Kalifornia - komputer pokładowy - dokończenie

Obrazek użytkownika Aleksander Rybczyński
Świat

Po dłuższej przerwie, w której poruszyłem poważniejsze tematy, dzielę się ostatnią częścią relacji z podróży.

11

Pierwsza cicha noc. Była w miarę chłodna i prawie wszystkie trucki miały wyłączone silniki i klimatyzację. Józek przyniósł śniadanie z Burger King, a po nim oczekiwaliśmy na telefon w sprawie powrotnego załadunku. Krążyłem wokół parkingu, zastanawiając się, jaką trasą będziemy wracać. Od ciężarówki do ciężarówki chodziła kobieta w towarzystwie policjanta. Prosili o umieszczenie na tyle przyczepy plakatu informującego o zaginionej kobiecie. Taka naklejona informacja krąży potem po całym kontynencie, dokąd nie zgaśnie ostatnia nadzieja. Młoda kobieta, której zdjęcie widniało na wydruku o siódmej wieczór wyszła z domu na spacer. Był wtedy 31 maja 1997 roku.

Zadzwonił telefon od Marty, dyspozytorki z informacją, że wysyła fax ze szczegółami załadunku. Pobiegłam razem z Józkiem do biura zakładu sprzedającego, instalującego i pewnie też wulkanizującego na miejscu opony, gdzie mieliśmy odebrać dokument.

Chciałem wiedzieć pierwszy, którędy będziemy wracać. Okazało się, że zabieramy melony z oddalonej o 60 mil farmy. Nie zdradzając rozczarowania zapytałem, czy oznacza to powrót tą samą trasą. Józek przytaknął i po męsku to zaakceptowałem. Dopiero po godzinie, kiedy już pędziliśmy po ładunek melonów i zastanawiałem się w myślach, jaki był tytuł filmu, w którym rolę hodowcy melonów, posługującego się profesjonalnie wielostrzałowym sztucerem, grał Charles Bronson - Józek zaczął przeglądać mapę i stwierdził, że możemy wracać przez Arizonę i Kolorado, bo tamtędy prowadzi najkrótsza droga.

Trudno było o lepszą wiadomość.

Jechaliśmy przez setki hektarów upraw głównie egzotycznych owoców: migdałów, pomarańczy, awokado, cytryn, winogron, brzoskwiń, czereśni i pistacji. Co chwilę mijały nas samochody z przyczepami, pełnymi czosnku. Ta część Kalifornii wygląda, jak spiżarnia świata. Kiedy wyjeżdżaliśmy z ostatniego postoju na stacji benzynowej zobaczyliśmy stoisko z różnymi owocami. Józek szybko zapytał: "chcesz kupić pomarańcze" ? Odpowiedziałem: -"nie, jedźmy dalej" i do teraz tego żałuję.

Pożegnanie z Kalifornią przeszło moje oczekiwania. Cyprysy, eukaliptusy, migdałowce i rosnące między nitkami dwukierunkowych autostrad rododendrony, zaczęły ustępować bardziej surowej roślinności. Minęliśmy jeszcze ogromne pole naftowe i powoli zaczęliśmy zbliżać się do gór, kierując się już na wschód. Robiłem zdjęcia, jak szalony, tym bardziej, że zachodzące słońce, obok świtu sprzyja fotografii najbardziej. Z oddali oglądamy złomowisko potężnych samolotów pasażerskich; jest to słynne Southern California Logistics Airport w Victorville. Statki powietrzne składowane są "skrzydło w skrzydło" na terenie dawnej bazy wojskowej George Air Force Base. W pustynnych warunkach w znacznym stopniu powstrzymywana jest korozja, umożliwiając wykorzystywanie części z uziemionych samolotów, a nawet nie wykluczając możliwości remontowania niektórych z nich w przyszłości. Niewiele mil dalej mijamy wojskową bazę Edwards, gdzie lądowały jeszcze niedawno wahadłowce kosmiczne. Cały ten teren rozciąga się już na pustyni, gdzie na piaszczystym gruncie rosną jedynie kępki karłowatych krzaków, urozmaicane sporadycznie samotnymi drzewkami Joshua, które początkowo myliłem z kaktusami.

Niezwykła to podróż, prawie bez stawiania stopy na ziemi, bez poznawania ludzi, bez chwili na beztroski wypoczynek i przepuszczanie czasu przez palce. Romantyzm jest tylko w naszych głowach; "celem konwoju nie jest bycie w ruchu" - mamy dostarczyć towar, z punktu A do punktu B.

13

Pustynia pustynia pustynia

droga droga droga

droga pustynia

droga pustynia

droga pustynia

Ostatni odcinek Kalifornii to jazda przez pustynię i mozolne wspinanie się na szczyt . Fascynują mnie niezliczone drzewa Joshua, które pamiętam dobrze z okładki płyty U2 z 1987 roku, kiedy to kupiłem ją w Norymberdze, licząc, że przemyci trochę wolności za żelazną kurtynę. Tuż za granicą stanową Nevady stoi oczywiście kasyno; imponujące zabudowania w środku pustyni, kontrastujące z przyczepami i byle jak skleconymi domkami, typowymi dla tego regionu nieżyciodajnej ziemi. Potem przejeżdżamy przez Las Vegas; z autostrady widać większość najsłynniejszych kasyn i hoteli: MGM, Cesar Pallace i inne. Miasto to nie budzi we mnie wielkich emocji, choć jest to Mekka całej konsumpcyjnej Ameryki.

