Zerwaliśmy się z łóżek patrzymy a w oknie są widły i siekiery

Obrazek użytkownika Sławomir Tomasz Roch
Historia

Po wejściu Niemców na Wołyń w czerwcu 1941 r. na polskiej kolonii Teresin na Ziemi Swojczowskiej, wciąż było spokojnie i nic szczególnego się nie działo, nic nie zapowiadało tego ludobójstwa, które rychło miało nadejść. Ukraińców w naszych rodzinach nie postrzegano jeszcze jako realne niebezpieczeństwo. Od 1942 r. zaczęto wysyłać młodzież polską na przymusowe roboty do Niemiec. Z Teresina zabrali Bronisława Topolanek, który dzięki temu przeżył i po wojnie osiadł w miejscowości Łężyce k. Duszniki Zdrój. Na roboty przymusowe zabrano także syna Buczkowskich, który także ocalał. Poza tym Niemcy rozprawili się z naszymi Żydami, zabrali także Żyda o nazwisku Kac i jego żonę oraz ich dzieci: chłopak i córka. Do dziś pamiętam, jak byli smutni, gdy Ich oprawcy zabierali, wielu naszych sąsiadów, było świadkami Ich wojennej gehenny.

Wczesnym latem 1943 r. zaczęło robić się głośno, że Ukraińcy zaczynają zagrażać Polakom. Ludzie mówili o tym i na Teresinie. Naturalnie moi rodzice Henryk i Anna Sobolewska z d. Kisielewicz, też obawiali się poważnie o nasz los. Były bowiem donosy, że Ukraińcy będą mordować Polaków. Gdy sytuacja stała się już bardzo groźna, rodzice nasi oraz wielu innych mieszkańców Teresina, zdecydowali się uciekać do miasta Włodzimierz Wołyński. Ojciec nasz zabrał dzieci na wóz, bydło oraz trochę żywności i pojechaliśmy do Włodzimierza Wołyńskiego. Zatrzymaliśmy się u cioci Teresy Klimiec, jej syn mieszkał w mieście przy ul. Lwowskiej. W drodze do miasta zatrzymali nas uzbrojeni Ukraińcy i kontrolowali wszystko, co mieliśmy ze sobą. Musiał się nasz tatuś tłumaczyć, dlaczego to uciekamy z Teresina z rodzinnego domu. Na szczęście puścili nas dalej wolno, a przy tym dziwili się bardzo, że tak panicznie uciekamy. Zapewniali nas solennie, że nie mamy się czego obawiać, że nic nam nie grozi i nawet namawiali, byśmy spokojnie wracali do swojego domu. Działo się to jeszcze przed żniwami. Rodzice nasi nie słuchali specjalnie tych rad i w mieście byliśmy przez około dwa miesiące. Bardzo dużo rodzin z Teresina i z całej okolicy uciekło w ten sposób do miasta.

Było na wsi w tym czasie spokojnie, zbliżały się żniwa, a pięknie obrodziły pola. Ojciec nasz nie chciał być dłużej w mieście, zdecydował że czas wrócić na Teresin i zabrał nas wszystkich ze sobą. Ja wracać nie chciałam i bardzo płakałam, miałam przeczucie, że coś się złego stanie. Ale wiadomo, jak to było kiedyś, rodzice jak coś powiedzieli, to było święte. Były piękne żniwa 1943 r., a w okolicy nic się specjalnego nie działo, cicho było. Ale były też różne pogłoski na temat Ukraińców. Nasz ojciec powiedział nam znacząco: „Dzieci jak chcecie, to się chowajcie, gdzie tylko chcecie. Ja stary, jak zginę to na swojej ziemi.”. I tak się potem miało stać, jak powiedział wtedy nam tatuś.

Mieliśmy w domu schron i można tam było dobrze się ukryć, ale ojciec nie chciał. Mieliśmy granaty, bo Ruskie jak uciekali, to zostawili wszystko w Lesie Kohyleńskim w koszarach, k. Tartaku Kohyleńskiego. Tam była broń, kto chciał to brał, najwięcej to Ukraińcy brali, bo wiedzieli że im się przyda do mordowania Polaków. Po żniwach 1943 r. było nadal cicho, ale krótko. Ja chodziłam spać do rodziny Buczków, spałam z ich córką Eugenią. W dole była jama na podwórko, dobrze przykryta pniakami i my obie tam spały w tym dole, na noc obkładając się tymi pniakami. Pozostała rodzina Buczków spała w stodole i w domu.

