Tak samo będzie z Smoleńskiem. Sowiecka sądowa interpretacja Katynia
poniżej - ROSJAN SĄDOWA SZOPKA KATYŃSKA.
OBECNIE TRWA PODOBNE SMOLEŃSKIE NAIGRAWANIE z P r a w d y.
Библиотека. Исследователям Катынского дела.
Adam Basak
Historia pewnej mistyfikacji
Zbrodnia katyńska przed Trybunałem Norymberskim
Wrocław 1993
Wydawnictwo Uniwersytetu Wrocławskiego
Kolegium Redakcyjne
Marek Bojarski, Wanda Dryll, Janina Gajda-Krynicka,
Jerzy Kucharczyk, Teresa Kulak, Herbert Myśliwiec (przewodniczący),
Jerzy Niśkiewicz
Redaktor Wydawnictwa Irena Grzeszczak
Opracowanie typograficzne Maciej Szłapka
Skład i łamanie wykonano w Pracowni Składu Komputerowego TYPO-GRAF
© Copyright 1993 by Uniwersytet Wrocławski - Wydawnictwo
Acta Universitatis Wratislaviensis 1489 ISSN 0239-6661 ISBN 83-229-0885-7
Wydrukowano we Wrocławskiej Drukarni Naukowej
Spis treści
3. Przebieg przesłuchań — świadkowie obrony 43
4. Przebieg przesłuchań - świadkowie oskarżenia 61
5. Wystąpienia końcowe stron 98
6. Uwagi o stanowisku Trybunału 105
Spis ilustracji 134
• Basak, Historia pewnej mistyfikacji. Zbrodnia katyńska przed Trybunałem Norymberskim.
Praca niniejsza, co w sposób oczywisty wynika z tytułu, nie zajmuje się zbrodnią katyńską jako taką. W tym względzie autor mógł odesłać czytelnika do istniejącej, niemałej już i powszechnie dostępnej literatury, a także do prasy codziennej, informującej o prowadzonym obecnie przez wojskową prokuraturę radziecką śledztwie 1. W trakcie pisania okazało się bowiem, że przywódcy polityczni byłego już ZSRR przyznali ostatecznie, iż odpowiedzialność za tę zbrodnię ponosi NKWD. Tak więc rozstrzygnięta została kwestia, kto - Niemcy czy Rosjanie - wymordował oficerów polskich, których ciała odkryto wiosną 1943 r. w pobliżu podkatyńskiego posiołka Kozie Góry. W Polsce zresztą sprawa ta nigdy poważniejszych wątpliwości nie budziła.
Treścią pracy jest historia próby, podjętej przez radzieckich oskarżycieli w Norymberdze, by własną zbrodnią obciążyć Niemców, czyli głównych zbrodniarzy III Rzeszy, którzy 20 listopada 1945 r., w owym mieście, znanym z hitlerowskich parteitagów, stanęli przed Międzynarodowym Trybunałem Wojskowym. Inspiracją do jej napisania stało się zarówno zainteresowanie, jakie temat ten stale wywoływał, jak i nieporozumienia narosłe wokół przebiegu norymberskiego postępowania w sprawie katyńskiej, w szczególności wobec stanowiska Trybunału. I jedno, i drugie miał autor wielokrotnie okazję w czasie swoich odczytów stwierdzić. Nieporozumienia te przeniknęły także do bardzo skądinąd fragmentarycznych wzmianek,
8
spotykanych na ten temat w literaturze katyńskiej. Ponieważ zaś są one wyrazem dość powszechnego, niestety, braku orientacji co do zasad funkcjonowania sądownictwa międzynarodowego, publikacja tej niewielkiej pracy, która owe nieporozumienia stara się prostować, wydaje się celowa. Tym bardziej że, prezentując niewątpliwy sukces niemieckiej obrony 2, przełamuje też pewien utrwalony, nie tylko w naszej literaturze, schemat pisania o obrońcach z Norymbergi.
Nie trzeba wielkiej wyobraźni, aby -zważywszy na wszystkie związane z tym implikacje - zrozumieć, jak niezmiernie delikatne, żeby nie powiedzieć ryzykowne, zadanie spoczęto w tym szczególnym przypadku na obronie. To, że zdołała je wypełnić, a więc pokrzyżować radziecką intrygę, wydaje się już samo w sobie interesującym tematem. Zasługuje jednak na uwagę głównie dlatego, że w poświęconych zbrodni katyńskiej opracowaniach nie znalazło jak dotąd należytego oświetlenia. Co prawda wspominano w nich o fiasku radzieckiego planu. Dość pobieżnie wszakże traktowano jego przyczyny, a zwłaszcza argumenty, którymi posłużyła się obrona, by odeprzeć zarzuty oskarżenia 3. Znaczenie zaś faktu, iż wyrok norymberski zarzuty te pominął, na ogół skutecznie przesłaniały wyrazy rozgoryczenia, że Trybunał nie stwierdził expressis verbis, kto odpowiada za śmierć polskich oficerów 4.
Wprowadziło to sporo zamieszania do potocznej wiedzy na temat rezul-
9
tatów katyńskiego epizodu w Norymberdze. Również i dlatego, że w historiografii polskiej, poza kuriozalną książką Bolesława Wójcickiego 5, funkcjonują wydane w 1956 r. obszerne fragmenty stenogramu procesu norymberskiego, z których wysnuć można wniosek, iż Katyń to było jednak dzieło Niemców. Mam tu na myśli publikację Tadeusza Cypriana i Jerzego Sawickiego poświęconą sprawom polskim w tym procesie 6. Fragment dotyczący Katynia poddany został starannej obróbce, mającej wniosek taki narzucić. Zabrakło natomiast jakiejkolwiek wzmianki o tym, jakie stanowisko zajął ostatecznie Trybunał 7.
Warto więc powrócić do katyńskiego epizodu w Norymberdze. Niezależnie od tego, o czym już wspomniano, zasługuje on na przypomnienie z jeszcze jednego powodu. Otóż proces norymberski stał się pierwszą okazją do postawienia kwestii odpowiedzialności za zbrodnię katyńską na niezależnym forum. W tym sensie - paradoksalnie - posunięcie władz radzieckich oznaczało jakby (w swoich praktycznych konsekwencjach, no bo rzecz jasna nie w intencji) spełnienie żądania, z którym 15 kwietnia 1943 r. postanowił wystąpić rząd gen. Sikorskiego 8, a które wówczas Mo-
10
skwa storpedowała. Rząd polski domagał się, jak wiadomo, by prawdziwość twierdzeń niemieckich w przedmiocie Katynia zbadały „odpowiednie czynniki międzynarodowe”, czyli genewski Międzynarodowy Czerwony Krzyż 9, do którego zresztą się formalnie zwrócił 10. Podjęcie badań było jednak niemożliwe bez zgody rządu radzieckiego 11, ten zaś zgody nie wyraził, zrywając przy okazji stosunki z rządem polskim 12. Zarówno sam przebieg postępowania w sprawie katyńskiej - odbywającego się jawnie i nacechowanego całkowitą bezstronnością -jak i jego rezultat świadczą, iż Trybunał Norymberski niewątpliwie był tego rodzaju wiarygodnym czynnikiem międzynarodowym.
Nasuwać się może pytanie, dlaczego władze radzieckie zdecydowały się na krok nie tylko cyniczny, ale w końcu przecież, z punktu widzenia ich międzynarodowego prestiżu, dość ryzykowny. Odpowiedź wydaje się prostsza, niż można by sądzić, nie miały w istocie alternatywy. Przyznanie się do winy nie wchodziło niewątpliwie w grę. Żaden zbrodniczy reżim, a zwłaszcza tak dbały o pozory, jak reżim stalinowski, nie może bez ryzyka dla swego politycznego bytu, wybierać się do Canossy. Chyba, że miałby „nóż na gardle”, ale to, jak wiadomo, Stalinowi wówczas nie groziło. Skoro więc raz już nazwano niemiecki komunikat w sprawie Katynia „podłym faszystowskim oszczerstwem”, mającym na celu ukrycie własnej zbrodni, apel zaś rządu polskiego do Czerwonego Krzyża, „zdradzieckim ciosem” zadanym Związkowi Radzieckiemu w zmowie z Hitlerem 13, pozostało jedynie brnąć w kłamstwie dalej. Tyle że trzeba je było teraz koniecznie uwiarygodnić, tzn. przeprowadzić formalne śledztwo, znaleźć konkretnych „sprawców”, spreparować „dowody” ich winy i nadać im powagę sądowego orzeczenia. W czasie, kiedy w całej niemal Europie stawiano hitlerowskich oprawców przed sądami, powstrzymywanie się od ścigania sprawców tak strasznej zbrodni musiałoby się wydawać podejrzane; wręcz potwierdzałoby wersję niemiecką.
Warto w związku z tym zauważyć, że 30 października 1943 r., a więc mniej więcej w tym samym czasie, kiedy sprawa katyńska wchodziła dla Moskwy w fazę praktycznych decyzji, W. Mołotow wraz z dwoma pozostałymi ministrami spraw zagranicznych „wielkiej trójki” podpisali w Moskwie tzw. „Deklarację o okrucieństwach”, ustalającą zasady karno-sądowej odpowiedzialności hitlerowców za popełnione przez nich przestępstwa. Zapowiadała ona - z tym nieznośnym, bo na ogół fałszywym anglosaskim patosem - że „trzy mocarstwa sprzymierzone z największą
12
pewnością znajdą ich nawet na końcu świata i wydadzą oskarżycielom, żeby sprawiedliwości stało się zadość” 14.
W każdym razie jesienią tego roku (dokładnej daty brak) władze radzieckie postanowiły powołać specjalny organ śledczy. A mianowicie w ramach istniejącej już „Nadzwyczajnej Komisji Państwowej do ustalenia i zbadania zbrodni najeźdźców faszystowskich i ich wspólników” utworzona została „Komisja Specjalna” z podobnymi zadaniami dotyczącymi „okoliczności rozstrzelania przez niemieckich najeźdźców faszystowskich w lesie katyńskim jeńców wojennych - oficerów polskich” 15. Na jej czele stanął członek Akademii Nauk ZSRR, prof. N. I. Burdenko, który już 26 września przybył wraz ze współpracownikami i biegłymi sądowo-lekarskimi do Smoleńska 16. W jej składzie znaleźli się m. in. także pisarz Aleksy Tołstoj, metropolita Kijowa, Mikołaj, oraz przewodniczący lansowanego wówczas przez Moskwę Komitetu Wszechsłowiańskiego, gen. A. Gundurow. 24 stycznia 1944 r. Komisja ogłosiła Komunikat (w dwa dni później opublikowany w „Prawdzie”) będący sprawozdaniem z przeprowadzonego przez nią śledztwa. Oprócz fragmentów zeznań świadków zawierało ono również ekspertyzę („Orzeczenie”) zespołu biegłych sądowo — lekarskich, którzy od 16 do 23 stycznia przeprowadzili w lasku katyńskim ekshumację zwłok 925 ofiar. Na czele zespołu stał późniejszy świadek oskarżenia w Norymberdze, prof. Wiktor Prozorowski, główny rzeczoznawca Ludowego Komisariatu, czyli Ministerstwa Zdrowia ZSRR 17.
13
Komisja doszła do następujących wniosków, które, jak to stwierdziła, „wypływają z niezaprzeczalną jasnością”, ze zeznań świadków, z danych ekspertyzy sądowo-lekarskiej oraz z dokumentów i dowodów rzeczowych:
1) oficerowie polscy zatrudnieni byli we wrześniu 1941 r. przy robotach drogowych i „przebywali w trzech obozach na zachód od Smoleńska”;
2) jesienią tego roku władze okupacyjne rozstrzeliwały ich masowo w lesie katyńskim; 3) dokonywała tego jednostka pod nazwą „Sztab 537 batalionu roboczego”, na której czele stał pułkownik „Arnes” oraz porucznicy Rex i „Hott”; 4) na początku 1943 r. okupant podjął w celach prowokacyjnych (aby skłócić Rosjan z Polakami) próbę przypisania tej zbrodni władzom radzieckim; 5) w tym celu (a) „za pomocą namów, prób przekupstwa, gróźb i barbarzyńskiego znęcania się” wymuszał na obywatelach radzieckich fałszywe zeznania, iż miała ona miejsce wiosną 1940 r.; (b) zwoził z innych miejsc zwłoki innych rozstrzelanych jeńców polskich, aby zatrzeć ślady własnej zbrodni, a zwiększyć liczbę ofiar „bestialskich zbrodni bolszewickich”; (c) użył do rozkopywania grobów oraz wydobywania dokumentów i dowodów rzeczowych ok. 500 jeńców radzieckich, których następnie rozstrzelano; 6) dane ekspertyzy medycznej „ustalają w sposób nie budzący żadnych wątpliwości”, że: (a) egzekucje odbyły się jesienią 1941 r.; (b) „oprawcy niemieccy” zastosowali tę samą metodę (strzał w tył głowy), co w wypadku innych masowych morderstw na terenie ZSRR; 7) wnioski dotyczące daty zbrodni znajdują całkowite potwierdzenie w wydobytych z grobów dokumentach; 8) była ona wyrazem konsekwentnie realizowanej polityki eksterminacji „narodów słowiańskich” 18.
Czy jednak sprawozdanie Komisji nie zapowiadało innego niż norymberski scenariusza, z punktu widzenia zabiegów Moskwy znacznie bardziej bezpiecznego? Można sobie przecież wyobrazić proces przed sądem radzieckim i skazanie wymienionych przez Komisję, czy też innych rzekomych sprawców niemieckich, z zupełnie zresztą prawdopodobnym przyznaniem się ich do winy. W Związku Radzieckim doszło już wówczas, tzn.
14
w drugiej połowie 1943 r., do pierwszych procesów niewątpliwych hitlerowskich zbrodniarzy - najpierw w lipcu w Krasnodarze, a następnie w grudniu w Charkowie - w toku których ogółem 12 z nich skazanych zostało na karę śmierci, 3 zaś na 20 lat obozu pracy 19. Rozmiary ujawnionych przy tej okazji okrucieństw z pewnością mogły tego rodzaju prowokacyjny zamysł uwiarygodnić 20. W związku z tym zwraca uwagę okoliczność, że procesy te zyskały niezwykle rzadko w sądowej praktyce radzieckiej stosowną oprawę propagandową - obszerne fragmenty obydwu stenogramów opublikowane zostały w Moskwie w językach obcych i to pomimo, że wśród skazanych zbrodniarzy większość stanowili obywatele radzieccy 21.
Wydaje się jednak, że przeciwko wyborowi takiego wewnętrznego scenariusza przemawiały trzy wzajemnie się zresztą uzupełniające względy. Po pierwsze - wobec istnienia wersji niemieckiej - scenariusz ten mógłby okazać się dla alianckiej opinii publicznej zbyt podejrzanym dowodem czystych rąk, zbyt mocno bowiem przypominającym procesy z lat trzydziestych. Przemawiało przeciwko niemu, po wtóre, obywatelstwo ofiar. W myśl wspomnianej „Deklaracji o okrucieństwach”, zbrodniarze hitlerowscy mieli być, co prawda, odsyłani na miejsca swych „potwornych czynów”, ale jedynie po to, aby zostać tam „osądzeni przez narody, które padły ofiarą ich przemocy” i wedle praw tych narodów, to zaś implikowało po prostu jurysdykcję sądów polskich. Tymczasem Rosjanie nie dopuścili do składu swojej Komisji Specjalnej nawet polskich komunistów (za co ci mogą być im, prawdę mówiąc, tylko wdzięczni) 22.