Potem mijamy Mesquite, z zielonymi polami golfowymi i wjeżdżamy na krótki odcinek do Arizony. Zaczynają się góry, wjazdy na szczyty, przełęcze i karkołomne zjazdy w dół, budzące respekt, bo bardzo często natrafiamy na "runaway roads" dla ciężarówek, które straciły hamulce i rozpędzone gnają, jak pocisk w dół. Droga "ostatniego ratunku" jest to zwykle wznoszący się w górę krótki odcinek wysypany żwirem tak, by kierowca miał szansę zakopać się kołami i zatrzymać. Stajemy w pobliżu kanionu Virgin River; Józek zostaje w trucku, a ja w czterdziestostopniowym upale idę w stronę rzeki, wąską strużką wijącą się głęboko wśród skał. Rozległe miejsce widokowe z wieloma stołami, parasolami i miejscami biwakowymi jest zupełnie puste. Nie ma nikogo. Upał jest niewyobrażalny, ale delektuję się nim, wiedząc, że jestem tylko na krótkim spacerze. Właściwie wszystko oglądam z kabiny ciężarówki. Dopiero pod koniec dnia, kiedy znowu jesteśmy w Utah, tym razem południowym, zatrzymujemy się przy jednym z punktów widokowych. W głębi poniżej widać imponujący kanion; Józek zapomina na chwilę o pozostawionym na skraju dróżki dojazdowej ładunku melonów i jak kozica skacze po skałach, by stanąć na najbardziej wysuniętym nad przepaść głazie, Przy okazji spotykamy dwie grupki Polaków, w jednej z nich jest para z dorastającym chłopcem, która spędza wakacje u rodziny w Chicago. Staram się choć przez te kilka dni podróży nie myśleć o Polsce, ale trudno mi nie zastanowić się: lemingi to, czy nie lemingi ? Józek wdaje się w rozmowę, choć przecież obaj dobrze wiemy, że na początku wszyscy wydają się być mili i dopiero po czasie okazuje się naprawdę, kto jest kim.

14

Przed świtem jesteśmy znowu w drodze. Mijamy Green River, opuszczamy Utah i przekraczamy granicę stanu Kolorado. Do domu jeszcze ponad trzy tysiące kilometrów, ale przypomina mi się uczucie powrotu z wakacji. Długa podróż, u której kresu czekają obowiązki i codzienna rutyna. Bez ekscytacji przed nieznanym, choć przecież nadal będę przeżywać spore emocje odkrywcy nowych lądów. Tuż przy autostradzie płynie rzeka Kolorado; mam do niej stosunek sentymentalny, pamiętam wiersz, napisany przed laty, w którym pojawiał się wers " nigdy nie słyszałem jak płynie rzeka Colorado" Wiersz gdzieś przepadł, z tym większym entuzjazmem obserwowałem przez okno, jak spokojnie płynie wijąc się raz bliżej, raz dalej od szosy. Colorado miało jeszcze sporą drogę do miejsca, gdzie jej nurt wyżłobił głęboki kanion. Stopniowo wspinamy się na wysokość ponad 3000 metrów. To chyba najpiękniejszy fragment całej trasy. Jesteśmy w Górach Skalistych, mijając słynne tereny narciarskie i wypoczynkowe. Zachwycam się architekturą. Po chaotycznej i pozbawionej koncepcji estetycznej zabudowie mijanych wcześniej osad i małych miasteczek, architektura Vail jest dziełem przemyślanej i twórczej koncepcji wybitnego architekta i urbanisty. Zabudowa jest dość swobodna, ale widać harmonijne jej wkomponowanie w strukturę gór, funkcjonalność i nawiązanie do najlepszych tradycji architektury górskich uzdrowisk.

15

Za Denver krajobraz łagodnieje, góry zostają za nami, stają się coraz bardziej zamglone, niewyraźne, powoli zapominamy o nich, a ich istnienie przekreśla prosta linia horyzontu. Znowu otacza nas bezkresny obszar pastwisk, łąk i pól uprawnych, jesteśmy na równinie. W ten sposób Kolorado zbliża się do Nebraski, by nasza droga zatoczyła pętlę. Wyobrażam sobie, że przecież mógłbym sam siedzieć za kierownicą tego wielokołowego kolosa. Wpatrywać się nie tylko w rozwijającą się drogę, ale także zerkać stale w lusterka, obserwując utracony pejzaż i pozycję ciężarówki na szosie. Czy będąc samodzielnym sternikiem losu, zbliżyłbym się bardziej do prawdy, uwierzył, że realizując własne marzenia, pokonując góry, doliny zostawiam jakieś znaczące świadectwo ? Kiedyś po powrocie z podróży do Vancouver (21 lat temu) napisałem; "tak wiele powiedziałem - dziesięć tysięcy kilometrów". Teraz myślę: "taki wiele zobaczyłem - pięć tysięcy mil". Daremny jest ten zachwyt; połykając milę za milą, wracamy przecież krok po kroku do źródeł, pamięci dzieciństwa i niewinności wspomnień.

16

Huczą ciężarówki, nie tylko nasza z zamrażarką przyczepy, stale chłodzącej 41 000 funtów melonów. Dokoła stoją dziesiątki, może setki podobnych pojazdów na pracujących silnikach. Po raz pierwszy trudno mi zasnąć. Nie pomaga kojąca wizja maszynowni statku, przecinającego Bałtyk i kierującego się naprzeciw Atlantyku.

Huczą ciężarówki, zmieniają strefy czasowe; godziny, które kiedyś zyskaliśmy, tracimy teraz podwójnie, niespokojnie patrząc na wskazówki zegarków. Czas jest dominującą siłą tej wyprawy, mile zamieniają się w godziny, dni, tygodnie i lata. Przed nami droga niknąca w ciemnościach i niebo gwiaździste powyżej.

Całośc relacji można przeczytać tutaj:

http://aleksander-rybczynski.com/2013/08/14/kalifornia-komputer-pokladowy/

Brak głosów