To była niedziela. Ja i rodzina Buczkowskich spaliśmy w domu, w tym matka Buczkowskich i trzy jej córki: Aleksandra, Genowefa i Leokadia. Małżeństwo spało w stodole. Był ranek piękny, spaliśmy spokojnie, wszyscy myśleli że będzie dobrze, nikt nawet nie przypuszczał, że stanie się straszne nieszczęście. Usłyszeliśmy rano naraz brzęk szyb w oknie. Ja i pozostali z rodziny Buczkowskich zerwaliśmy się z łóżek patrzymy, a w oknie są widły i siekiery. W sieni była drabina na strych, postawiliśmy drabinę i uciekamy po niej na górę, jedna drugą się pyta: „Co jest?”. Nikt nic nie mówi. Pytam babcię Buczków: „Co jest?”. Ale znów nie było odpowiedzi! Wszyscy byliśmy w szoku.

Na strychu było trochę snopków i plewa była, więc ja z młodszą córką Buczkowskich Leokadią, obie schowałyśmy się pod samą strzechą, jedna drugą przykrywała plewą. A matka Buczkowskich (babcia), córką Ola i Genowefa wyszły ze strychu same na zewnątrz, drugą drabiną i innym wyjściem i tam je dopadli rezuny i zabili. Gienia uciekała koło szkółki do lasu, ale dopadli ją i zaciągnęli na podwórko i zabili. Opowiadali nam to wszystko dokładnie rodzice, którzy byli w stodole i patrzyli przez szpary jak mordują dzieci i babcię. My obie z Lodzią w tych plewach, byłyśmy schowane, jak długo nie wiem, może z godzinę.

Wlazł Ukrainiec na strych, chodził z toporem, słychać było jak stukał po podłodze. Pan Bóg dał że nas nie widział, bo oni bandyci byli pijani. Powiedział wtedy tak: „Chło je nechaj wyjde!”. Tyle pamiętam, Bóg dał że nas nie zobaczył i zszedł na dół. Poszli mordować dalej, tym razem do Krochmala. Słychać było jęki i rąbanie ludzi siekierami. Ile Ich zginęło nie wiem, a oni oprawcy szli dalej, od domu do domu. Poszli dalej, było już cicho, więc wyszłam z plewy i Lodzia też. Ja nawet nie wiedziałam, która ze mną się schowała. Dopiero jak otrzęsłyśmy się ze słomy, dopiero zobaczyłam, kto ocałał z rodziny Buczkowskich. Nie wiem co mnie przyszło do głowy, ale powiedziałam do Lodzi, żebyśmy zmówiły pacierz. Po modlitwie mówię: „Schodzimy ze strychu.”.

Drabina podstawiona była z dworu, po niej właśnie bandyta wlazł na strych szukać pozostałych. Powiedziałam do niej: „Idziemy do mego domu zobaczyć, co z moimi rodzicami i rodzeństwem.”. Schodzimy po tej drabinie, a pod szczeblami była ziemia zmieszana z krwią. Musiała być płytka ziemia, bo słychać było charczenie pod drabiną, jeszcze konali ludzie, a my musiałyśmy deptać po Nich, żeby zejść na dół i uciekać. Przeszłyśmy koło Krakowiaka, bo chciałam zobaczyć, kto żyje, tym bardziej, że u nich był schowany mój brat Mieczysław i Jan Topolanek. Ale było pełno krwi na podwórzu, słychać charczenie było, bałam się więc uciekałyśmy dalej, koło mojej cioci Teresy Klimczak, siostry mojego ojca. Moja starsza siostra chodziła do niej spać, ale było wszystko otwarte, drzwi i okno otwarte, krew pod drzwiami, też słychać było charczenie. Wiedziałam, że już i tu nie żyją, a mogą przecież nas tu bandziory zobaczyć i zabić, więc uciekamy dalej do mego domu, aby zobaczyć, co się tam teraz dzieje.

Wchodzimy na podwórko pełne krwi, drzwi otwarte, wołam: „Mamo! Mamo!”. W tym czasie mój rodzony brat Witol usłyszał moje wołanie i wyczołgał się spod łóżka, był cały umorusany we krwi. Pytam się go: „Gdzie są rodzice?!”. A on do mnie, że już nie ma nikogo, on sam wyszedł z tego ranny w głowę. Został uderzony siekierą, ile razy tego już nikt nie wie. Wzięłam go na podwórko i obmyłam mu głowę, porwałam prześcieradło na kawałki i zawiązałam mu głowę, wzięłam też bułki w koszyk. Poszłam do obory wypuścić zwierzęta, siekierą liny porąbałam, bo były powiązane krowy, cielaki i konie, wszystkie wypuściłam na wolność. Teraz powiedziałam do brata i Lodzi: „Idziemy do cioci Topolanek, zobaczyć kto żyje?!”. A wiedziałam, gdzie mogą być schowani w lochu. Wyszliśmy z mego domu, a idąc zobaczyliśmy koło naszego ogródka, że było tam pełno krwi, takie kałuże.