Wzgląd trzeci łączy się ze szczególną rangą Międzynarodowego Trybu-
15
nału Wojskowego, działającego wszak „w interesie wszystkich Narodów Zjednoczonych” 23, oraz związaną z tym powagą jego wyroku. W praktyce amerykańskiej przyjęto potem nawet formalne postanowienie, iż ustalenia faktyczne tego wyroku, a więc stwierdzenia, że dana zbrodnia została przez Niemcy hitlerowskie popełniona, nie będą kwestionowane, poza sprawą indywidualnej winy poszczególnych zamieszanych w nią osób 24. Możliwość skazania Goeringa i niektórych choćby spośród pozostałych oskarżonych także za zbrodnię katyńską oznaczałaby zatem dla Moskwy znacznie bardziej autorytatywne uznanie jej niewinności niż w przypadku wyroku jakiegokolwiek sądu krajowego, a zwłaszcza własnego. Otwierałaby także drogę do ewentualnej ekstradycji osób wskazanych przez władze ZSRR jako bezpośredni sprawcy 25 i zamknięcia następnie całej sprawy efektownym wyrokiem skazującym ich z kolei. I choć można by w postępowaniu radzieckim już w Norymberdze dostrzec jakby ślady pewnych wahań 26, to jednak z punktu widzenia podjętej przez Kreml gry wybór Międzynarodowego Trybunału Wojskowego wydawać się musiał nie tylko trudny do uniknięcia, ale i całkiem logiczny.
Trzeba zresztą stwierdzić, iż wybór ten nie był wcale pozbawiony szans powodzenia. Na tle ogromu popełnionych przez Niemcy hitlerowskie zbrodni twierdzenie, iż to ich dziełem był również mord na oficerach
16
polskich w Katyniu, miało przecież wszelkie cechy prawdopodobieństwa i to nawet dla opinii niemieckiej 27. Tym bardziej że skład społeczny ofiar tej zbrodni nasuwać musiał prostą analogię z realizowaną w Generalnym Gubernatorstwie „Inteligenzaktion”, czyli świadomą eksterminacją polskich warstw przywódczych, przede wszystkim z tzw. akcją A - B, z czerwca 1940 r. 28, którą właśnie proces norymberski miał w pełni odsłonić 29. Tymczasem Związek Radziecki, którego niedawne sukcesy wojenne oraz wkład do wspólnego zwycięstwa wywoływały najwyższe uznanie, znajdował się wówczas, w pierwszych miesiącach po wojnie, u szczytu swej międzynarodowej popularności. Wszystko, co w jego dziejach budziło niegdyś odrazę i przerażenie - krwawa rewolucja i wojna domowa, a następnie terror wobec rzeczywistych lub domniemanych przeciwników - blakło w konfrontacji ze świeżo odsłanianą grozą hitlerowskiej III Rzeszy. Tym bardziej że ideologiczny charakter wojny, w której Narody Zjednoczone prowadziły walkę „przeciwko dzikim i brutalnym siłom” - broniąc takich, najwyższych wartości jak „niepodległość i swobody religijne”, „prawa człowieka i sprawiedliwość” 30 - wystawiał wszystkim jej uczestnikom, z góry niejako świadectwo normalności. Zresztą dopiero przyszłość miała odsłonić prawdziwy obraz oraz skalę stalinowskiego terroru. Póki co, przywódca Związku Radzieckiego, fotografowany w przyjacielskich rozmowach z liderami dwóch wielkich demokracji zachodnich, uosabiał nie tylko siłę, ale i nobliwą solidność. Czyż nie mógłby więc liczyć na to, iż
17
światowa opinia publiczna, jak również sąd, da raczej wiarę jemu niż jego hitlerowskim oskarżycielom?
Władze radzieckie mogły upatrywać pewną szansę także w samych przepisach Statutu Międzynarodowego Trybunału Wojskowego. Statut ten, będący częścią umowy podpisanej 8 sierpnia 1945 r. przez cztery wielkie mocarstwa w Londynie 31, przewidywał w art. 21, iż „Trybunał winien brać pod rozwagę oficjalne dokumenty i rządowe sprawozdania [...] wraz z aktami i dokumentami komisji, ustanowionych w różnych krajach alianckich dla badania zbrodni wojennych...” 32. Rzecz w tym, iż Rosjanie, jeśli wnosić z zajmowanego przez nich w trakcie procesu stanowiska, nadawali temu przepisowi taki sens, wedle którego owe dokumenty i sprawozdania miały posiadać dla Trybunału walor dowodu nie podlegającego już żadnej dalszej weryfikacji 33. Prawdopodobnie zatem oczekiwali, iż wyniki prac ich Komisji Specjalnej, tzn. „dowody” przedłożone przez nich w sprawie katyńskiej, nie będą poddawane w trakcie procesu zbyt dociekliwym badaniom. Tym bardziej że zarzuty oskarżenia w tej sprawie nie obciążały żadnego z podsądnych bezpośrednio, ci zaś, których mogły obciążyć pośrednio, i bez nich zasługiwali już na najwyższy wymiar kary. Nie było więc szczególnego powodu, by oczekiwać, że obrona zechce kruszyć w tej sprawie kopie.
Władze radzieckie liczyły się zapewne z jakimiś pytaniami, być może z zakwestionowaniem poszczególnych twierdzeń, ale chyba nie z całkowitym obaleniem ich wersji w rezultacie kontrpostępowania dowodowego. Co więcej, wydaje się, iż najzupełniej błędnie wyobrażały też sobie przebieg rozprawy norymberskiej. Wyobrażenie to musiało przecież, przynajmniej do pewnego stopnia, kształtować się pod wpływem własnej praktyki karnej. Tę zaś cechowała, jak wiadomo, zasadnicza nierówność stron procesowych. Organ prokuratorski miał w ZSRR zawsze decydujący głos, zwłaszcza w sprawach o charakterze politycznym, w które zaangażowany był prestiż państwa. Wolno przypuszczać, że przekonanie, iż ten, kto raz
18
już został postawiony w stan oskarżenia, będzie też skazany, musiało zaważyć i to w istotnej mierze na decyzji Kremla o podjęciu katyńskiego ryzyka. W każdym razie zachowanie się radzieckich oskarżycieli w Norymberdze, przede wszystkim głównego, tzn. gen. Romana Rudenki, wyraźnie przypuszczenie takie potwierdza 34.
Nie bez znaczenia na tę decyzję wpłynęła też pewnie okoliczność, iż w myśl rozdz. III Statutu, mianowani przez sygnatariuszy główni oskarżyciele mieli działać komisyjnie i wspólnie wnosić oskarżenie 35. Radzieckie zarzuty w sprawie Katynia miały być zatem firmowane przez oskarżycieli wszystkich czterech mocarstw. Tak też rzeczywiście było, mimo że, jak to ujawnił po latach główny oskarżyciel amerykański, Robert Jackson, zachodni koledzy Rudenki nie wyrazili na nie początkowo zgody. Ustąpili jednak, kiedy tenże Jackson oznajmił, że skoro Rosjanie uważają, iż zdołają dowieść zasadności tych zarzutów, to powinni mieć prawo z nimi wystąpić 36. Z tą jednak chwilą działać już będą w imieniu wszystkich, choć, zgodnie z przyjętym podziałem zadań 37, na nich spoczywać miał ciężar dowodu w sprawie katyńskiej.
W akcie oskarżenia, który wpłynął do Trybunału 18 października 1945 r., znalazła się krótka wzmianka: „we wrześniu 1941 r. zamordowano 11 000 polskich oficerów - jeńców wojennych w lesie katyńskim obok Smoleńska” 38. Zwraca uwagę liczba ofiar, podana już zresztą wcześniej w sprawozdaniu Komisji Specjalnej 39, a najwyraźniej zapożyczona z pierwszych oświadczeń niemieckich i to z pełną świadomością, iż nie odpo-
19
wiada prawdzie. Rosjanie wiedzieli przecież dokładnie, ile osób rozstrzelano w lesie katyńskim i że byli to tylko jeńcy z obozu kozielskiego, a więc jedynie część spośród internowanych w 1939 r. polskich oficerów. Oczywiście, prostowanie niemieckiej pomyłki (przemawia ona za niewinnością Niemców w tej sprawie) pociągałoby za sobą zbyt wielkie ryzyko, natomiast podtrzymując ją mogli przypisać im także ofiary z dwóch pozostałych obozów - Ostaszkowa i Starobielska. Warto dodać, iż w pierwszej wersji aktu oskarżenia figurowała liczba 925 ofiar - odpowiadająca ściśle liczbie zwłok ekshumowanych przez radziecką Komisję Specjalną. Jednakże po 12 dniach gen. Rudenko zażądał sprostowania i, jak pisze niemiecki autor, zwiększono ją o 1000 procent 40.
W ciągu pierwszych tygodni procesu o sprawie katyńskiej było cicho, gdyż przedstawiciele ZSRR jako ostatni przystąpili do prezentowania dowodów oskarżenia. Nie wspomniał o niej zresztą ani słowem również i gen. Rudenko, który 8 lutego 1946 r. otworzył swoim przemówieniem radziecką część postępowania dowodowego 41. Uczynił to dopiero w kilka dni później jego zastępca, płk. J. Pokrowski (tytułowany w codziennym stenogramie generałem 42), któremu przypadło referowanie dowodów zbrodni na jeńcach wojennych i który w czwartek, 14 lutego, w 59 dniu procesu, przeszedł do przykładów czechosłowackich, polskich i jugosłowiańskich. Oświadczył wówczas na wstępie, iż „masowe stracenie polskich jeńców wojennych, przeprowadzone w lesie katyńskim pod Smoleńskiem przez niemiecko-faszystowskich najeźdźców”, jest „jednym z najpoważniejszych działań przestępczych”, za które podsądni w tym procesie ponoszą odpowiedzialność 43. Na dowód przytoczył sprawozdanie Komisji Specjalnej,
20
informując zarazem o jej genezie i składzie. Podkreślił przy tym, iż dokument ten, który przedkłada Trybunałowi jako „dokument ZSRR-54” 44, „stanowi wynik śledztwa”. Jak jednak stwierdził, odczytywanie go w całości zabrałoby zbyt wiele czasu, wobec czego ograniczy się tylko do niektórych krótkich fragmentów. (Można w związku z tym wybiegając nieco naprzód zauważyć, że to powoływanie się na czynnik czasu będzie stałym elementem taktyki, jaką oskarżyciele radzieccy w Norymberdze zastosowali w sprawie katyńskiej.) Przytoczył więc fragment dotyczący liczby ofiar (po otwarciu grobów biegli sądowo-lekarscy ustalili, że przekracza ona 11 000) oraz zeznań świadków, które, jak to ujął, wskazują „ściśle czas i okoliczności” tej zbrodni niemieckich okupantów. W całości odczytał natomiast „Wnioski Ogólne” Komisji, wśród których znalazło się również, jak to już wyżej podano, stwierdzenie, iż zbrodni dokonała wymieniona z nazwy jednostka Wehrmachtu (sztab 537 batalionu roboczego) oraz konkretni, kierujący nią oficerowie, „Arnes”, Rex i „Hott” 45.I ta właśnie informacja przesądzić miała o klęsce radzieckiego oskarżenia w sprawie katyńskiej. Podobnie bowiem jak wszystko, co działo się na tym głośnym procesie, wystąpienie Pokrowskiego trafiło do prasy (ukazało się w wychodzącej w Bawarii w języku niemieckim amerykańskiej gazecie „Neue Zeitung”), a za jej pośrednictwem dotarło do żołnierzy i oficerów, którym numer tej jednostki coś mówił. Przede wszystkim do porucznika Reinharta von Eichborn, człowieka, któremu Rosjanie tę swoją klęskę w znacznej mierze zawdzięczają.
Porucznik Reinhart von Eichborn (skądinąd urodzony we Wrocławiu, obecnie bawarski adwokat i „polityk gospodarczy”) był w latach 1940-1943 specjalistą w zakresie łączności telefonicznej w sztabie Grupy Armii „Środek”. Siedziba sztabu mieściła się wówczas w okolicach Smoleńska ok. 4 km od miejsca mordu 46. „Stało się dla mnie od razu jasne - cytuje jego słowa wspomniany już Karl-Heinz Janssen - iż mogło tu chodzić jedynie o oznaczony kryptonimem 537 pułk łączności” 47. (W całej Grupie Armii „Środek” nie było zresztą jednostki saperskiej lub budowlanej o takim numerze 48.) Sztab pułku stacjonował rzeczywiście w lasku katyńskim, w dawnej willi NKWD, nad brzegiem Dniepru. Zgadzały się również nazwiska osób, które radziecka Komisja Specjalna wymieniła jako sprawców, z tym że w dwóch przypadkach przekręciła pisownię tych nazwisk: dowódcą pułku był nie, jak podano, „Arnes”, lecz znany mu dobrze pułkownik Friedrich Ahrens, jeden zaś z poruczników nazywał się w rzeczywistości Hodt, a nie „Hott” 49.
22
Eichborn zdawał sobie w pełni sprawę z tego, czym w ówczesnej sytuacji grozić musiała próba zakwestionowania radzieckiego oskarżenia, w szczególności czym groziła mu ona osobiście. (Nazywa nawet „bezczelnością” to, iż on „mały porucznik” spróbował - jak to ujmuje - „obrócić koło historii” 50.) W grze o taką stawkę wszystko mogło się przecież zdarzyć, a w Bawarii wprost roiło się od radzieckich agentów. Nie wahał się jednak ani chwili powodowany, jak oświadczył, poczuciem obowiązku w stosunku do „swoich kolegów z pułku, przyjaciół z ruchu oporu oraz narodu niemieckiego”. Podał zresztą jeszcze jeden powód, który zasługuje tu na podkreślenie: „Właśnie mnie jako Ślązakowi nie mogło być obojętne to, że po tych wszystkich zbrodniach, jakich my Niemcy dopuściliśmy się na Polakach, jeszcze i ta stanąć miała na drodze pojednania obydwu sąsiadujących ze sobą narodów” 51.
Nawiązał natychmiast kontakt z wielu norymberskimi prawnikami, złożył u notariusza zaprzysiężone oświadczenie o tym, czym zajmował się sztab rzeczonego pułku jesienią 1941 r. w Katyniu i począł wysyłać listy do wszystkich wojskowych tego pułku, których adresy udało mu się ustalić. Jednym z nich okazał się sam „główny obwiniony”, czyli płk Ahrens, który, podobnie jak uczynił to już Eichborn, oddał się natychmiast do dyspozycji obrony w procesie norymberskim; konkretnie do dyspozycji mecenasa Ottona Stahmera, bo to właśnie jemu przypadło niełatwe zadanie przeciwstawienia się oskarżeniu o mord katyński. Warto dodać, że przedstawiciele wywiadu USA, z którymi Eichbora nawiązał kontakt przez swego frontowego kolegę i przyjaciela, Fabiana von Schlabrendorffa —jednego z głównych uczestników antyhitlerowskiej konspiracji w Wehrmachcie 52 -radzili mu, by na wszelki wypadek unikał podróżowania pociągami i by uważał na drogach. Ahrens natomiast, zanim wystąpił ostatecznie jako świadek przed Trybunałem, uzyskał zapewnienie Amerykanów, że jego
23
przebywająca w strefie radzieckiej rodzina zostanie przewieziona w bezpieczne miejsce, tzn. do amerykańskiego sektora w Berlinie 53.
O wyborze Stahmera zadecydowała okoliczność, iż był on obrońcą Goeringa. Jego koledzy uznali, że - skoro zarzuty w sprawie katyńskiej nie zostały w akcie oskarżenia imiennie zaadresowane do żadnego z podsądnych -muszą one przede wszystkim odnosić się do tego z numerem 1, czyli właśnie Goeringa. Jego obrońca miał zatem podjąć z Rosjanami spór w tej szczególnej sprawie, w której obrona stanowić musiała siłą rzeczy oskarżenie. Niektórzy z pozostałych próbowali się potem w różny sposób do tego sporu włączyć, zwłaszcza na etapie przesłuchiwania świadków. Hans Laternser, obrońca Sztabu Generalnego i OKW, który ze szczególnym naciskiem domagał się udziału w przesłuchaniu, wskazywał na „niezwykły charakter tej sprawy” i, potwierdzając niejako cytowane już wcześniej zdanie Pokrowskiego, zauważył, iż zbrodnia katyńska należy do najcięższych spośród tych, jakimi oskarżeni w tym procesie zostali obciążeni 54. Nie trzeba dodawać, że dotyczyło to również, i to w stopniu najwyższym, obydwu instytucji, w imieniu których występował.
