktycznie był bardzo dobry chirurg ?
Rosjanin ?
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Jeszcze Polska nie zginęła / Isten, aldd meg a magyart
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Jeszcze Polska nie zginęła / Isten, aldd meg a magyart
@AdamDee - poskładano mnie rewelacyjnie, dziś jedyną pamiątką
21 Lutego, 2013 - 14:08
są kilkunastocentymetrowe blizny na biodrze i między tułowiem a ręką... no i moze minimalnie ograniczony "skok" ręki w stawie barkowym. W niczym nie przeszkadzający bo np. pływam i gram w tenisa bez problemów.
O profesorze Diakunowie w latach 80 mówiono, że to jeden z najlepszych specjalistów w Europie.
Imię miał polskie i mówił po polsku, lekko jednak śpiewnie zaciągając. Zważywszy, że miał wtedy 60-70 lat faktycznie mógł być zasymilowanym Rosjaninem.
Dziękuję i pozdrawiam!
Ł-H
21 Lutego, 2013 - 14:59
No cóż...
Wypada tylko z przekąsem stwierdzić, że PRL obok wielu ułomności miał pośród nielicznych pozytywów choćby ten, że potrafił zadbać o żołnierza "uszkodzonego" na służbie.
Czego niestety nie da się powiedzieć o zmodyfikowanej, dzisiejszej wersji PRL.
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Jeszcze Polska nie zginęła / Isten, aldd meg a magyart
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Jeszcze Polska nie zginęła / Isten, aldd meg a magyart
cieszę się, że na Niepoprawnych pojawiają się prawdziwe...
21 Lutego, 2013 - 14:08
... i wiarygodne relacje, a nie składanki na zasadzie "kopiuj-wklej". Dziś to już drugi ważny post, bo obok (nomen omen i człowiek nie czuje, jak rymuje:):):)) jest Obibok.
-------------------------
"Dixi et salvavi animam meam"
------------------------- "Dixi et salvavi animam meam"
@PRL-owski czołgista
21 Lutego, 2013 - 14:32
Seiko.Fajny tekst.Tylko dlaczego chwalisz się tym
co robili;mechanik-kierowca,ładowniczy i działonowy.
Na obsłudze jesienno-zimowej np.,w parku maszyn
zapierdzielali żołnierze jak wyżej.Wy jako kaprale-
-dowódcy wozu,staliście z rękami w kieszeniach.
Mówię to jako ładowniczy i działonowy.
Seiko
musiałeś być fletnistą, Seiko!:):):)
21 Lutego, 2013 - 14:39
Na dowódców czołgu brali pianistów:):):)
Bez obrazy, proszę!
-------------------------
"Dixi et salvavi animam meam"
------------------------- "Dixi et salvavi animam meam"
@ Seiko - dobrze wiesz, że zanim zostałem kapralem - dowódcą
21 Lutego, 2013 - 14:42
musiałem opanować umiejętności wszystkich członków załogi.
Prowadziłem czołg, strzelałem z k-emów, armaty, WKM-u. "Pakerem" też byłem... :)
"Koło wozu" przed awansem musiałem chodzić jak wszyscy inni.
Będąc młodym kapralem też lekko nie miałem - reszta załogi była "wickami" lub "dziadkami".
Pozdrawiam!
@Ł-H
21 Lutego, 2013 - 15:00
Seiko.Zgoda,musiałeś opanować umiejętności wszystkich
członków załogi.To dotyczyło również innych załogantów.
Przed awansem-tego zupełnie nie rozumiem.Przyszedłeś
po półrocznej szkółce jako kapral.Co do wicków
i dziadków.Przecież działonowym zostawało się
po roku służby.Musiał być przecież młody paker.
Wszyscy nie byli starymi.....
Seiko
czolgi 68'
21 Lutego, 2013 - 15:09
Pierwszy raz w zyciu widzialem czolgi warczace, gdy jechaly ulica przez Krakow na zachod w kierunku Slaska w 68'...
Kiedys rozmawialem z czolgistami w pociagu - smiali sie ,ze czolgisci ida na urlop jak "gasienice wyzdychaja"...