Poszliśmy do Topolanków, zajrzałam do lochu i wołam: „Ciociu, ciociu!”. Posłyszała mój głos i wyszła z dziećmi z synami: Aleksandrem i Józefem. Mówię do niej: „Uciekamy do lasu, tam przy lesie jest proso, tam się schowamy, bo inaczej nas zobaczą i zabiją.”. Prosa na polanie było rzeczywiście dużo, a było dorodne i wysokie. Ciocia wzięła zatem trochę jedzenia i w tym prosie, przesiedzieliśmy cały dzień do nocy, a nie było wcale nas widać. Spotkaliśmy Kukułki, byli z dziećmi, ale ciocia powiedziała, żeby odeszli, bo gdy nas będzie dużo, łatwo będzie nas wykryć, a wtedy zabiją wszystkich. Józefa Kukułka zginęła, chodziła z Ukraińcem i ją zabili, a reszta dzieci ocalała.

Całą niedzielę, bez picia byliśmy w prosie, brat był ranny i bardzo chciało mu się pić, baliśmy się, by nie płakał, bo by nas zaraz wytropili i zabili. A jeździli końmi po polanach i polach i szukali Polaków. Widziałam jak łapali naszego konia, a potem jeździli na nim i szukali takich niedobitków, jak my właśnie. Widzieliśmy jak Ukrainki szły z Useredka i wynosiły nasze rzeczy z naszych domów. Widzieliśmy gdyż wystawaliśmy na palcach z prosa, by móc lepiej zobaczyć, co się dzieje. Jakoś pod wielkim strachem wytrzymaliśmy jednak do wieczora, a z chwilą gdy zapadły ciemności, siedzieliśmy już w sianie. W stronę lasu były bowiem kopki skoszonego siana i tam się teraz ukrywaliśmy. Z samego rana, przez strumyk prześliśmy do partyzantki. Nazwy miejscowości dokładnie nie pamiętam, może to była Kalinówka, tam mieszkał mój wujek i Topolankowej szwagier, wdowiec. Trafiliśmy zatem do wuja, tam była polska partyzantka i tam, kto zdołał uciec od oprawców to był. Tam było spotkanie nas niedobitków.

Spotkałam mego brata rodzonego Mieczysława, który ocalał z rzezi, gdyż był schowany u Krakowiaka. Mietek, Janek Topolanek i syn Krakowiaka, tak opowiadali mi, co się u nich, tego strasznego ranka wydarzyło: „Byliśmy ukryci w stodole Krakowiaka, schowaliśmy się w słomie, a drabinę wciągnęliśmy na górę na słomę. Ukraińcy szukali drugiej drabiny, zanim jednak znaleźli i weszli na górę, my głęboko wkopaliśmy się w słomę. Ukraińcy uzbrojeni w siekiery i widły zawzięcie szukali nas, ale jakoś nie znaleźli. Siedzieliśmy ukryci cały dzień, a nocą uciekliśmy, tu właśnie do Kalinówki.”. W Kalinówce spotkałam też małżeństwo Buczkowskich, bardzo się ucieszyli że ze mną wyratowała się ich jedna córka. Buczkowscy mieszkali po wojnie koło Hrubieszowa na Zamojszczyźnie. W 1950 r. widziałam się także, raz jeden z rodziną polską Kukułków, ale potem nie miałam, już z nimi więcej kontaktu.

Na Kalinówce u partyzantów byliśmy tylko jeden dzień. W pierwszą noc polscy partyzanci odwieźli nas wszystkich, którzy ocaleli do miasta Włodzimierz Wołyński. Z tą chwilą nasze drogi się rozeszły, każdy z ocalonych poszedł do rodziny lub do swoich znajomych. Ciężko ranny brat Witol, zaraz poszedł do szpitala, potem zabrała go rodzina, zaopiekował się nim Wacław Kisielewicz. Nasz kuzyn o nazwisku Klimiec, wziął na utrzymanie Mietka, a mnie oddano do znajomych Klimca, ponieważ miał swoją rodzinę i nie stać go było, pomagać nam wszystkim.