Trybunał norymberski okazał się jednak nieustępliwy na punkcie przepisu, nakazującego mu „ściśle ograniczyć rozprawę do możliwie szybkiego wysłuchania materii objętych oskarżeniem” oraz uczynić wszystko dla uniknięcia „nieusprawiedliwionej zwłoki” 55. Zgodził się, co prawda, na zadanie paru pytań przez innego obrońcę, mec. Ottona Kranzbühlera. Były one jednak całkowicie pozbawione związku z obroną jego klienta, tzn. admirała Dönitza i uzupełniały jedynie to, o co już wcześniej pytał Stahmer 56. Trybunał dał zresztą wyraźnie do zrozumienia, iż nie widzi potrzeby rozciągnięcia zarzutów katyńskich na pozostałych oskarżonych. Odrzucając analogiczną inicjatywę ze strony obrońcy admirała Raedera, expressis
24
verbis stwierdził, iż zarżuty te go nie dotyczą. Potem powtórzył to zresztą również w odniesieniu do Dönitza, choć i jeden i drugi byli przecież członkami najwyższego kierownictwa wojskowego III Rzeszy 57. Przesądziło to ramy procesowe sprawy katyńskiej w sensie dopuszczającym li tylko ewentualną odpowiedzialność Goeringa oraz, w konsekwencji, stanowiącym o wyłączności jego obrońcy.
Wybór Stahmera okazał się zresztą trafny. Nie chodzi tu rzecz jasna o budowanie mu pomnika. Wystarczy zauważyć, że w swojej skądinąd znakomitej - pod względem zarówno erudycyjnym, jak i pod względem pewnej koncepcji historiozoficznej - mowie obrończej usiłował nie tylko przemienić Goeringa w gołąbka pokoju, ale i obarczyć odpowiedzialnością za wybuch wojny Polskę. Stwierdził wręcz, że wysiłki, jakie jego klient miał wbrew Hitlerowi podejmować latem” 1939 r., by nie dopuścić do jej wybuchu, rozbiły się o upór i złą wolę Polski! 58 Trudno jednak nie oddać zarazem sprawiedliwości jego zawodowym umiejętnościom 59, a zwłaszcza
25
nie podkreślić trafności wybranej przezeń linii obrony. Zmuszony poruszać się między Scyllą zawodowego obowiązku, który - przyznajmy - miał w tym przypadku również pewną szerszą, patriotyczną wymowę, a Charybdą utraty mandatu - czym groziłaby z pewnością próba przekształcenia obrony w otwarte oskarżenie Rosjan - zakreślił sobie cel wyłącznie negatywny. Ponieważ, jak zauważył we wspomnianym przemówieniu, oskarżenie kierowało się przeciwko konkretnej jednostce wojskowej oraz wymienionym z nazwiska oficerom, jako czas popełnienia zbrodni wskazywało jesień (wrzesień) 1941 r., a jako miejsce las katyński, to przy tak ściśle określających stan faktyczny zarzutach zadaniem obrony było tylko wykazanie, iż nie znajdują one podstaw w przedstawionych dowodach 60. Cel ten zdołał zrealizować z godną uznania odwagą i konsekwencją.
Nie wydaje się przy tym, by Stahmer podjął działania dopiero pod wpływem presji ze strony Eichborna, jak to na podstawie relacji tegoż utrzymuje Janssen. Myli się zaś ten autor gruntownie, kiedy pisze, że od momentu zgłoszenia się Eichborna na świadka „mijały miesiące”, a nic się nie działo 61. Już bowiem 8 marca, a zatem - zważywszy na okoliczności -prawie natychmiast po wystąpieniu Pokrowskiego, Stahmer zgłosił pierwszy wniosek dowodowy w sprawie katyńskiej. (Miarą pośpiechu, z jakim działał, może być fakt, że wbrew obowiązującej procedurze, choć oczywiście za zgodą Trybunału, uczynił to w formie ustnej i dopiero później dołączył go na piśmie do protokołu.) Uzasadniając swój wniosek nie wymienił, rzecz jasna, nazwiska Eichborna. Powołał się tylko na nalegania anonimowych członków sztabu Grupy Armii „Środek”, której inkryminowana jednostka 537 podlegała i którzy twierdzili, że opublikowane w
26
sie zarzuty oskarżenia w tej sprawie opierają się na nieprawdziwych danych. W związku z tym domagał się, by w charakterze świadków wystąpili wszyscy trzej wymienieni przez Rosjan oficerowie, tzn. Ahrens, Rex i Hodt, zaznaczając, iż dwaj ostatni znajdują się prawdopodobnie w rosyjskiej niewoli. Ponadto domagał się jeszcze powołania na świadka gen. Eugene Oberhäusera, dowódcę wojsk łączności GA „Środek”, oraz porucznika hrabiego Berga, oficera łącznikowego naczelnego dowódcy tej Grupy, feldmarszałka von Kluge. Wreszcie, zastrzegając sobie możliwość uzupełnienia tej listy o dalszych członków obwinionej formacji, wymienił jeszcze jedno, szóste nazwisko. Wystąpił, powołując się na otrzymaną tego dnia rano (!) informację 62 o powołaniu na świadka również profesora medycyny sądowej z Uniwersytetu Genewskiego, Francois Naville. Zaznaczył przy tym, że Naville wchodził wiosną 1943 r. w skład zaproszonej przez Niemców międzynarodowej komisji lekarskiej i że na podstawie przeprowadzonych również na miejscu badań doszedł do przekonania, iż zbrodnia musiała mieć miejsce w roku 1940 63.
27
Trudno na podstawie samego jedynie stenogramu rozprawy ustalić dokładny przebieg wypadków w okresie następnych blisko czterech miesięcy, jakie upłynęły do momentu, kiedy to 1 lipca 1946 r. rozpoczęły się przesłuchania świadków w sprawie katyńskiej. To, że Trybunał odniósł się pozytywnie do wniosku obrony, tzn. że wyraził zgodę na przedstawienie kontrdowodów w tej sprawie, nie budzi wątpliwości. Już jednak zakres owej zgody, a ściślej treść odnośnej decyzji Trybunału, jest kwestią sporną, której na podstawie li tylko stenogramu nie można jednoznacznie rozstrzygnąć. Stahmer twierdził np. — ale znacznie później, bo na posiedzeniach z 26 i 29 czerwca tego roku - że uzyskał akceptację dla pięciu zgłoszonych przez siebie świadków, z tym że trzej zeznawać mieli bezpośrednio na sali rozpraw, pozostali zaś przedłożyć tylko zaprzysiężone zeznania. Trybunał zaprzeczył tej wersji, domagając się dowodu na piśmie. Obrońca obiecał wprawdzie dowód taki przedstawić, ale brak w stenogramie jakiegokolwiek śladu, by to uczynił 64.
Prawdziwy spór dotyczył zresztą nie tyle kwestii, ilu świadków powołać miała obrona, ale tego, czy będą mogli oni złożyć zeznania występując bezpośrednio przed sądem; i ten spór rozgrywał się pomiędzy obroną i oskarżeniem. Wedle bowiem wersji Trybunału, pozostawił on zaraz po wpłynięciu wniosku Stahmera samym stronom wybór formy, w jakiej zaprezentują mu katyńskie dowody 65. Nietrudno się domyślić, że na stanowisku tym, choć mieści się ono w ramach sądowej bezstronności, zaważyć musiało życzenie Rosjan. Równocześnie nie ulega też wątpliwości, iż decyzja o dopuszczeniu tych dowodów - chodzi tu, rzecz jasna, o dowody
28
obrony -jakkolwiek by się ona nie przedstawiała w szczegółach, oznaczała przecież dotkliwą porażkę tychże Rosjan. (Twierdzi się w związku z tym, aczkolwiek przebieg narady Trybunału stanowił tajemnicę, że decyzja w tej sprawie zapadła większością głosów, tzn. wbrew stanowisku radzieckiego sędziego I. T. Nikiczenki 66.) W każdym razie, z tą chwilą ich wysiłki skoncentrują się na celu, który z punktu widzenia prowadzonej przez nich gry, wydawać się musi oczywisty: nie dopuścić do publicznego przesłuchania świadków, skłonić Stahmera do rezygnacji z tego i do wyboru formy alternatywnej, polegającej, jak już wspominano, na przedłożeniu Trybunałowi li tylko zaprzysiężonych zeznań, tzw. affidavits 67. Miały one, co prawda, taką samą wartość dowodową, a więc i taki sam wpływ na wyrok, jak i zeznania składane bezpośrednio przed sądem. Ponieważ nie były jednak odczytywane, nie trafiały wobec tego do stenogramu procesu, przede wszystkim zaś do sprawozdań prasowych. Pozostawały zatem tajemnicą dla opinii publicznej, na czym rzecz jasna Rosjanom, ze zrozumiałych względów, szczególnie zależało.
Niewiele wiemy o przebiegu toczących się w tej sprawie między stronami rozmów. Źródła radzieckie były dla autora niedostępne 68, a teczka Stahmera w norymberskim archiwum nie zawiera na ten temat żadnych informacji. Wiadomo, że oprócz niego samego obronę reprezentował jeszcze profesor prawa karnego z Uniwersytetu w Monachium, Franz Exner (bronił gen. A. Jodla). Rozmówców strony przeciwnej można się natomiast tylko domyślać. Najprawdopodobniej występował płk. Pokrowski; być może również płk. Prochownik, który - jak twierdzi w swojej znakomitej książce o Katyniu -Janusz Zawodny - miał właśnie zaproponować obronie
29
podjęcie tych rozmów 69. Wiadomo też (z informacji podanej przez Pokrowskiego na posiedzeniu 29 czerwca 1946 r. 70), iż odbyły się trzy konferencje, przy czym z tego, co wówczas powiedział, wynika, że dwie pierwsze musiały mieć miejsce do połowy maja tego roku 71. Doszło jeszcze potem do jednego, krótkiego spotkania bezpośrednio przed samym posiedzeniem 72. Wszystkie zakończyły się niepowodzeniem, a wedle tego, co w konkluzji swojej wypowiedzi zauważył Pokrowski, sposób, w jaki obrona interpretowała decyzję Trybunału, nie rokował żadnych szans na porozumienie 73.
Oświadczenie Pokrowskiego wskazuje wyraźnie, iż przynajmniej do tego momentu Stahmer nie był skłonny spełnić radzieckiego życzenia. I to pomimo nacisków, jakim był z pewnością poddawany. Pewne wyobrażenie o nich dać może plotka, zainspirowana, jak się przypuszcza (Janssen) przez Rosjan, która „lotem błyskawicy rozeszła się po Norymberdze”, a mogła być rozumiana jako przejrzysta groźba pod adresem Stahmera. Otóż jakaś lokalna radiostacja szwajcarska podała, że kiedy Goering w odpowiedzi na katyńskie zarzuty miał rzucić Rudence w twarz: „to wyście ich zamordowali”, ten wyjął broń i strzelił, ale zamiast Goeringa trafił i zranił jego adwokata 74. Nie trzeba dodawać, że rzecz cała była oczywiście wyssana z palca, a plotka, choć nadspodziewanie żywotna (autor wielokrotnie spotykał się z pytaniami o rzekome strzały w Norymberdze), jako środek nacisku zawiodła całkowicie.
Świadczą o tym również kolejne, składane przez Stahmera wnioski dowodowe. Nie zachowały się, co prawda, ich kopie (z wyjątkiem pierwszego, referowanego wyżej wniosku z 8 marca) 75, można je wszakże odtworzyć na podstawie stenogramu, głównie zresztą gniewnych replik
30
radzieckich oskarżycieli. Pierwsza taka replika miała miejsce 11 maja, w 127 dniu procesu. Płk. Pokrowski zaprotestował wówczas przeciwko powoływaniu dwóch dalszych świadków obrony na okoliczność Katynia po to tylko, by, jak to ujął, próbować dowodzić, iż „niemiecki Wehrmacht nie miał z tą hitlerowską prowokacją nic do czynienia”. Jednakże po słowach: „radzieckie oskarżenie kategorycznie sprzeciwia się... ”, przewodniczący, Lord Geoffrey Lawrence, upomniał go, by nie powtarzał tego, o czym Trybunał dokładnie już wie i by przeszedł do meritum, czyli do samego wniosku. Pokrowski przedstawił wtedy w dłuższym wywodzie to, co określił jako „nasze dokładne stanowisko, tzn. punkt widzenia radzieckich władz oskarżycielskich w kwestii powoływania nowych świadków” 76.
Warto się nad tym wywodem zatrzymać, ponieważ oddaje on bardzo dobrze radzieckie rachuby i przyjętą w związku z nimi taktykę. Pokrowski oświadczył, że nie ma wcale zamiaru zajmować się szerzej okolicznościami tego, co zdarzyło się w Katyniu. Strona radziecka uważała od samego początku, iż chodzi tu o fakt powszechnie znany. Z tego, że w swoim akcie oskarżenia poświęciła zbrodni katyńskiej tak niewiele miejsca i że uznała za możliwe poprzestać na odczytaniu paru jedynie fragmentów ze sprawozdania Komisji Specjalnej, mógł się Trybunał zorientować, iż widzi ona w tej sprawie tylko jeden z epizodów. Na wypadek wszakże, gdyby Trybunał miał nabrać wątpliwości co do wiarygodności dostarczonych mu dokumentów oraz wypowiedzi świadków, „bylibyśmy zmuszeni przedłożyć nowy materiał dowodowy”. Jeśli dojdzie zatem do powołania dodatkowych świadków obrony, to oskarżenie będzie ze swej strony uważało za konieczne zawezwać ok. dziesięciu dalszych świadków, rzeczoznawców i specjalistów, jak również przedłożyć dalsze dokumenty, a także odczytać, tym razem w całości, sprawozdanie Komisji. Na zakończenie podkreślił z naciskiem, że bardzo by to opóźniło postępowanie, narażając na stratę już nie godzin, ale całych dni. „Jeśli idzie o nas - stwierdził - nie jest to konieczne i jesteśmy przekonani, że wniosek obrony zostanie oddalony jako niecelowy i nie uwarunkowany żadną koniecznością” 77.
Niezrażony tą filipiką Stahmer wystąpił wkrótce o powołanie jeszcze jednego świadka, tym razem w osobie znanego nam już Eichborna. Wynika
31
to z treści przemówienia, jakie w poniedziałek, 3 czerwca (145 dzień rozprawy), wygłosił główny radziecki oskarżyciel, gen. Rudenko 78. Podał on zarazem nazwiska dwóch świadków zgłoszonych poprzednio - pierwszym był lekarz-psychiatra Stockert, drugim - adiutant pułku, kpt. Böhmert 79. Można przypuszczać, że inicjatywę Stahmera powodowały trudności z dotarciem przynajmniej do niektórych spośród zgłoszonych w marcu osób. Pragnął zaś, trzymając się konsekwentnie własnej wykładni postanowienia Trybunału, wypełnić limit pięciu przyznanych mu świadectw. Faktem jest, że o adresie Hodta dowiedział się na dzień przed wyznaczonym terminem przesłuchań 80, wobec czego ten nie mógł okazać się już przydatny. Faktem jest również, że pomijając Ahrensa i Oberhäusera, którzy wystąpili przed Trybunałem, nazwiska pozostałych zgłoszonych wówczas osób nie pojawiły się już więcej we wnioskach dowodowych obrony. (Aczkolwiek o dwóch spośród nich, tzn. o por. Hodtcie i prof. Naville'u wspominano następnie w trakcie zeznań 81, ten ostatni zaś znalazł się ponadto na przedłożonej przez Stahmera liście międzynarodowej komisji lekarskiej 82.)