Swoja droga ciekawe to do przeczyania jak bylo w innych formacjach - ja malo nie wyladowalem w czerownych beretach w Bielsku - moze by mnie poslali do Kopalni Wujek lub tlumic co innego...?
Moj kolega w saperach/PRL nabawil sie tez powaznej kontuzji - lekko utyka do dzis.
Jednak "Prowadziłem czołg" to hmm - kto wjechal do rzeki z mostu?
Czy sam byles wtedy kierowca?
mam znajomego, zapalonego ornitologa, który...
21 Lutego, 2013 - 15:19
... utopił kilka czołgów w bagnie. Autentyk!
Stał, machał chorągiewkami,czyli kierował ruchem, ale zapatrzył się na jakąś sowę wypluwającą wypluwki i jakoś tak mu się... skręciło...:):):)
-----------------------
"Dixi et salvavi animam meam"
------------------------- "Dixi et salvavi animam meam"
@Emir
21 Lutego, 2013 - 15:42
Seiko.Skoro Ł-H nie odpowiada ja Ci spróbuję
odpowiedzieć.Prowadziłem czołg,to było szkolenie
kilka razy w roku.Każdy musiał umieć zastąpić
kolegę na jego stanowisku.Była to nauka uruchomiania
silnika,jazdy,załadunku armaty,strzelania,obsługa
radiostacji czołgowej,,itp.Od jazdy czołgiem był
mechanik-kierowca.To on zapewne narobił;ambarasu;pozdr.
Seiko
Seiko, Emir,
21 Lutego, 2013 - 16:28
Autor pisze wyraźnie, że zerwała się gąsienica na wąskim mostku.
Widocznie kierowca nie zdążył zareagować, a już lecieli. Zerwała się, bo może kierowca zbyt mocno szarpnął, ale teoretycznie nie ma możliwości, żeby szarpnięciem wozu rozpieprzyć gąsienicę. A może puścił zasrany trzpień. Nie przewidzisz, kontrolą nie wyłapiesz. Ł-H pisze, że kierował = dowodził czołgiem; kierowca wykonywał jego polecenia.
Faktycznie szczęście, że spadli na koła; przy przewrotce mogłaby być miazga z załogi. Teoretycznie w czołgu jest wszystko dobrze umocowane, ale załoga nie i dopiero w tej ciasnej przestrzeni człowiek czuje, jaki jest miękki. Chyba kierowca ma jeszcze najwygodniej.
Nie jest to pojazd dla klaustrofobików i rzygaczy. Ciekawe, że "kaczki" ( T-34 ) miały dość wysoką ocenę niezawodności. Za to "55" miały system uszczelniający w razie ataku nuklearnego; mikroładunki miały "pozatykać dziury" wewnątrz wozu... Przypomina to mojego kolegę ze Zmechu , który całkiem poważnie mi opowiadał, że w razie ataku bronią neutronową dostaną odpowiednie tabletki...
Czas przeżycia na realnym polu walki podawano nam na " półtorej wystrzału". Z dodatkową informacją: taktyczny ładunek jądrowy "opłaca się" zrzucić już na pluton czołgów ( 4 wozy). Próbowano trochę mącić z parametrami armaty Leoparda; jednak przy dobrze wyszkolonej załodze tego wozu "pięćpiątka" nie miała szans. Może faktycznie, z pięć na jednego to coś by tam udziobały. I może ktoś z tych załóg by przeżył.
Ł-H, a jak Twoje doświadczenia z łącznością radiową? Strzelaliście z wkm-u? Nocne strzelania z armaty? Tak trochę Cię "szpilkuję", żeby mi się więcej przypomniało.
Pozdrawiam
Emir
21 Lutego, 2013 - 16:04
[quote=Emir][...]
Moj kolega w saperach/PRL nabawil sie tez powaznej kontuzji - lekko utyka do dzis.[/quote]
Rzucał niesprawnym granatem ? ;)
Kontratakowało drzewo ?