Tak oto znalazłam schronienie, u zupełnie obcych ludzi, pomimo że mieli czworo swoich dorosłych dzieci. Ci ludzie nazywali się Józef i Helena Pyrko, mieszkali przy ul. Polnej we Włodzimierzu Wołyńskim. Rodzina ta miała gospodarstwo i ja pasłam dla nich krowy. Mieszkaliśmy koło koszar, tymczasem częste naloty samolotów sprawiały, że niemal każdej nocy, uciekaliśmy w popłochu do schronu. To był okropny czas, Ukraińcy palili polskie wioski i kolonie dookoła miasta, jak okiem sięgnąć, wszędzie się paliło. Chyba nie trzeba dodawć, co my polskie dzieci czułyśmy, o czym myśleliśmy i co przeżywaliśmy w naszych młodych sercach. To był horror, którego nigdy nie zapomnę, tego nie może wymazać czas, ani wiek, można wybaczyć, ale obrazu tamtego piekła, zamazać niepodobna, to jest po ludzku niemożliwe. Był strach że Ukraińcy napadną także na miasto Włodzimierz Wołyński i pomordują jeszcze tych, którzy dotychczas ocaleli.

Zaczęli ludzie uciekać do lasu do polskiej partyzantki, taką decyzję podjął także Józef Pyrko. Jego dorosłe dzieci pieszo przeszły na tereny, kontrolowane przez polską partyzantkę. Natomiast mnie, swoją żonę Helenę i jedną córkę, gospodarz zabrał na sanie, bo była ostra zima. W lesie było już ciemno, na dodatek na polanie przed lasem sanie się zepsuły. Józef Pyrko posadził żonę na konia, a mi i swojej córce nakazał, byśmy cierpliwie czekały, aż wróci po nas wraz z partyzantami i odszli w ciemny las. Zosłyśmy same, strasznie było zimno i okropne myśli przychodziły do głowy. Ale musiałyśmy trwać, gdyż innego wyjścia nie było. Na szczęście po pewnym czasie przyjechali polscy partyzanci i zabrali nas do swojej bazy. [fragment wspomnień Wiktorii Baumgart z d. Sobolewska z kolonii Teresin na Wołyniu, wysłuchanych, spisanych i opracowanych przez S. T. Roch]

5
Twoja ocena: Brak Średnia: 5 (15 głosów)

Komentarze

Pieknie dziekuje. Czytanie Panskich tekstow jak zwykle musialem rozlozyc na raty. Nie sposob jednym tchem...za bolesne...lzy w oczach uniemozliwiaja czytanie...

Panie Slawomirze Tomaszu Rochu prosze pisac. Piszac prawdopodobnie w imieniu wszystkich tutaj obecnych stwierdze, ze posiada Pan zaszczytne miejsce na Niepoprawnych. Jest Pan niezbydnym i waznym ogniwem tego portalu.

serdecznie pozdrawiam

Szczesc Boze

Krzysztof

Vote up!
4
Vote down!
0

chris

#1507320

Witam i pozdrawiam serdecznie Ciebie Krzysztofie. Gorąco dziękuję za tak miły i budujący wpis, dziękuję za miłość i czas dla Kresów i dla Kresowian, a szczególnie dla Tych wszystkich, którzy zostali tam właśnie, po tamtej stronie rzeki Bug, już na wieczną wartę. Gwoli prawdy nie byłoby tego dobra, które rodzi się i dziś w bólu i łzach, już od niemal 74 lat codziennie w kresowych rodzinach, gdyby nie Ich męczeńska śmierć, gdyby nie Ich bezmierne cierpienie. Oni Męczennicy Wołynia i Kresów zostali dosłownie, nawet nie w przenośni, zmiażdżeni ogromnym cierpieniem dla nas dla nowych pokoleń Polaków, byśmy my dziś mogli żyć wolni, byśmy także i dziś wiedzieli, co to znaczy: Bóg, Honor, Ojczyzna.

Vote up!
2
Vote down!
0

Sławomir Tomasz Roch

#1507376

Ano rosnie i to przede wszystkim, gdy czytamy to co piszesz...Moze, a raczej na pewno naraze sie wielu na tym portalu, lecz dla mnie Rzeczpospolita jest przede wszystkim od Wisly na prawo..., a szczegolnie na Kresach Wschodnich...zachodnia strona jest juz bardzo znacznie zmanierowana Jewrosowchozem...Naturalnie nie mozna uogolniac, jednak tereny te zapaskudzone sa europejska lewacka zaraza...A Kresy Wschodnie, to Najjasniejsza Rzeczpospolita  w swojej najczystrzej postaci. Slowem ludzie wielkiego serca, polskiej duszy i bardzo oddani naszej kulturze narodowej. Poza tym, choc rowniez na Kresach Zachodnich czy tez Poludniowych ( Zaolzie) rowniez zginelo wielu Polakow walczacych o zaistnienie Polski na tamtych terenach czy tez utrzymanie tam naszej panstwowosci, to jednak tylko na Kresach Wschodnich dopuszczono sie tak strasznego barbarzynstwa...i w takim kontekscie na tereny te nasza percepcja jest bardziej uwrazliwiona...