To, że sam gen. Rudenko uznał za konieczne wystąpić przeciwko wnioskom obrony, wydaje się znamienne. Rosjanie uznali widocznie, iż trzeba wytoczyć najcięższe działo, by sprawę katyńską wyciszyć i sprowadzić do bezpiecznych ram. Zaczął też Rudenko od argumentu o odpowiednim kalibrze: stoimy na stanowisku, że fakt rozstrzelania przez hitlerowców oficerów polskich został w pełni udowodniony na podstawie przedłożonego Trybunałowi sprawozdania radzieckiej Komisji Specjalnej (nazywał ją zresztą błędnie „Komisją Nadzwyczajną”). Tego sprawozdania (dokument ZSRR-54) nie można, w myśl par. 21 Statutu, podważać 83.
32
(Trybunał powstrzymał się tu od zwrócenia mu uwagi na oczywistą bezpodstawność ostatniego stwierdzenia. Pośrednio uczynił to jednak później. Kiedy bowiem Stahmer usiłował wykazać, iż cytowany paragraf nie zabraniał wcale powoływania świadków, przerwał mu natychmiast przypominając, iż sam już to wcześniej w takim właśnie duchu rozstrzygnął 84.)
Po tym wstępie przeszedł gen. Rudenko do szczegółowych zarzutów i trzeba przyznać, że w stosunku do Stockerta jeden z nich nie był pozbawiony pewnej błyskotliwości: „wzywanie na świadka psychiatry jest absolutnie bezcelowe, ponieważ Trybunału nie interesuje sposób, w jaki władze niemieckie doszły do swoich ustaleń” (nie interesuje, innymi słowy, stan ówczesnej świadomości tych władz). Sposób - ciągnął z dużo już niniejszą błyskotliwością Rudenko - nie odgrywa tu absolutnie żadnej roli, skoro ich wina została przez radziecką Komisję „całkowicie udowodniona”. Sam Stockert - ciągnął dalej - nie jest zresztą lekarzem sądowym i w pracach ekshumacyjnych uczestniczył wyłącznie z ramienia „niemiecko-faszystowskiego naczelnego dowództwa”. Z kolei kpt. Böhmert 85 należał do obwinionej jednostki, wobec czego jako uczestnik zbrodni nie jest w stanie dać o niej obiektywnego świadectwa, Eichbora zaś nie mógł znać faktów, które zbrodni tej dotyczą.
Zakończenie było już tylko popisem rutynowej arbitralności funkcjonariusza, dla którego prawdą jest po prostu to, co jego zwierzchność za prawdę uznała. „Niezależnie od wymienionych obiekcji, które -jak podkreślił Rudenko -odpowiadają zdaniu wszystkich oskarżycieli, oskarżenie radzieckie pragnie raz jeszcze wskazać z naciskiem na fakt, że te bestialskie zbrodnie Niemców w Katyniu zostały z najwyższą starannością zbadane przez specjalną, kompetentną, państwową Komisję śledczą (podkr. własne - A. B.). W wyniku tych badań ustalono jako fakt, iż zbrodni w Katyniu dokonali Niemcy i że stanowi ona w rzeczywistości jedynie ogniwo w łańcuchu licznych bestialstw, jakich się dopuścili 86.
33
Logika odpowiedzi Stahmera była bez zarzutu. Przypomniał, że wedle oskarżenia, oficerów polskich wymordowali członkowie sztabu jednostki stacjonującej w sąsiedztwie Katynia. Obrona przedstawia wobec tego świadectwa oficerów tego sztabu na dowód, że w ciągu całego czasu, w jakim ów sztab tam przebywał, nie doszło do żadnych egzekucji polskich oficerów. „Jestem przekonany - powiedział - że chodzi tu o kluczowe stwierdzenie a zarazem o kluczowy punkt w postępowaniu dowodowym”. Przeciwko tym ludziom nie podniesiono żadnego zarzutu, nie wymienia ich także w swoim sprawozdaniu radziecka Komisja. „Abstrahując od tego, uważam za rzecz wykluczoną, aby można było wyeliminować świadka w ten sposób, że się po prostu powie, iż popełnił zbrodnię. To trzeba przecież wpierw udowodnić” 87. Co prawda dociekliwe pytania przewodniczącego Trybunału ujawniły pewną nieformalność w zgłoszeniu Stockerta, ale Stahmer uzyskał obietnicę, iż jego argumenty zostaną wzięte pod uwagę 88.
Rzeczywiście, na posiedzeniu 8 czerwca (150 dzień rozprawy) Trybunał postanowił dopuścić dwóch pierwszych spośród zgłoszonych w maju świadków obrony 89. Pominął natomiast Eichborna, choć to właśnie on miał przecież zeznawać w procesie, wobec czego i jego kandydatura musiała zostać wcześniej zaakceptowana. Przede wszystkim jednak Trybunał zadecydował wówczas, iż obie strony, a więc obrona i oskarżenie, będą mogły przedłożyć w sprawie katyńskiej nie więcej niż zeznania trzech świadków. Chodziło tu bez wątpienia o regulację generalną, odnoszącą się do obydwu form wypowiedzi - zarówno ustnej, jak i pisemnej. Ponieważ jednak przewodniczący Trybunału nie stwierdził tego expressis verbis Stahmer uznał, iż ograniczenie dotyczyło jedynie liczby zeznających bezpośrednio przed sądem i w czerwcu wystąpił z kolejnym wnioskiem dowodowym. Tym razem domagał się włączenia w poczet dowodów nie wymienionej z tytułu książki Józefa Czapskiego (figurował oczywiście w stenogramie jako „Chapski”) oraz zaprzysiężonych zeznań gen. von Gersdorffa 90 i trzeba
34
powiedzieć, iż w obydwu przypadkach chodziło o świadectwo ludzi szczególnie dobrze w sprawie zorientowanych.
Józefa Czapskiego przedstawiać oczywiście nie trzeba. To właśnie jemu - rotmistrzowi Czapskiemu, jeńcowi ze Starobielska - zlecił gen. Władysław Anders w okresie formowania się armii polskiej w ZSRR poszukiwanie zaginionych kolegów 91. Przebieg tych bezowocnych, a jak się miało okazać, z góry skazanych na niepowodzenie poszukiwań, opisał w kilka lat po wojnie w głośnej książce Na nieludzkiej ziemi 92. Wcześniej jednak, bo jeszcze w 1944 r., opublikował (prawdopodobnie w Bolonii) inną książkę, właściwie niewielką broszurę Starobielskie wspomnienia, w której przedstawił jednoznaczne w swojej tragicznej wymowie wnioski, do jakich wówczas, tzn. w toku owych bezowocnych poszukiwań, doszedł 93. I zapewne tę publikację miał na myśli Stahmer, zabiegający już zresztą od pewnego czasu o dotarcie w ogóle do materiałów, które w sprawie katyńskiej zgromadziła strona polska. Świadczy o tym list, z jakim 17 maja 1946 r. zwrócił się bezpośrednio do gen. Andersa prosząc, by ten „podał do wiadomości obrony niemieckiej fakty, które... uważa za istotne dla zbadania prawdy historycznej oraz, jeśli to będzie możliwe, wskazał dalsze osoby lub inny materiał dowodowy, które by mogły przyczynić się do prawdziwego wyświetlenia zbrodni katyńskiej” (podkr. -A. B.) 94.
Podkreślone słowa pozwalają przypuszczać, iż Stahmer jakieś materiały polskie już wówczas miał i najpewniej nadmienił o tym w swoim liście. Tego wszakże możemy się tylko domyślać. W teczce obrońcy brak bowiem kopii listu, a o tym, że go w ogóle wysłał i co było jego treścią wiemy tylko z fragmentów, które zamieścił w swoich wspomnieniach (Bez ostatniego rozdziału) sam adresat. Prawdopodobnie chodziło właśnie o książkę Czapskiego. Być może jednak również i o jakieś inne dowody. Do takiego wniosku skłaniać może informacja zawarta w cytowanym już artykule
35
Janssena. Pisze on mianowicie, że któregoś dnia idącego do sali sądowej obrońcę zatrzymał „oficer polski w amerykańskim [!] mundurze” i po upewnieniu się, że ma istotnie do czynienia z dr. Stahmerem, wręczył mu publikację rządu polskiego na obczyźnie, którą nazywa „Polską Białą Księgą 1946” 95. Chodziło zapewne o wydaną w kwietniu tego roku z inicjatywy rządu broszurę zawierającą najważniejsze w sprawie katyńskiej fakty i dokumenty 96. Niestety Janssen nie podaje daty, wobec czego nie można mieć pewności, iż obrońca otrzymał ową broszurę przed zwróceniem się do gen. Andersa. Nasz wniosek pozostać zatem musi dość prawdopodobną, ale jednak niesprawdzoną hipotezą.
Stahmer zdawał sobie oczywiście sprawę z tego, że swoją prośbą stawia polskiego dowódcę w trudnej sytuacji. Apelował jednak o pomoc, odwołując się do jedynego argumentu, jakim mógł się wobec niego posłużyć: „Gdyby pan Generał zechciał, zyskałby Pan sobie wdzięczność historii”. Prosił przy tym o wiadomość także w przypadku odpowiedzi odmownej 97. Gen. Anders czuł się istotnie zobowiązany, by, jak pisze, „dać świadectwo prawdzie”. W fakcie obarczenia Niemców odpowiedzialnością za Katyń widział próbę Kremla zastosowania - „po raz pierwszy na gruncie międzynarodowym” - metod „swojego sądownictwa, które pozwalają oskarżyć i skazać każdego człowieka za każdą zbrodnię, niezależnie od tego czy ją popełnił, czy nie” 98. Nie mógł jednak, jak podkreśla, „w żadnym wypadku” działać „w porozumieniu z obrońcami niemieckich przestępców wojennych”. Kopię listu Stahmera przesłał zatem do głównej kwatery amerykańskich sił w Europie z prośbą o powiadomienie obrońcy, przede wszystkim zaś o zakomunikowanie Międzynarodowemu Trybunałowi Wojskowemu, iż jest gotów przekazać mu wszystkie materiały katyńskie, jakie ma, wszakże tylko „na jego urzędowe i pisemne żądanie” 99.
Gen. Anders nie otrzymał na tę swoją ofertę żadnej odpowiedzi i choć przyczyną milczenia Trybunału mogło być po prostu to, iż Amerykanie
36
w ogóle nie nadali sprawie biegu, droga, jaką wybrał, i tak pozbawiona była szansy powodzenia. Niezależnie od przyczyn generalnych, które -o czym będzie jeszcze mowa -tkwiły w ograniczeniach podmiotowej kompetencji Trybunału, nie mógł on w żadnym razie, w świetle zasad obowiązującej go anglosaskiej procedury, podejmować jakichkolwiek czynności śledczych. Do tego zaś sprowadzałoby się przecież zbieranie dowodów czy to winy, czy też niewinności podsądnych. W tym względzie zdany był całkowicie na to tylko, co same strony procesowe mu przedłożą. I choć trudno nie podzielać racji, którymi kierował się polski dowódca, rezygnując z osobistej odpowiedzi na list Stahmera, trudno zarazem nie stwierdzić, iż w sprawie zbrodni katyńskiej mógł dać w Norymberdze „świadectwo prawdzie” jedynie we współpracy z obrońcą Goeringa. Oskarżenie bowiem, a przypomnijmy, że - przynajmniej formalnie - dotyczyło to również trzech oskarżycieli zachodnich - tej prawdzie z pewnością tam nie służyło.
Nazwisko drugiego z wymienionych przez Stahmera świadków mówi czytelnikowi polskiemu z pewnością mniej, choć pojawiało się w publikowanych u nas pracach poświęconych oficerskiej konspiracji w Wehrmachcie i próbom zamachu na Hitlera. Rudolf, Christoph, Frhr. von Gersdorff, urodzony - jak podaje w swoich wydanych przed kilkunastu laty wspomnieniach - w Lubiniu Lgn. (po części zresztą także wrocławianin, bo tu ukończył szkołę oficerską i odbywał służbę wojskową) jest potomkiem złej dla nas sławy margrabiego Gerona 100. Ale to właśnie Gersdorff zdecydował się jako pierwszy uwolnić Niemcy i świat od Hitlera. Zamierzał dokonać tego w drodze samobójczego zamachu bombowego podczas wizyty wodza III Rzeszy na zorganizowanej w marcu 1943 r. w berlińskim Arsenale wystawie zdobycznego sprzętu radzieckiego. Zamach nie doszedł jednak do skutku, gdyż Hitler nieoczekiwanie skrócił swój pobyt o czas, jaki był niezbędny do zdetonowania bomby 101.
37
Związek Gersdorffa ze zbrodnią katyńską polegał po prostu na tym, że to on ją odkrył. Do niego bowiem, jako oficera wywiadu w sztabie GA Środek”, wpłynęły na początku stycznia 1943 r. informacje o istnieniu w pobliżu Kozich Gór masowych grobów oficerów polskich, rozstrzeliwanych tam wiosną 1940 r. przez oddziały NKWD 102. On także, jak twierdzi, jest autorem samego zwrotu „zbrodnia katyńska”. Kiedy bowiem sporządzał raport na temat rezultatów przeprowadzonych wstępnie badań i myślał nad sposobem lapidarnego określenia lokalizacji grobów, wybór jego padł na oddalony o kilka kilometrów Katyń. Nie tylko dlatego, że ta nazwa wydała mu się najbardziej komunikatywna, ale że pobliskie Gniezdowo, gdzie prowadzono wykopaliska archeologiczne, mogłoby nasuwać zbyt łatwo skojarzenie z odkrytym tam starożytnym grobowcem rosyjskim 103.
Bez wątpienia, spośród wszystkich świadków branych przez Stahmera pod uwagę, Gersdorff i Czapski wiedzieli o zbrodni katyńskiej najwięcej.
38
Można więc rozumieć Gersdorffa, że dostrzega coś osobliwego w fakcie, iż to nie on wystąpił w Norymberdze, lecz ci, którzy będąc tylko obserwatorami czynności ekshumacyjnych o prawdziwych okolicznościach zbrodni nie byli w stanie powiedzieć niczego konkretnego 104. Niemniej jednak, z punktu widzenia przyjętej i konsekwentnie przez Stahmera realizowanej linii obrony, przydatność obydwu musiała być problematyczna. Rzecz w tym, iż wszystko, co jako świadkowie mieliby do powiedzenia, dotyczyło jednoznacznie, a przede wszystkim wprost, winy Rosjan. Nadawali się więc istotnie, ale raczej na świadków oskarżenia w ewentualnym procesie rzeczywistych zbrodniarzy 105. Tymczasem Stahmerowi, przeciwnie, chodziło o przeprowadzenie dowodu niewinności, tzn. wykazanie, że napiętnowani przez radzieckich oskarżycieli jako sprawcy żołnierze i oficerowie konkretnej, stacjonującej na terenie lasku katyńskiego jednostki Wehrmachtu, nie wymordowali polskich oficerów. I choć, z punktu widzenia ostatecznych, logicznych konsekwencji ta różnica w podejściu do sprawy wydawać się może dość subtelna, wyznaczała, niemniej, ramy, w których obrońcy Goeringa wolno się było poruszać w tej kwestii na procesie.
Stahmer musiał zatem dawać z konieczności pierwszeństwo osobom, które bądź to z autopsji, bądź też na podstawie innej tego rodzaju bezpośredniej i osobistej wiedzy, były w stanie zeznać przed Trybunałem, iż w podanym przez oskarżenie terminie wczesnej jesieni 1941 r., czyli w okresie, kiedy owa jednostka się tam instalowała, żadna zbrodnia nie miała miejsca. Ani Gersdorff, który zetknął się ze sprawą dopiero w początkach 1943 r. 106, ani tym bardziej Czapski, którego na tym terenie w ogóle nie było, w tej sprawie świadczyć oczywiście nie mogli. (Dotyczy to również, w stopniu nie mniejszym, zgłoszonego wcześniej prof. Naville'a.)