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Jeszcze Polska nie zginęła / Isten, aldd meg a magyart
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Jeszcze Polska nie zginęła / Isten, aldd meg a magyart
przy robotach
21 Lutego, 2013 - 17:29
inzynieryjno-saperskich w razie bledu okazuje sie, ze metal zawsze jest twardzszy od ludzkiego ciala lub nawet kosci.
Nie wiesz ze saperzy kladli rowniez przeprawy, robili na torach?
Pekajaca lina potrafi przeciac czlowieka na 2 czesci - o takich wypadkach tez opowiadal.
Wojsko robilo oczywiscie wszystko by potem chlopakom nie placic dozywotnich rent...
@all - komentowć/odpowiadać będę miał mozliwość dopiero
21 Lutego, 2013 - 15:33
późnym wieczorem lub jutro.
Tymczasem wszystkich pozdrawiam!
Ale potrzebni są lotnicy
21 Lutego, 2013 - 16:01
Cieszę się, że jest tu paru czołgistów.....to może się niedługo przydać! :))
Stasiek
Ale potrzebni są lotnicy
21 Lutego, 2013 - 16:02
Cieszę się, że jest tu paru czołgistów.....to może się niedługo przydać! :))
Stasiek
Stanisławos
21 Lutego, 2013 - 16:24
Seiko.Ale ja jakby co wolę ;Służby zaplecza;,typu
kuchnia,przy kwatermistrzu itp.cha,cha.
Na czołgi mówiliśmy ;jeżdżące trumny;.Pozdr.
Seiko
Seiko,
21 Lutego, 2013 - 16:41
Ty dekowniku ;o)
Generalnie mógł się człowiek czuć jak mięso armatnie, obojetnie czy w deklu, czy transporterze. Czołg łatwo trafić, nietrudno podpalić ( te specjalne granaty fosforowe ), nie ma jak spieprzać. Niektórzy uważali, że w nowoczesnej wojnie najbezpieczniej będzie piechocie na pierwszej linii; ale chyba akurat tę "doktrynę" Anglicy wybili Argentyńczykom na Falklandach z głowy.
W razie "W" wszędzie zbierzesz w dupę, w kuchni też ( łatwo namierzyć ) , a zwłaszcza w sztabie. Nalot, dywan, pozamiatane.
Najlepsza fucha? Chyba ordynans kwatermistrza ;o)
Stanislawos,
21 Lutego, 2013 - 16:44
na wiele się nie przydamy. Już raczej chłopaki ze Świętoszowa na Leopardach Drugich darowanych (?) z Bundeswehry.
@torpeda wulkaniczna
21 Lutego, 2013 - 17:05
Seiko.Po przekroczeniu jakiegoś wieku do wojska
nie biorą.Chyba że jak hitlerowski Volksturm.
Seiko
A tak v ten památný den objevil se na pražských ulicích případ
21 Lutego, 2013 - 17:46
dojemné loajality: Stará žena, strkající před sebou vozík, na kterém seděl muž ve vojenské čepici s vyleštěným frantíkem, mávající berlemi.
A na kabátě skvěla se pestrá rekrutská kytka. A muž ten, mávaje poznovu a poznovu berlemi, křičel do pražských ulic: "Na Bělehrad, na Bělehrad!" Za ním šel zástup lidu, který stále vzrůstal z nepatrného hloučku shromáždivšího se před domem, odkud Švejk vyjel na vojnu
Niezwyciężona armada !