serdecznie pozdrawiam

Szczesc Boze

Krzysztof

Vote up!
3
Vote down!
0

chris

#1507405

W powszechnym odczuciu pokutuje przesłanie, że każda cywilizacja wzrasta, rozwija się i niesie nowe, które nie zawsze musi być dobre, a często budzi nawet sprzeciw. Dzieje się tak gdyż proces wzrostu, rozwija się w postępie geometrycznym, zupełnie jak te kręgi które powstają na spokojnej wodzie, gdy się wrzuci do niej duży głaz. Naturalnie im większy głaz, tym większe i wyraźniejsze kręgi wodne. Podobnie wygląda dziś cała Europa i Polska w rzeczy samej także.

Mocno rozwinięte i dokpalitalizowane centrum kontynentu (Niemcy, Francja, Belgia i Holandia) oraz ubogie obrzeża, wyjątkiem może być tylko Wielka Brytania. W Polsce jest podobnie jeśli chodzi o nowości, cała ściana zachodnia i północna plus Warszawa, Śląsk i Łódź, to te zaawansowane obszary (politycznie, ekonomicznie i owszem kulturowo) oraz cała ściana wschodnia i południowa, to z kolei tradycyjny matecznik żywotnych, b. piatriotycznych sił narodu, zwykle ostoja narodowej kultury. Obraz ten najlepiej kontrastuje w każdy wieczór wyborczy, gdy pokazywane są wyniki głosowań z poszczególnych części kraju. I każdy Polak właściwie o tym wie, po temu Krzysztofie nie obawiałbym się specjalnie, że się komuś naraziłeś, skoro żadnej Ameryki tu nie odkryłeś.

I co najważniejsze procesu tego, postępującego w postępie geometrycznym zatrzymać nie możemy, gdyż potocznie zwany jest po prostu ewolucją, możemy jednak nad nim zapanować, albo przynajmniej próbować aktywnie na ten proces wpływać i tu właśnie kłania się to co nazywamy kulturą narodu. My Kresowianie zawsze mieliśmy pokaźny dorobek kulturotwórczy i to na przestrzeni wielu wieków, po temu serca nasze tam tak tęsknią i po temu rosną, gdy choćby o tym wspominamy, ale nie tylko albowiem ile razy ją ożywiamy (kulturę kresową), tyle razy napowrót wracamy ją ojczyźnie więcej ubogaconą.

Na koniec słusznie zauważasz, że Kresowianie są niezwykle wrażliwi w temacie ludobójstwa z ostatniej wojny, ale jak tu nie być skoro banderowcy bestialsko wymordowali setki tysięcy niewinnych ludzi (przeważanie kobiety, dzieci i starcy), spalili do gołej ziemi kilka tysięcy wsi i kolonii polskich, a tych barbarzyńców, którzy to rąbali siekierami i nie tylko, okrzyknęli niemal zgodnie bohaterami i nawet przeprowadzili ich heroizację i to na poziomie oficjalnym, państwowym, już obecnie całej Ukrainy.

 

 

 

 

Vote up!
3
Vote down!
0

Sławomir Tomasz Roch

#1507444

Opowiada naoczny świadek ludobójstwa Rozalia Wielosz z d. Bojko. Urodziła się w 1935 roku w kolonii Teresin na Wołyniu. 29 sierpnia 1943 z rąk ukraińskich nacjonalistów zginęli jej rodzice i rodzeństwo. Została uratowana przez Ukraińca. Trafiła do rodziny ukraińskiej, gdzie była wykorzystywana do najcięższych prac. Po roku została odnaleziona przez stryja. Po wojnie ukończyła szkołę powszechną w Strzyżowie oraz Liceum Pedagogiczne w Szczebrzeszynie. W 1954 roku w wyniku nakazu pracy została nauczycielką w Nabróżu koło Zamościa – była nią przez kolejne 36 lat. W latach 70. jako bezpartyjna przez dwie kadencje pełniła obowiązki radnej. Mieszka w Nabróżu. Film opublikowany 3 stycznia 2019 r. przez Świadkowie Epoki, a zatem:

 

Vote up!
0
Vote down!
-1

Sławomir Tomasz Roch

#1582435