Rezygnując z bezpośredniego przesłuchania przynajmniej Gersdorffa -jest bowiem rzeczą nad wyraz wątpliwą, że Czapski mógłby się zgodzić na wystąpienie w charakterze świadka obrony Goeringa - Stahmer przywiązywał wielką wagę do tego, by zaprzysiężone zeznanie (affidavit) pierwszego oraz książkę drugiego włączyć w poczet dowodów. Uzasadniając
39
swój wniosek w tej sprawie twierdził, iż uzupełniłoby to w szczegółach zeznania świadków, którzy wystąpić mieli przed Trybunałem. W istocie nadawało to wysiłkom obrony merytorycznie nowy sens, pozwalając Stahmerowi przekroczyć granicę tabu i wyrazić to, czego wprost powiedzieć nie mógł - kto mianowicie jest winnym śmierci oficerów polskich w Katyniu. Było to dla niego o tyle jeszcze ważne, że urzędowe sprawozdanie niemieckie z przeprowadzonych tam wiosną 1943 r. badań 107 nie wchodziło oczywiście jako dowód w grę, gdyż nie odpowiadało kwalifikacji art. 21 Statutu.
Kwestia dopuszczenia obydwu dodatkowych dowodów, o które wnosił Stahmer, rozstrzygnięta została ostatecznie na posiedzeniu 29 czerwca (167 dzień rozprawy). Po wysłuchaniu wspomnianego już oświadczenia płk. Pokrowskiego (komunikował, że strony nie zdołały osiągnąć porozumienia), Trybunał powtórzył w stanowczej formie swoją poprzednią decyzję, iż w sprawie katyńskiej każdej ze stron przysługuje prawo powołania nie więcej niż trzech świadków 108. W odpowiedzi na to mec. Siemers -Stahmer był w tym momencie nieobecny - przedłożył w jego imieniu następującą propozycję: obrona gotowa jest poprzestać na przesłuchaniu tylko dwóch świadków, tzn. Ahrensa i Eichborna, co się zaś tyczy trzeciego (gen. Oberhäusera) zastąpić je zaprzysiężonym zeznaniem, przy założeniu wszakże, iż Trybunał dopuści zarazem dwa dalsze pisemne świadectwa. Nie padły tu, co prawda, żadne nazwiska, trudno jednak wątpić, iż chodziło o affidavit Gersdorffa oraz książkę Czapskiego. Jakby wychodząc naprzeciw ewentualnym zarzutom radzieckich oskarżycieli, Siemers zauważył przy tym, iż zgłoszona przez niego propozycja pozwoli, bez szkody dla interesów obrony, zaoszczędzić niemało czasu 109.
Trybunał nie odstąpił jednak od swego stanowiska, mimo że przybyły Stahmer usiłował nadal dowodzić, iż zaproponowane przez obronę rozwią-
40
zanie - dwa ustne zeznania plus trzy świadectwa na piśmie, nie wykracza poza limit, na który wcześniej otrzymał już zgodę. Odrzucając jego rozumowanie Trybunał wyjaśnił, iż zdecydował się ograniczyć liczbę dowodów, ponieważ sprawa katyńska stanowi uboczny nurt postępowania i „w tym stadium procesu” [!] jej wyświetlenie nie wymaga powoływania „wielkiej liczby świadków”. Oświadczył równocześnie, iż kwestię formy, w jakiej strony przedłożą mu te dowody, pozostawia w dalszym ciągu im samym, ale że jeśli do poniedziałku, 1 lipca, nie osiągną one porozumienia co do wyboru formy pisemnej, będzie to oznaczało, że w praktyce zdecydowały się na ustną, wobec czego w dniu tym, o godz. 10 rano, rozpoczną się przesłuchania świadków katyńskich 110.
Posiedzenie, na którym Trybunał ogłosił tę decyzję, zakończyło się w sobotę, 29 czerwca 1946 r. późnym popołudniem. Do tego momentu -przypomnijmy - nic nie wskazywało na to, by Stahmer brał w ogóle pod uwagę możliwość rezygnacji z publicznych zeznań świadków. Zarówno oświadczenie Pokrowskiego, jak i odtworzona tu historia kolejnych, składanych przez obrońcę wniosków dowodowych, wyraźnie temu przeczą. Tymczasem K-H. Janssen na podstawie relacji Eichborna twierdzi 111, iż Stahmer uległ jednak w ostatnim tygodniu presji Rosjan. Także zresztą z obawy, żeby w trakcie tzw. krzyżowych pytań nie udało się oskarżycielom radzieckim wyzyskać analogii pomiędzy Katyniem a masakrą w Borysowie (nad Berezyną) - latem 1941 r. wymordowano tam 5000 Żydów -dla obciążenia i tą zbrodnią Wehrmachtu. Dokonały jej wprawdzie oddziały SS (składające się głównie z Łotyszów), ale Borysów leżał w obszarze operacyjnym GA „Środek” 112. Obawy te podzielali również inni obrońcy, odradzając forsowanie dotychczasowego stanowiska.
Eichborn zdecydował się wówczas skierować do Stahmera list otwarty. Sporządził go (w 6 egzemplarzach) podczas bezsennej nocy poprzedzającej posiedzenie, na którym obrońca miał się ostatecznie zdeklarować. Treść listu była tego rodzaju, że zapytany o opinię niemiecki ekspert w zakresie prawa karnego 113 uznał, że niemal wypełnia znamiona karalnego wymu-
41
szenia, czyli szantażu. Eichborn stwierdzał w nim m. in., iż zarówno dla niego, jak i dla Ahrensa, w którego imieniu również występował, oskarżenie katyńskie ma charakter szczególny - „godzi w honor Wehrmachtu, obciąża stosunki z Polską i dodatkowo szkodzi wizerunkowi Niemiec w świecie”. W związku z tym obrońca nie ma prawa czynić tu żadnych koncesji w stosunku do Rosjan. Jeśli uważa swoje zadanie za zbyt niebezpieczne, powinien złożyć mandat w ręce kogoś, kto zadanie to zdoła wypełnić. Oni obydwaj są w każdym razie zdecydowani i nie obawiają się „krzyżowych pytań” oskarżycieli.
Aby dotrzeć do Stahmera - kontynuuje Janssen relację Eichborna -musiał on sforsować niezwykle trudną przeszkodę: bramę Pałacu Sprawiedliwości, najbardziej wówczas strzeżonego gmachu w Norymberdze 114. Udało mu się to dzięki pomocy byłego osobistego fotografa Hitlera, H. Hoffmanna, którego znał jeszcze sprzed wojny, a który handlując z Amerykanami 115, wyrobił sobie u nich bardzo dobre stosunki. Eichbora zdążył -jak czytamy - dosłownie w ostatniej chwili, kiedy obrońca, z pisemną zgodą na to, czego domagali się Rosjanie, w ręku, udawał się na salę rozpraw. Wręczając mu list oświadczył, iż jest już umówiony z korespondentem „Timesa” (co było zupełnym bluffem) i że jeśli on, Stahmer, skapituluje wobec żądań oskarżenia to nie tylko niemiecka opinia, ale świat cały dowiedzą się o jego małoduszności. W rezultacie doszło do zaimprowizowanej konferencji wszystkich obrońców (Trybunał, co byłoby swego rodzaju skandalem, miał podobno w tym czasie czekać), którzy postanowili ostatecznie nie rezygnować z publicznego przesłuchania świadków.
Przedstawiona przez Eichborna wersja wydarzeń różni się, jak widać, dość zasadniczo od tej, jaka wynika z dostępnych materiałów procesowych, aczkolwiek, nie wykluczają się one całkowicie. Co prawda, brany tu w głównej mierze za podstawę stenogram rozprawy nasuwać może, jak już wspominano 116, zastrzeżenia i to zarówno pod względem ścisłości zapisu,
42
jak i, zwłaszcza, kompletności. Natomiast zasługująca na szacunek ideowa postawa Eichborna jest z pewnością argumentem na rzecz prawdziwości jego relacji. Niemniej jednak, w konfrontacji ze zbadanymi źródłami -a zwłaszcza w tej udramatyzowanej formie, jaką posłużył się Janssen -relacja ta nasuwa jednak pewne wątpliwości 117. Biorą się one przede wszystkim z tego, że Eichborn najwidoczniej nie orientował się zupełnie ani w działaniach, jakie Stahmer w ciągu blisko czterech miesięcy podejmował, ani też w jego taktyce. Obraz pełnego obaw i stale się wahającego obrońcy w zasadniczy sposób koliduje z widoczną determinacją, jaka działania te cechowała oraz konsekwencją, z jaką tę swoją taktykę przez cały czas realizował. W każdym razie koliduje na tyle, aby usprawiedliwić nasuwające się pytania: czy Stahmer gotów był rzeczywiście skapitulować i czy naciski ze strony Eichborna odegrały istotnie aż tak wielką rolę, jaką on sam im przypisuje. Wydaje się, że bez uwzględnienia także prywatnych papierów obrońcy, które -jeśli w ogóle istnieją — są chyba na razie niedostępne, rzetelna odpowiedź na te pytania nie będzie jednak możliwa.
3. Przebieg przesłuchań - świadkowie obrony
Zgodnie z zapowiedzią Trybunału, w poniedziałek, 1 lipca 1946 r. (168 dzień rozprawy) rozpoczęło się postępowanie dowodowe w sprawie katyńskiej. Zanim jednak Stahmer przystąpił do zadawania pytań pierwszemu z powołanych przez siebie świadków, czyli płk. Ahrensowi, inny obrońca, mianowicie mec. Siemers, wezwał oskarżenie, by w imię równości stron procesowych również podało - tak, jak uczyniła to już przed kilku tygodniami obrona - nazwiska swoich świadków 118. Na prośbę Trybunału, gen. Rudenko wymienił wtedy - dokładnie w odwrotnej zresztą kolejności niż mieli potem zeznawać - nazwiska trzech profesorów: wspomnianego już eksperta Komisji Specjalnej, W. Prozorowskiego, bułgarskiego specjalisty z zakresu medycyny sądowej, w swoim czasie członka zaproszonej przez Niemców międzynarodowej komisji lekarskiej, M. Markowa, oraz smoleńskiego astronoma, w czasie okupacji wiceburmistrza w tym mieście, B. Bazylewskiego. Czynności wstępne dopełniło zaprzysiężenie Ahrensa, który wypowiedział następującą formułę: „Przysięgam w obliczu Boga Wszechmogącego, że będę mówił szczerą prawdę, niczego nie ukrywając i niczego nie dodając”.
Kierunek zadawanych następnie przez Stahmera pytań wyznaczały główne tezy „dokumentu ZSRR-54”, czyli sprawozdania radzieckiej Komisji Specjalnej. Dopiero też przemówienie końcowe obrońcy pokazało, jak bardzo były te pytania - również zresztą i dalsze, stawiane następnym świadkom - celowe oraz przemyślane. W odpowiedzi Ahrens objaśniał więc po kolei, na czym polegały zadania jego pułku (utrzymywanie łączno-
44
sei sztabu GA „Środek” z podległymi oddziałami oraz ugrupowaniami sąsiednimi, jak również przygotowanie obrony własnych obiektów), komu był podporządkowany (bezpośrednio szefowi wojsk łączności Grupy, gen. Oberhäuserowi, i „wyłącznie od niego otrzymywałem rozkazy”), jak wyglądała topografia terenu, na którym stacjonował sztab jego pułku (świadek objaśnił treść dwóch sporządzonych przez siebie i dostarczonych Trybunałowi szkiców) 119.
Zapytany następnie o siły, jakimi dysponował, Ahrens wyjaśnił, że poza nim samym w skład sztabu wchodziło jeszcze najpierw 3, a potem 2 oficerów, obsługę zaś stanowiło 18 - 20 podoficerów i żołnierzy. Wszyscy, jak podkreślił, mieli czas całkowicie wypełniony. Owszem, mówił dalej, zatrudnialiśmy ponadto pomocniczy personel rosyjski. Czy - indagował Stahmer - personel ten obowiązywały jakieś specjalne przepisy? „Wydałem ogólne przepisy porządkowe - odpowiedział świadek - które odnosiły się nie tylko do personelu rosyjskiego”. Charakter wykonywanych zadań narzucał przecież konieczność przestrzegania bezwzględnej tajemnicy. W sztabie znajdowały się mapy ż naniesioną na nie dokładną dyslokacją zarówno armii GA „Środek”, jak i, w dodatku, jednostek ugrupowań sąsiednich, a z dyslokacji tej jasno wynikały ich dalsze zamierzenia operacyjne. Moim obowiązkiem było zatem „szczególnie chronić te materiały”, stąd też dostęp do pomieszczeń, gdzie je przechowywano, możliwy był jedynie na podstawie mojego upoważnienia. O jakie pomieszczenia tu chodziło, padło kolejne pytanie? „Dotyczyło to w pierwszym rzędzie pokoju specjalisty łączności telefonicznej, mojego pokoju oraz częściowo... pokoju adiutanta. Wszystkie pozostałe pomieszczenia willi, jak również i należący do niej teren, były wolne”, uzupełnił swoją odpowiedź świadek 120.
W tym momencie przewodniczący Trybunału przerwał Stahmerowi, pytając o związek pomiędzy tak szczegółowym opisem willi a zasadniczą sprawą. Pytania moje, odparł obrońca, zmierzały do ukazania zupełnie naturalnych przyczyn tego, co w sprawozdaniu radzieckiej Komisji przedstawione zostało jako szczególne zastosowane wobec personelu rosyjskiego środki ostrożności. Uzyskawszy zgodę na kontynuowanie tej linii przesłuchania zapytał z kolei, czy las katyński był zamknięty i jakoś szczegól-
45
nie ściśle strzeżony. Świadek przyznał, iż rozstawił w nim posterunki, ale jak wyjaśnił, po to, by zapobiec w ten sposób żywiołowemu wyrębowi drzewa. Podczas mroźnej zimy z 1941 na 1942 wszystkie oddziały starały się bowiem na gwałt o opał, należało zaś zachować i tak już przerzedzony drzewostan, aby mieć osłonę przeciwlotniczą. Teren lasu nie był jednak zamknięty, przede wszystkim otwarte musiały być przebiegające przezeń drogi, którymi krążyli stale gońcy z meldunkami 121.
„Prosilibyśmy - przerwał ponownie przewodniczący Trybunału zwracając się do obrońcy - by zechciał Pan przy jakiejś sprzyjającej okazji podać nam daty;... kiedy mianowicie pułk zajął tę kwaterę i kiedy ją opuścił”. Stahmer przeszedł więc, z konieczności już w tym momencie, do chronologii wydarzeń, co okazać się miało zresztą kluczowym punktem całego przesłuchania Ahrensa. Forpoczta pułku, mówił w odpowiedzi na nowe pytanie świadek, zajęła „o ile mi wiadomo” willę w sierpniu 1941 roku. Aż do sierpnia 1943 r. mieściła się w niej siedziba sztabu. Tak więc, jeśli dobrze zrozumiałem, w sierpniu 1941 r. znajdowała się tam jedynie forpoczta pułku, powtórzył obrońca ostatnią kwestię świadka. Usłyszawszy zaś potwierdzenie, zapytał z kolei, kiedy nadciągnął cały sztab? „W kilka tygodni później”. „Kto był wówczas dowódcą pułku”? „Moim poprzednikiem był płk. Bedenck”. „A kiedy Pan objął pułk?” Do siedziby GA „Środek” przybyłem, zeznawał spokojnie Ahrens, w drugiej połowie listopada 1941 r. i po zapoznaniu się z zadaniami oraz przejęciu agend pułku, objąłem dowództwo pod koniec listopada, „o ile sobie dobrze przypominam 30”. Czy to przekazanie dowództwa przez płk. Bedencka odbyło się w sposób formalny? Było „bardzo dokładne, drobiazgowe i przewlekłe”, stwierdził Ahrens, grzebiąc tym ostatecznie jedną z głównych tez oskarżenia. Nie uznał przy tym nawet za konieczne powołać się tu expressis verbis na dowód w postaci zaopatrzonego przecież w datę protokołu 122.