21 Lutego, 2013 - 21:43
W czasie wyjazdu na grzyby, w grupie zbieraczy znalazł się Pan a raczej tow. Pułkownik. Po przyjeździe do ośrodka campingowego, w którym mieliśmy przenocować, przywitała nas psia pogoda. O zbieraniu grzybów nie było więc mowy. Sposób zagospodarowania wolnego czasu jak to wśród grzybiarzy- wiadomy. Środków przeciw grypowych przewidywanych dla takiej aury nie brakowało. Domki wieloosobowe , ze wspólną jadalnia. Jednym ze współlokatorów domku w którym się znalazłem był wymieniony wyżej Pan, czy też tow. Pułkownik. Jak to w takich sytuacjach bywa, na początku o grzybach, rybach, po kolejnych dawkach antygrypiny, rozmowy stały się bardziej swobodne i to na tyle, że rzeczony Pan (pozostańmy już przy Panu) Pułkownik obdarzył nas swoją osobista historią, o tym jak to sam zatrzymał desant Układu Warszawskiego, na czele z Armią Czerwoną, dokonywany trakcie ćwiczeń o nazwie „Zapad ileś tam”. Rzecz wyglądała następująco. Pan Pułkownik wówczas major, otrzymał zadanie pozorowania jednostek NATO, które miały powstrzymać wspomniany desant z morza w rejonie bodajże Kołobrzegu. Jego armia składała się z kilkunastu żołnierzy oraz dwóch ciężarówek zawierających niewielkie ilości materiałów pirotechnicznych (petard i świec dymnych) i jak określił kilku hektarów tzw. potykaczy stalowych to jest siatek metalowych o takiej wielkości oczek, która uniemożliwia swobodne przebiegnięcie przez piechotę, opatrzonego potykaczami obszaru. Co miał to zastosował. Po zakończeniu prac przygotowawczych, czyli rozciągnięciu i solidnym połączeniu i zakołkowaniu potykaczy, armia pułkownika rozpoczęła oczekiwanie na armadę desantową Układu Warszawskiego, w tym głównie na armadę radziecką. Zajęli miejsce obserwacyjne nieco z boku głównego kierunku natarcia, aby nie przeszkadzać broń Boże niezwyciężonym wojskom sojuszniczym. Na horyzoncie pojawiły się olbrzymie barki desantowe ochraniane prze jednostki marynarki wojennej. Po oddaniu kilku salw rakietowych, barki podpłynęły jak najbliżej brzegu, opuściły przednie burty wyładunkowe i z ich czeluści zaczęły wypełzać pływające czołgi (typu nie pamiętam). Po dopłynięciu do brzegu pełny gaz, i tu zaczęły się dziać dziwne rzeczy. Większość z tych pływających opancerzonych „potworów” po przejechaniu kilkuset metrów stanęła nie mogąc ruszyć ani w przód ani w tył. Armia pułkownika widząc co się dziej, przyjęła całe wydarzenie śmiechem i wiwatami. Dopiero po dobrej chwili Pułkownik zdał sobie sprawę, że zatrzymał natarcie kilkunastotysięcznego desantu niezwyciężonej armii. A gdy zobaczył, że większość pływającej tandety uległa uszkodzeniu, był już wręcz przerażony. Zadajecie sobie pytanie co się stało ? Każdy z czołgów ciągnął za sobą po kilkadziesiąt metrów jeśli nie więcej metalowych dobrze zakołkowanych i połączonych siatek zwanych potykaczami. Co robią gąsienice w takiej sytuacji, ano nawijają na zębate kola napędowe i nie tylko stłamszoną drucianą konstrukcję, która w którymś momencie zostaje zaglejowana pomiędzy kadłubem czołgu a kolami napędowymi. Stało się to co czasami jest przekleństwem marynarzy czyli stalowa lina w śrubie okrętu. I tu i tam efekt ten sam . Na marginesie muszę dodać, że większość słuchaczy przyjęła opowiadanie Pułkownika dość sceptycznie. Czołg i kawałek dutu ? Ja nie byłem ani zdziwiony ani sceptyczny, bo podobny numer tylko z drutem kolczastym w dość dużych ilościach, wycięliśmy jako dzieciaki słynnemu T34 na mini poligonie czołgowym w Legionowie k/Warszawy. Z perspektywy czasu, trochę szkoda mi czołgistów, bo zafundowaliśmy im prawie trzy dni roboty z młotkami i meslami. Jak to było w szczegółach, opowiem może przy innej okazji. A fantazji, czasami wręcz ułańskiej, nigdy nam nie brakowało.
UPS
oby tak dalej!
21 Lutego, 2013 - 22:08
Wreszcie jest jak na starych, dobrych Niepoprawnych! :):):)
-------------------------
"Dixi et salvavi animam meam"
------------------------- "Dixi et salvavi animam meam"