Tak więc, w tym momencie radzieckie oskarżenie upadło przynajmniej jeśli idzie o osobę Ahrensa. „Główny obwiniony” nie mógł być żadną miarą sprawcą zbrodni, skoro w czasie, kiedy miano ją popełnić, znajdował
46
się po prostu w innym miejscu 123. O płk. Bedencku natomiast, który jesienią 1941 r. stał na czele inkryminowanego sztabu, „dokument ZSRR-54” nie wspominał ani słowem. Jednakże Stahmer powstrzymał się od wszelkich oznak triumfu. Przechodząc jak gdyby nigdy nic do przerwanego wątku (czyli ukazywania naturalnego kontekstu tego, czemu radziecka Komisja przypisywała zbrodniczy sens), zapytał świadka o częste odgłosy strzałów w sąsiedztwie willi nad Dnieprem. Dochodziły one po prostu, oświadczył Ahrens, ze strzelnicy, na której, w celu utrzymania sprawności bojowej personelu, odbywały się systematyczne ćwiczenia. Równie naturalne przyczyny, mówił dalej świadek, miał też ożywiony ruch samochodowy. Poza normalnym zaopatrzeniem, dowożono np. materiały dla odbudowy willi, zburzonej częściowo od wybuchu bomby w styczniu 1942 roku. Przede wszystkim jednak, jak podkreślił, wynikał on z tego, że konieczny był regularny i osobisty kontakt z personelem, rozrzuconym po placówkach oddalonych nawet do 400 km 124.
Stahmer kontynuował przesłuchanie, choć, wobec sensacyjnego oświadczenia Ahrensa, kolejne pytania, jakie zadał, miały już charakter czysto retoryczny. Odpowiadając na nie po kolei, świadek zaprzeczył więc by wiedział cokolwiek o trzech obozach jeńców polskich, które miały znajdować się ok. 25 km na zachód od Smoleńska i wpaść w ręce niemieckie („W ciągu całego swojego pobytu w Rosji nie widziałem żadnego i nie słyszałem nigdy o żadnym Polaku”.) Równie stanowczo zaprzeczył też, by słyszał o jakimkolwiek rozkazie z Berlina (lub skądinąd) w sprawie rozstrzelania jeńców polskich. Na zadane zaś wprost pytanie, czy z jego polecenia rozstrzelano jakichś Polaków odparł, że ani Polaków, ani w ogóle nikogo. „Nigdy w swoim życiu nie wydałem tego rodzaju rozkazu”, oświadczył. Wyraził też „niezłomne przekonanie”, iż czegoś takiego nie mógłby uczynić ani jego poprzednik, ani żaden z oficerów jego dawnego pułku. Spotkało się to z cierpką uwagą przewodniczącego Trybunału, by
47
świadek nie mówił o swoich przekonaniach, lecz tylko o stwierdzonych przez siebie faktach 125.
Na koniec Stahmer przeszedł do kwestii odkrycia grobów oraz prac ekshumacyjnych, jakie z ramienia OKW podjął na miejscu wrocławski specjalista medycyny sądowej prof. Gerhard Buhtz 126. Ahrens zeznał, iż wkrótce po tym, jak objął swoje obowiązki, dowiedział się od żołnierzy o stojącym nie opodal w lesie brzozowym krzyżu, a w ciągu 1942 r. słyszał wielokrotnie, że na tym miejscu przeprowadzane były masowe egzekucje. Pogłoski na ten temat dotarły wówczas również do sztabu GA „Środek” 127. W styczniu lub w lutym następnego roku, podążając tropem spotkanego w lesie wilka, natknął się obok krzyża na rozgrzebane kości, które znajomy lekarz zidentyfikował jako niewątpliwie ludzkie. Niebawem rozpoczął swoje prace prof. Buhtz, który relacjonując mu od czasu do czasu ich wyniki, mówił, iż znalezione przy zamordowanych listy, a zwłaszcza prowadzony do samego końca przez jednego z nich dziennik, stanowią „kluczowy dowód” na to, iż zbrodnia miała miejsce wczesną wiosną 1940 roku. Prof. Buhtz dawał temu przekonaniu wyraz także później, tzn. po podjęciu badań na pełną skalę, z udziałem już całej, kierowanej przez niego komisji. Ahrens zaznaczył jednak, że osobiście nie miał z tymi badaniami nic wspólnego, poza tym, iż musiał odstąpić członkom komisji część swoich pomieszczeń. Podkreślił zresztą, że był często w rozjazdach. Stąd też, odpowiadając na dwa ostatnie pytania Stahmera, dotyczące kolejnych stwierdzeń zawartych w sprawozdaniu radzieckiej Komisji Specjalnej, używał mniej kategorycznych zaprzeczeń. Oświadczył więc tylko, iż nic nie wie ani o tym, że w marcu 1943 r. zwożono do lasku katyńskiego zwłoki z innych miejsc kaźni, ani też o późniejszym rozstrzelaniu grupy 40-50 jeńców
48
radzieckich, których zatrudniono przy pracach ekshumacyjnych. Dodał jednak zarazem, że gdyby miano wtedy rzeczywiście zwozić zwłoki, dowiedziałby się o tym na pewno od swoich stale przebywających na miejscu oficerów (wymienił tu por. Hodta) 128.
Kilka pytań zadał następnie Ahrensowi mec. Kranzbühler (obrońca Dioniza). Odpowiadając na jedno z nich świadek zeznał, iż od mieszkającego w pobliżu rosyjskiego małżeństwa (z którym zawarł znajomość, bo byli to tak jak i on pszczelarze) dowiedział się, że egzekucje odbywały się istotnie wczesną wiosną 1940 r.; umundurowani Polacy przybywali w wagonach towarowych do stacji Giełdowo, skąd ciężarówkami wożono ich na miejsce straceń. Dochodziły stamtąd krzyki i odgłosy strzałów 129. Wymowa zeznań Ahrensa była tego rodzaju, że mec. Laternser, który, jak już wspominano, bezskutecznie domagał się zgody na udział w przesłuchaniu świadka, poprosił w pewnym momencie z widocznym sarkazmem, by Trybunał zapytał oskarżycieli, kogo należałoby właściwie obciążyć odpowiedzialnością za zbrodnię katyńską! „Nie mam zamiaru spełniać tej prośby” odparł zgodnie zresztą z tym, czego należało oczekiwać, przewodniczący, komunikując zarazem oskarżeniu, iż może rozpocząć tzw. krzyżowe pytania 130.
Zabrał wtedy głos radziecki oskarżyciel pomocniczy, L. Smirnow (tytułowany w stenogramie „starszym radcą sprawiedliwości”), który - co trzeba przyznać - okazał się przeciwnikiem zręcznym 131. Natychmiast spróbował zdyskontować to, co było przecież dla oskarżenia ciosem, mianowicie nieobecność Ahrensa jesienią 1941 r. w Katyniu, dla osłabienia wagi jego zeznań w ogóle. Starał się więc (dwukrotnie upominany przez Trybunał, że
49
się powtarza) eksponować fakt, że świadek nie może z autopsji o tym okresie mówić 132. Niewiele miał jednak Smirnow okazji, by ujawnić sprzeczności w jego zeznaniach, czemu instytucja „krzyżowych pytań” miała służyć. Jedną z takich okazji nastręczyła historia z wilkiem, którą zakwestionował zresztą w swoich wspomnieniach również i Gersdorff 133. „Ciekawe - zapytał - gdzie też znalazł Pan takiego wilka, który mógł rozgrzebać ziemię aż do głębokości od półtora do dwóch metrów” (a takiej grubości warstwa, jak stwierdził, pokrywała zwłoki)? „Ja tego wilka nie znalazłem - brzmiała odpowiedź Ahrensa - lecz go tylko widziałem” 134. Przedtem uzupełnił jednak, a w istocie sprostował, swoje pierwotne zeznanie stwierdzając, iż do odkrycia w pobliżu krzyża ludzkich kości doszło nie od razu, ale dopiero wtedy, kiedy ustąpiły mrozy i ziemia odtajała 135.
Jedno z kolejnych „krzyżowych pytań” dotyczyło kwestii, dlaczego groby, o których istnieniu wiedziano już niemal od końca 1941 r., zostały otwarte dopiero w marcu 1943 r. W odpowiedzi Ahrens zaznaczył tylko, że jeszcze w 1942 r. przekazał ówczesnemu pułkownikowi Gersdorffowi posiadane w tej sprawie informacje. Ten odpowiedział mu wtedy, że jest w pełni zorientowany 136, wobec czego świadek więcej się już tym nie przejmował. („Miałem sporo innych kłopotów na głowie”, stwierdził.) Pytany następnie, dość natarczywie, o nazwisko małżeństwa, na które się powoływał, zasłonił się Ahrens brakiem pamięci 137. Potwierdził natomiast -odpowiadając na ostatnie pytanie Smirnowa - iż wie, że przypisuje mu się główną odpowiedzialność za zbrodnię katyńską, tzn., poprawił się, wie, że w sprawozdaniu radzieckiej Komisji Specjalnej figuruje „Oberstleutnant Arnes” 138.
W ramach prawa do repliki zabrał ponownie głos Stahmer. Jego pierwsze pytanie dotyczyło momentu, od którego w skład sztabu wchodził
50
por. Hodt (wiem, odpowiedział świadek, że w każdym razie należał do pułku od początku kampanii rosyjskiej), drugie tego, jakie ostatnie daty występowały na dokumentach, o których mówił świadkowi prof. Buhtz. Nie przypominam sobie konkretnych dat, ale mówił o wiośnie 1940 r., pamiętam zaś, że zapiski w dzienniku, który mi pokazał, opinię tę potwierdzały, oświadczył Ahrens 139.
Z pytaniami do świadka zwrócił się następnie radziecki członek Trybunału, sędzia Nikiczenko. „Kiedy prof. Buhtz podał Panu datę śmierci oficerów polskich?”, zapytał. O ile bowiem -mówił dalej -dobrze zrozumiałem Pana wypowiedź w trakcie przesłuchania przez obrońcę, Buhtz zakomunikował o tym jeszcze przed przybyciem Komisji, która miała przeprowadzić ekshumację. Jak łatwo zauważyć, w pytaniu Nikiczenki kryła się sugestia, iż opinia Buhtza na ten temat była aprioryczna, tzn. że przybył on do Katynia z przyjętym z góry założeniem. Ahrens uniknął jednak pułapki, choć dokonał, istotnie, pewnej modyfikacji swojej pierwotnej wypowiedzi. Zastanawiając się na głos doszedł do wniosku, który wyraził w formie kategorycznej, że informację tę usłyszał w sześć do ośmiu tygodni po pierwszej rozmowie z Buhtzem i że była to połowa maja 140.
Potem Nikiczenko zapytał jeszcze Ahrensa, czy widział jak owe listy oraz inne dokumenty, które demonstrował mu prof. Buhtz, były z grobów wydobywane. Tego świadek, rzecz jasna, nie mógł potwierdzić. Również i na pytanie: „A zatem nie wie Pan, skąd miał on ten dziennik i te dokumenty? ” musiał odpowiedzieć przecząco. Potwierdził następnie, w odpowiedzi na kolejne pytania sędziego to, o czym mówił już Smimowowi, że mianowicie latem 1942 r. rozmawiał z Gersdorffem (na temat pogłosek o masowych grobach w katyńskim lasku), oraz że wiosną 1943 r. znalazł ludzkie kości. Zaprzeczył wreszcie, by sporządził na ten temat jakikolwiek pisemny raport. „Świadek może opuścić salę”, zakomunikował przewodniczący Trybunału 141.
51
Przesłuchanie Eichborna, którego zaprzysiężono wedle tej samej formuły, co i Ahrensa, rozpoczęło się od ustalenia jego służbowej drogi w Wehrmachcie. Zmobilizowany w sierpniu 1939 r. otrzymał przydział właśnie do 537 pułku łączności, ale już w 1940 r. wszedł w skład komórki łączności sztabu GA „Środek” i wraz z nim przybył ok. 20 września 1941 r. z Borysowa w okolice Smoleńska. W tym samym czasie przybył tam również sztab rzeczonego pułku, który rozlokował się w dawnej willi NKWD w lasku katyńskim. Przebywała tam już wtedy forpoczta pułku pod dowództwem por. Hodta, która zajęła willę wkrótce po zdobyciu przez Wehrmacht Smoleńska, co miało miejsce 17 lipca. Tak więc, podsumował tę kwestię Stahmer, od drugiej połowy lipca do 20 września 1941 r. na terenie lasku katyńskiego przebywała forpoczta, od 20 września zaś całość sztabu pułku. Eichborn potwierdził to z zastrzeżeniem, iż być może jakaś część sztabu przybyła w terminie późniejszym, ale, jak dodał, jego trzon znalazł się na miejscu z pewnością w podanym terminie 142. Wyjaśnił następnie, w podobny co i Ahrens sposób, przyczyny ożywionego ruchu samochodowego w okolicach willi oraz zaprzeczył, by słyszał cokolwiek o trzech obozach jenieckich oficerów polskich, które miały wpaść w ręce niemieckie na zachód od Smoleńska 143.
Dalsza część przesłuchania Eichborna koncentrowała się na kwestii obowiązującego w GA „Środek” systemu przekazywania meldunków i rozkazów. Stahmerowi chodziło o ustalenie, czy było możliwe, aby fakt wzięcia do niewoli jakiejś grupy jeńców nie został w nich odnotowany. Eichborn stanowczo to wykluczył wskazując, iż obowiązywały w tym względzie rygorystycznie przestrzegane przepisy. Nakładały one na podległe armie obowiązek podawania w przesyłanych codziennie wieczorem meldunkach - miały one formę szczegółowego kwestionariusza - liczby Wszystkich wziętych do niewoli jeńców, a zwłaszcza oficerów. „Jest więc rzeczą całkowicie wykluczoną - stwierdził - aby armia, w której ręce Wpadłaby taka ilość oficerów, nie zameldowała o tym w obowiązującym ją
52
trybie”. Jednakże nigdy żaden meldunek tej treści do świadka nie dotarł. Nigdy też nie widział, by treść taką zawierał jakikolwiek meldunek przesyłany z GA „Środek” do OKH (naczelne dowództwo wojsk lądowych). W obydwu zaś wypadkach musiałyby one przejść przez jego ręce. Dotyczy to w równym stopniu, stwierdził Eichborn - odpowiadając na kolejne pytanie Stahmera - rozkazów, jakie kierowane były do sztabu 537 pułku łączności. Nigdy nie zetknął się wśród nich z rozkazem wymordowania polskich oficerów. Poza tym, jak oświadczył w odpowiedzi na wcześniejsze pytanie obrońcy, „służyłem w tym pułku ponad rok, poznałem dobrze prawie wszystkich oficerów, a z wieloma pozostawałem w takich stosunkach, że mi po prostu o wszystkim mówili, także w sprawach pozasłużbowych. Jest zupełnie niemożliwe, by rzecz tak ważna do mnie nie dotarła” 144. Zresztą, dodał już na koniec z własnej inicjatywy, realizacja tego rodzaju rozkazu oznaczałaby przecież konieczność odciągnięcia znacznej części personelu pułku od jego normalnych zajęć. Tymczasem, ze względu na występujący stale niedostatek wykwalifikowanych kadr, mówił Eichborn, „musieliśmy wiedzieć wszystko, co robił każdy niemal żołnierz tego pułku” 145. (Nieco wcześniej podał, że sztab Bedencka, a potem Ahrensa, miał obowiązek informować ich pod koniec każdego dnia o zadaniach, jakie otrzymała każda z 10 do 12 kompanii pułku 146.) Wykluczone, by można było oddelegować do wypełnienia tego rodzaju zadania jakąś, z konieczności niemałą, część sił pułku, a my nie mielibyśmy o tym żadnego pojęcia 147.
Po krótkiej wymianie zdań pomiędzy mec. Kranzbühlerem (obrońca Dönitza), który domagał się udziału w przesłuchaniu Eichborna, a przewodniczącym Trybunału, który się na to nie zgadzał, rozpoczęły się „krzyżowe pytania”. Smirnow, najwidoczniej skłonny poświęcić dla ratowania całości oskarżenia jego szczegółową treść, postanowił zagrać swoją atutową kartą. Odwołał się mianowicie do faktu, iż we wrześniu i październiku 1941 r. działała w obszarze GA „Środek” jedna z czterech grup operacyjnych hitlerowskiej służby bezpieczeństwa („Einsatzgruppe B”, a ponadto
53
oddział specjalny pod nazwą „Moskwa”), której zadaniem było, „tzw. oczyszczanie obozów jenieckich”, czyli, jak to ujął, „masowe uśmiercanie jeńców wojennych”. Podkreślił przy tym, iż swoje zadania wypełniała ona we współpracy z wojskiem, co wywołało protest mec. Laternsera, obrońcy Sztabu Generalnego oraz OKW, protest, który Trybunał zresztą odrzucił. Kontynuując swoją kwestię, Smirnow zapytał wtedy świadka, czy wśród korespondencji, tzn. tajnych meldunków dalekopisowych, z którymi miał stale do czynienia, natknął się również na meldunki tej właśnie grupy operacyjnej, ewentualnie innych tego typu policyjnych formacji. Eichborn zaprzeczył, wyjaśniając, że jeśli w obszarze GA „Środek” formacje takie istotnie działały, to posługiwały się wówczas własnymi radiostacjami. Dopiero w dalszej fazie kampanii rosyjskiej zostały one wyposażone w urządzenia dalekopisowe, w związku z czym poczęły też korzystać z sieci dalekopisowej armii. Ale nastąpiło to, jak podkreślił, dopiero później 148.
Smirnow zadał wówczas ponownie to samo pytanie i otrzymawszy ponownie odpowiedź przeczącą, przedłożył Trybunałowi dokument, który oskarżenie zatytułowało „Specjalna instrukcja rządu hitlerowskiego w sprawie eksterminacji jeńców wojennych”. Było to opatrzone adnotacją: »Tajna sprawa Rzeszy”, pismo „szefa policji bezpieczeństwa i służby bezpieczeństwa” 149 (był nim, jak wiadomo, Reinhardt Haydrich) z 29 października 1941 roku. Pismo, jak wykazał następnie Smirnow, potwierdzało przytoczone przez niego fakty zarówno gdy idzie o samą obecność w okolicach Smoleńska grup operacyjnych SS oraz ich zbrodnicze cele, jak i współdziałanie z Wehrmachtem 150. Po zreferowaniu treści pisma, Smirnow, zwracając się do Eichborna, zauważył raz jeszcze: a zatem to, iż meldunki nie przechodziły przez Pana ręce „możemy uznać za fakt?”. Prze-
54
wodniczący Trybunału wtrącił w tym miejscu z pewnym zniecierpliwieniem, że świadek „powiedział to już dwa razy”. Nie reagując na tę uwagę Smirnow zapytał wtedy z nagłą agresywnością: „Dlaczego twierdzi Pan z taką pewnością, iż nie było żadnych raportów o mordowaniu Polaków? Być może dlatego - dodał napastliwie - że mordowanie polskich jeńców wojennych stanowiło akcję specjalną i doniesienia o niej musiałyby przechodzić przez Pana ręce. Czyż nie tak?”
Eichborn wydawał się w pierwszej chwili skonsternowany. Przypomniał jednak zaraz, że w swojej odpowiedzi na pytanie obrońcy oświadczył jedynie, że gdyby tego rodzaju morderstwa miały miejsce na terenie działania 537 pułku łączności, to doszłoby to niezwłocznie do jego wiadomości. „Nie oświadczałem tego, co przedstawiciel oskarżenia, tak jak to przed chwilą ujął, mi teraz imputuje” 151. Ale Smirnow nie kontynuował już „krzyżowych pytań”. Na prośbę Trybunału odczytał jeszcze do protokołu pełny tekst zaprezentowanego przez siebie dokumentu, po czym nastąpiła dwugodzinna przerwa południowa. Kiedy o 1405 postępowanie zostało wznowione, radziecki prokurator zakomunikował, że nie ma więcej pytań do świadka.
Rękawicę podniósł natomiast Stahmer. Czy nie wie Pan - brzmiało pierwsze pytanie, z jakim zwrócił się do świadka - do kogo należała przedtem zajmowana przez sztab pułku willa? „Nie mogę niczego powiedzieć na pewno - odparł Eichborn - zwróciło naszą uwagę to, że była zadziwiająco dobrze utrzymana, bardzo dobrze rozbudowana, miała dwie łazienki, strzelnicę oraz kino. Kiedy wydarzenia stały się znane, nasunęły nam się pewne wnioski, ale niczego o poprzednim lokatorze nie wiem”. W związku z przedłożonym przez Smirnowa dokumentem, obrońca zapytał o stosunek marszałka von Kluge do sprawy rozstrzeliwania jeńców wojennych. Eichborn odwołał się tu do rozmowy telefonicznej, której miał kiedyś okazję się przysłuchiwać, a w której von Kluge oraz jego rozmówca, marszałek von Bock, uznali zgodnie, iż rozkaz w tej sprawie jest szkodliwy dla dyscypliny oddziałów i nie powinien być wypełniany 152.
55
Zanim Stahmer zadał Eichbornowi ostatnie ze swoich pytań, przypomniał najpierw główną tezę oskarżenia: mord na 11 tysiącach oficerów polskich dokonany został na terenie lasku katyńskiego we wrześniu 1941 roku. Czy wobec tego, zapytał, znając dobrze warunki topograficzne tego miejsca, uważa Pan, że można było dokonywać wprost przed kwaterą sztabu pułku egzekucji na tak masową skalę oraz grzebać tak ogromne ilości zwłok, a równocześnie Pan sam mógłby nie mieć o tym zupełnie pojęcia? „To jest wykluczone” odparł Eichborn. Wskazał przy tym na prowadzone akurat w tym właśnie czasie intensywne przygotowania do przeniesienia pod Smoleńsk siedziby dowództwa GA „Środek”. Na teren ten skierowano wówczas mnóstwo oddziałów łącznościowych, które stale przemierzały go we wszystkie strony, rozciągając kable i przewody. Gdyby coś takiego się tam wtedy działo, oficerowie pułku musieliby o tym wiedzieć, a w takim wypadku wiedziałbym również i ja. Nie mam więcej pytań, oświadczył Stahmer 153.
Zanim jednak obrońca zawezwał trzeciego i ostatniego ze swoich świadków, tzn. gen. Oberhäusera, zwrócił się do Trybunału z następującym oświadczeniem: Dotychczas oskarżenie twierdziło jedynie, że to właśnie 537 pułk przeprowadzał owe rozstrzeliwania i że kierował nimi płk. Ahrens. Jeszcze dzisiaj obwiniano go tu, że był sprawcą tej zbrodni. Potem oskarżenie najwidoczniej z tego zrezygnowało i zaczęło twierdzić, że jeśli nie Ahrens, to sprawcą był w każdym razie jego poprzednik, mianowicie płk Bedenck; jeśliby zaś i on nie miał popełnić tej zbrodni to w takim przypadku - i tu dochodzimy, jak się wydaje, do trzeciej już wersji -dokonała jej SD. Obrona tymczasem nastawiła się na tę pierwszą wersję i zdołała obalić twierdzenie o winie płk. Ahrensa. Teraz jednak, ze względu na ewolucję w treści zarzutów oskarżenia, zmuszony jestem - stwierdził obrońca - domagać się powołania czwartego świadka w osobie por. Hodta, z którego również czyniono tu dzisiaj sprawcę, a który, wchodząc od początku w skład sztabu pułku, już w lipcu, jak o tym słyszeliśmy, znalazł się wraz z jego forpocztą w willi nad Dnieprem. Pragnę go w związku z tym Powołać na dowód, że i w okresie od lipca do września 1941 r. nie przeprowadzano tam żadnych egzekucji.
Po wysłuchaniu tego oświadczenia Trybunał zakomunikował, iż nowy
56
wniosek dowodowy obrońcy rozpatrzony zostanie w trakcie najbliższej przerwy 154, po czym przystąpiono do zaprzysiężenia gen. Oberhäusera (również i on przysięgał „w obliczu Boga Wszechmogącego i Wszechwiedzącego”). Pierwsze pytania Stahmera dotyczyły wspomnianego już stanowiska służbowego świadka (dowódca wojsk łączności GA „Środek”), daty przybycia w okolice Katynia (wrzesień 1941), dyslokacji jego sztabu (ok. 12 km na zachód od Smoleńska, na wysokości stacji kolejowej Krasnyj Bor, w odległości 3-4 km od lasku katyńskiego. Gen. Oberhäuser przebywał tam ze swoim sztabem do czasu wycofania się Wehrmachtu). Zapytany, jak układały się jego stosunki z kolejnymi dowódcami 537 pułku łączności (on również podał, że do listopada 1941 r. funkcję tę pełnił płk Bedenck, a od tego miesiąca płk Ahrens), świadek odparł, że „nadzwyczaj serdecznie zarówno w płaszczyźnie służbowej, jak i pozasłużbowej. Wynikało to - dodał - stąd, że byłem pierwszym dowódcą tego pułku, sam go sformowałem i bardzo z nim byłem związany”. Zeznał również, że dość często -do dwóch razy tygodniowo, odwiedzał willę, ale że kolejni dowódcy pułku odwiedzali go częściej niż on ich 155.
Wobec rezultatów dotychczasowych przesłuchań, kolejne pytania obrońcy czyniły już tylko zadość, co prawda koniecznej w takim wypadku, zawodowej rutynie. Pytał więc Stahmer świadka, czy słyszał o trzech obozach z polskimi jeńcami wojennymi, leżących 25-45 km na zachód od Smoleńska i o tym, że miały one wpaść w ręce niemieckie, dalej o rozkazie, który rzekomo nadszedł z Berlina, aby tych jeńców - polskich oficerów - rozstrzelać, o to wreszcie, czy sam takiego rozkazu nie wydał. Na wszystkie te pytania gen. Oberhäuser odpowiadał oczywiście przecząco; podobnie jak i na następne - czy miał jakieś informacje, iż rozstrzeliwania takie zarządzili Bedenck lub Ahrens. Tym razem nie tylko jednak stwierdził, że nie miał, ale że „uważa to za całkowicie wykluczone”. Kiedy zaś Stahmer zapytał „dlaczego”, odparł: „rozkaz tak zasadniczej natury musiałby po pierwsze, przejść przez moje ręce, gdyż to mnie wyznaczono jako bezpośredniego przełożonego pułku, po drugie zaś, gdyby tego rodzaju rozkaz,
57
z jakichś nie wyjaśnionych dla mnie przyczyn i trudną do zrozumienia drogą, istotnie do pułku dotarł, to jego dowódcy z pewnością natychmiast by się ze mną skontaktowali albo się u mnie zjawili, by powiedzieć: «Panie Generale, żąda się tu od nas czegoś, czego nie rozumiemy»” 156.
W dalszej części przesłuchania gen. Oberhäuser scharakteryzował sylwetkę służbową por. Hodta, podkreślając w szczególności to, iż powierzano mu z reguły wybór oraz przygotowywanie nowych stanowisk dla służb łączności armii. Przy tej okazji potwierdził też, że w okresie od 20 lipca do 20 września 1941 r. przebywał kilka razy osobiście w pobliżu Katynia i zaprzeczył, by słyszał cokolwiek o dokonywaniu wówczas na terenie lasku katyńskiego masowych egzekucji. (O tym, że się one tam w ogóle odbyły, dowiedział się dopiero w 1943 r., kiedy otwarto groby.) W związku z kolejnym pytaniem obrońcy, czy 537 pułk miał wystarczające środki, tzn. broń i amunicję, dla przeprowadzenia w takich rozmiarach rozstrzeliwań, wyjaśnił, że jako oddział działający na zapleczu był gorzej uzbrojony niż jednostki frontowe. „Tego rodzaju polecenie oznaczałoby coś doprawdy niezwykłego, no bo, po pierwsze, pułk łączności ma zupełnie inne zadania, a po drugie, nie byłby w stanie podjąć się takich masowych egzekucji z powodów technicznych” 157. Zapytany, czy uważa za możliwe by w okresie lipiec-wrzesień chowano na tym terenie mordowanych wtedy Polaków, uznał to za wykluczone. Choćby z tego powodu, że, jak stwierdził, dowódca pułku nigdy by nie wybrał na swoją kwaterę miejsca, na którym spoczęło 11 tysięcy zabitych. Wreszcie, odpowiadając na ostatnie pytania Stahmera, dotyczące okoliczności odkrycia grobów, świadek zeznał, iż nikt go oficjalnie o odkryciu nie zawiadamiał i że urzędowo nie miał z tym nic wspólnego. Słyszał tylko, że informacje o przeprowadzanych tu na wielką skalę egzekucjach pochodziły od okolicznych mieszkańców, czy może od kogoś innego jeszcze. Nie zetknął się też osobiście z członkami komisji ekshumacyjnych ani niemieckiej, ani tych zagranicznych 158.
Smirnow rozpoczął swoje „krzyżowe pytania” od kwestii trzech obozów z polskimi jeńcami, które miały wpaść w ręce niemieckie. Kiedy świadek stanowczo podtrzymał to, co wcześniej oświadczył Stahmerowi, że nic
58
o tym nie słyszał, prokurator usiłował nadać temu taki sens, iż nie słyszał oficjalnie. „Rozumiem - powiedział - że nie miało to związku z Pana służbowymi zadaniami... Ale być może miał Pan okazję być świadkiem tego, jak to różne oddziały niemieckie przeczesywały lasy w pobliżu szosy Smoleńsk-Witebsk, by ująć zbiegłych z tych obozów jeńców?” Nigdy nie słyszałem o takich oddziałach - brzmiała odpowiedź. Słyszę o tym po raz pierwszy. „A może - nie dawał za wygraną Smirnow - widział Pan niemieckie jednostki wojskowe, które tych ujętych w lasach jeńców konwojowały?” „Nie widziałem”, stwierdził krótko świadek 159.
Z kolei, po upewnieniu się, że świadek pozostawał w dobrych stosunkach z Ahrensem („Miałem dobre stosunki ze wszystkimi dowódcami pułku”) oraz że ten nie powiadomił go o odkryciu grobów w lasku katyńskim, przeszedł Smirnow do kwestii stanu uzbrojenia pułku. Składało się ono, wyjaśnił gen. Oberhäuser, zasadniczo z pistoletów, które z reguły mieli podoficerowie, i karabinów, które w ogromnej większości stanowiły, uzbrojenie żołnierzy. Nie było natomiast broni maszynowej. Smirnowa interesowały zresztą tylko pistolety. Pytał, jakiego były typu („Parabellum”, „Mauser” i „Walter”), jakiego kalibru („Parabellum” miało kaliber 7,65 albo zbliżony, dwa pozostałe, „jak sądzę trochę mniejszy”), ile ich było w pułku. Na to ostatnie pytanie świadek odpowiedział, mnożąc liczbę kompanii (10) przez liczbę przypadających na każdą podoficerów (15). Zastrzegł się jednak, że uzyskany w ten sposób rezultat (150 sztuk) można traktować jedynie szacunkowo, bo dokładnie się tego już teraz nie ustali. „Dlaczego uważa Pan -spytał wtedy Smirnow -że 150 pistoletów miałoby nie wystarczyć do masowych rozstrzeliwań, które odbywały się przez dłuższy okres?” „Dlatego - odparł Oberhäuser - że pułk łączności grupy armijnej, takiej jaką była rozrzucona na ogromnym obszarze GA „Środek”, nigdy nie występował razem... był wszędzie podzielony na niewielkie oddziały, a w jego kwaterze pozostawało stosunkowo mało ludzi; tak więc tych 150 pistoletów nigdy nie znalazło się w jednym miejscu” 160. Jednakże - nie ustępował Smirnow - główną część pułku ulokowano w lesie katyńskim? W istocie - ripostował świadek - to położona najbliżej pierwsza kompania, która obsługiwała urządzenia obydwu central - telefonicznej
59
i dalekopisowej, rozmieszczona była na terenie leżącym pomiędzy kwaterą pułku a właściwą siedzibą naczelnego dowództwa Grupy Armii. (A więc, bo tak należało tę ripostę rozumieć, również i ona nie przebywała na miejscu zbrodni.)
Smirnow powrócił jeszcze na krótko do kwestii uzbrojenia oficerów (Oberhäuser: „pistolety, z reguły te mniejsze”), po czym zadał kolejne pytanie: „Czy zainteresował się Pan kiedyś - zapytał, kiedy świadek potwierdził, że co najmniej raz w tygodniu wizytował sztab pułku - dlaczego willę w Kozich Górach odwiedzali żołnierze z innych jednostek? Dlaczego przygotowywano dla nich kwatery, dodatkowo żywiono i pojono?” „Nie mogę sobie wyobrazić - odpowiedział Oberhäuser - by miały się tam znajdować jakiekolwiek warte wzmianki obce oddziały albo członkowie obcych oddziałów. Nic o tym nie wiem”. Nie miałem na myśli grup szczególnie licznych, wtrącił Smirnow, ale takie po 20, niekiedy po 25 osób. Kiedy zaś świadek wyraził przypuszczenie, że mogło tu chodzić o wzywanych na odprawy oficerów pułku, energicznie zaprzeczył, mówiąc, iż pyta nie o oficerów, a właśnie o żołnierzy i to takich, którzy, przebywając tam we wrześniu i październiku 1941 r., nie nosili na epoletach pułkowego numeru, czyli numeru 537. „Nie sądzę - odpowiedział Oberhäuser -ażeby w tym czasie przewijało się przez siedzibę sztabu wielu obcych ludzi, ponieważ wszystko się tam dopiero budowało, a nie mogę sobie wyobrazić, by przebywały tam obce oddziały, nawet jeśli były niewielkie i liczyły od 20 do 25 ludzi” 161. W tej sytuacji nie pozostawało Smirnowowi nic innego, jak tylko starać się wykazać, iż świadek odwiedził willę w Kozich Górach jak najpóźniej, tzn. dopiero pod koniec września lub nawet na początku października. I choć Trybunał zwrócił mu uwagę, że porusza zbyt szczegółowe kwestie, osiągnął w każdym razie tyle, że na pytanie, czy mógł być w willi w pierwszej połowie września, a w szczególności przed 20 września, Oberhäuser odpowiedział: „Nie sądzę” 162.
Smirnow zakończył w tym momencie „krzyżowe pytania”, ale głos zabrał ponownie Stahmer, aby, jak wyjaśnił, „raz jeszcze powrócić, niestety, do chronologii wydarzeń”, bo wypadła ona w ostatnim przesłuchaniu nie dość jasno. Odpowiadając na jego kolejne pytania, świadek powtórzył
60
więc, że sztab wprowadził się do willi w ciągu września, że było to raczej pod koniec tego miesiąca, i że do tego czasu przebywała tam już forpoczta pułku. Na pytanie, ilu liczyła podoficerów (ze względu na swoje uzbrojenie to właśnie podoficerowie wchodzili w grę jako ewentualni sprawcy), nie odpowiedział wprost. Zaznaczył, że sama forpoczta nie mogła być zbyt liczna, a to ze względu na stały brak wykwalifikowanego personelu (przebywający w dawnej siedzibie pułk musiał przecież wypełniać w tym czasie swoje normalne obowiązki). Mogła liczyć od 30 do 50 ludzi, wliczając w to „prawdopodobnie” do dwóch oficerów oraz „kilku podoficerów”. Powtórzył następnie, że pułk rozciągnięty był na ogromnej przestrzeni wynoszącej ok. 500 km. Na koniec Stahmer zapytało przesłuchania, jakie w 1943 r. prowadził wśród miejscowej ludności sędzia wojskowy GA „Środek”, dr Konrad, w celu ustalenia daty egzekucji polskich oficerów. Świadek nic jednak o tym nie wiedział.
Kilka pytań padło jeszcze ze strony Trybunału. Czy w obszarze Katynia działały jakiekolwiek oddziały operacyjne SD (Einsatzkommandos)? „Niс o tym nie wiedziałem”, brzmiała odpowiedź gen. Oberhäusera. Musiał natomiast przyznać, iż doszły go pogłoski o rozkazie rozstrzeliwania radzieckich komisarzy. Zapytany: „kiedy”, odparł z widoczną ostrożnością, że wedle tego, co sobie przypomina, usłyszał o tym raczej nie wcześniej niż po napaści na ZSRR. Indagowany, kto miałów rozkaz wykonać, próbował początkowo uniknąć bezpośredniej odpowiedzi starając się wykazać, iż nie mogło to dotyczyć operujących na zapleczu wojsk łączności. W końcu jednak zmuszony był wyznać, że to jednostki frontowe, a więc Wehrmacht, miały ów zbrodniczy rozkaz realizować 163.
Na tym zakończyły się przesłuchania świadków obrony.
4. Przebieg przesłuchań - świadkowie oskarżenia
Należy zauważyć, że zeznania świadków oskarżenia, choć, jak to dziś z całą już pewnością wiemy, niewątpliwie fałszywe i inspirowane jawnie prowokacyjnym zamysłem Kremla, stanowią integralną część katyńskiego epizodu w Norymberdze. Zasługują więc na uwagę i to przynajmniej z dwóch powodów: jako obiektywny miernik wartości argumentów obrony, a tym samym odniesionego przez nią w sprawie katyńskiej sukcesu, oraz jako podstawowe przecież źródło informacji o tym, jakimi atutami dysponowało w tej sprawie radzieckie oskarżenie i, zwłaszcza, jak potrafiło je w trakcie przesłuchań spożytkować. Bez tego byłoby zresztą trudno uzmysłowić sobie w pełni fakt, że wokół katyńskich zarzutów toczyła się w Norymberdze zacięta walka, której wynik nie był wcale rzeczą z góry przesądzoną, kwestia zaś, kto odpowiada za tragedię polskich oficerów w Katyniu, wcale nie wydawała się tak oczywista wtedy, jak można by sądzić obecnie.
Tak więc, na wniosek Smirnowa, miejsce za pulpitem zajął pierwszy świadek oskarżenia, wspomniany już smoleński astronom, prof. Borys Bazylewski. Został też zaraz zaprzysiężony, choć wedle zasadniczo odmiennej niż poprzednicy, a mianowicie następującej formuły: „Ja, obywatel ZSRR, wezwany jako świadek w tej sprawie, obiecuję uroczyście i przyrzekam powiedzieć przed tym Wysokim Sądem wszystko, co o niej wiem, niczego nie dodając i niczego nie opuszczając” 164. Po odebraniu przysięgi przewodniczący Trybunału udzielił głosu Smirnowowi, gdyż, jak łatwo się domyśleć, strony procesowe zamieniły się rolami i to on miał teraz prowadzić Przesłuchanie, Stahmer zaś weryfikować je za pomocą „krzyżowych pytań”.
62
Można wszakże z góry zaznaczyć, iż wystąpienie Bazylewskiego było najsłabszym ogniwem radzieckiej mistyfikacji. Już choćby z formalnego punktu widzenia. To przecież, co powiedział Trybunałowi w kluczowej dla oskarżenia kwestii, że zbrodnię popełnili Niemcy, było (no bo nie mogło nie być) jedynie „świadectwem ze słyszenia”, w dodatku, jak zobaczymy, w dużej mierze ze słyszenia w podwójnym sensie. Sam przy tym sposób, w jaki te swoje zeznania składał, wskazywał wyraźnie na ich inscenizowany charakter. Odpowiadał bez namysłu i tak szybko, że powodowało to stale kłopoty z tłumaczeniem, a w związku z tym i interwencje Trybunału. (Nawet Smirnow upominał go wielokrotnie, by mówił wolniej 165.) Stahmer rozpoczynając „krzyżowe pytania” wręcz stwierdził, iż świadek odczytywał przed przesłuchaniem swoje odpowiedzi, co oznaczało, że musiał je mieć z góry przygotowane na piśmie 166. Wprawdzie Bazylewski temu zaprzeczył 167, a przeprowadzone później dochodzenie nie potwierdziło wersji Stahmera. Niemniej jednak, bulwersujący fakt, iż jawna współpraca z Niemcami nie pociągnęła za sobą najwidoczniej żadnych przykrych dla świadka konsekwencji - co zresztą sam potem, pod koniec „krzyżowych pytań” obrońcy, z całą otwartością przyznał 168 - musiał dodatkowo jeszcze to wrażenie inscenizacji potęgować.
Smirnow prowadził przesłuchanie metodycznie, podkreślając lub ujmując swoimi słowami to, co stanowiło pożądaną przez niego konkluzję w wypowiedzi świadka. Pierwsza dotyczyła powszechnej dostępności lasku katyńskiego dla okolicznych mieszkańców - „w ciągu wielu lat, podczas których mieszkałem w Smoleńsku, teren ten nie był dla nikogo zaka-
63
zany”, podkreślił Bazylewski. Dodał przy tym, iż sam wielokrotnie tam bywał („po raz ostatni w 1940, a także wiosną 1941”) i że znajdował się tam również obóz pionierów. Ta ostatnia informacja zainteresowała Smirnowa szczególnie. Na kolejne pytania z jego strony świadek zeznał więc, że („o ile wie”) obóz ten istniał tam przez wiele lat, „a w szczególności w 1940”, po raz ostatni zaś w 1941. Stwierdził też, iż wszystko, o czym dotychczas mówił, zna z autopsji.
Następnie Smirnow z całą swobodą przeszedł do kwestii współpracy świadka z władzami okupanta. Bazylewski bez żenady, a nawet z pewnym epickim rozmachem, przedstawił okoliczności zarówno nagłego dlań, jak podkreślił, zajęcia miasta (dał do zrozumienia, że jako urzędnik państwowy czuł się zobowiązany trwać do końca na posterunku), jak i skłonienia go później do współpracy. Próbował się wprawdzie od niej wykręcać, ale powiedziano mu z groźbą w głosie: „My zapędzimy do pracy całą rosyjską inteligencję”. „O ile więc dobrze rozumiem - przerwał mu w tym miejscu Smirnow - Niemcy zmusili Pana groźbami do objęcia stanowiska zastępcy burmistrza?... To jeszcze nie wszystko”, odpowiedział Bazylewski, kontynuując swoją opowieść. Tu jednak zaprotestował przewodniczący Trybunału: „Pułkowniku Smirnow - powiedział - traci Pan zbyt wiele czasu na problem, jak świadek doszedł do tego, że został burmistrzem” (tak w oryginale, w istocie wiceburmistrzem). Wobec tego oskarżyciel, podziękowawszy za zwróconą mu uwagę (!), zajął się osobą samego burmistrza, czyli wyznaczonego przez Niemców na to stanowisko smoleńskiego adwokata, niejakiego Mienszagina. Jak bliskie stosunki łączyły Mienszagina z administracją okupanta, a zwłaszcza z wojskową komendanturą miasta? „Bardzo dobre stosunki - brzmiała odpowiedź - ... z dnia na dzień ściślejsze”. Czy były one jednak na tyle bliskie, by można go było uważać za męża zaufania Niemców, za kogoś, komu powierzali swoje tajemnice? „Bezwarunkowo” zapewnił świadek 169.
64
Ostatnia wymiana zdań stanowiła, jak miało się wkrótce okazać, ważną przygrywkę do pytań zasadniczych, na które świadek odpowiadał zresztą równie kategorycznie. „Czy wiadomo Panu - rozpoczął Smirnow - że w pobliżu Smoleńska przebywali polscy jeńcy wojenni?” „Dobrze o tym wiedziałem”. A o tym, gdzie byli zatrudnieni? Wiosną i na początku lata 1941 r. pracowali przy budowie drogi Moskwa-Witebsk oraz Witebsk-Smoleńsk. A co wie Pan o ich dalszym losie? Dzięki stanowisku, jakie zajmowałem - uznał za stosowne zaznaczyć Bazylewski - wcześniej już zorientowałem się, co ich czeka. Zachęcony przez Smirnowa (potem zresztą, w takcie odpowiedzi, upominany, by mówił zwięźlej) opowiedział, jak to któregoś dnia, kiedy poprosił Mienszagina o interwencję w sprawie zwolnienia z obozu radzieckich jeńców wojennych jednego ze swoich znajomych, burmistrz w pewnej chwili zauważył: Rosjanie będą mogli przynajmniej umrzeć sami, podczas gdy Polaków postanowiono zlikwidować. Stwierdził następnie, że należy to rozumieć „dosłownie”. Kiedy odbyła się ta rozmowa, dopytywał się Smirnow, „w którym miesiącu, w której części miesiąca”? Na początku września, odparł Bazylewski, dodając, że dokładnej daty już nie pamięta. „Ale wie Pan, że miała miejsce na początku września”? „Tak”, potwierdził świadek. A czy potem rozmawialiście jeszcze na temat losu polskich jeńców? „Tak”, brzmiała ponownie odpowiedź.
65
”Kiedy to było?”, pytał dalej Smirnow. „Mniej więcej dwa tygodnie później, tzn. pod koniec września... nie mogłem się już powstrzymać i zapytałem, co się stało z Polakami jeńcami wojennymi. Z początku Mienszagin ociągał się, ale potem powiedział: z nimi zrobiono już koniec”. A czy powiedział coś o tym, jak zostali zamordowani? Tak, powiedział, że rozstrzelano ich w pobliżu Smoleńska, ale - uzupełnił swoją wypowiedź świadek - nie wymienił żadnej miejscowości 170.
Dalsze pytania Smirnowa służyć miały już tylko - poprzez dodanie nowych szczegółów - uwiarygodnieniu tego, co Bazylewski dotychczas zeznał. Świadek potwierdził więc, że o rewelacjach Mienszagina - choć ten zaklinał go oczywiście, by dochować najściślejszej tajemnicy - opowiedział dwom swoim znajomym -sąsiadowi, prof. Jefimowowi, oraz szefowi służby sanitarnej miasta, dr. Nikolskiemu, z tym że Nikolski, jak zaznaczył, już o nich wiedział z innego źródła. Przytoczył następnie słowa Mienszagina, iż to, co uczynili w tym wypadku Niemcy, było po prostu „częścią ogólnego systemu traktowania polskich jeńców wojennych”. Ten, eksponowany w przejrzystej intencji, motyw ludobójczych planów reżimu hitlerowskiego wobec narodu polskiego, pojawi się w jeszcze jednej wypowiedzi świadka. (Nawiasem mówiąc motyw ten, który nie był, jak wiadomo, wcale fantazją, w cytowanym przypadku okazał się tragicznie fałszywy - ci oficerowie polscy, którzy dostali się do niewoli niemieckiej, przeżyli przecież wojnę.) Po kolejnym pytaniu Bazylewski zeznał mianowicie, że w dwa-trzy dni później usłyszał również sam, jak jeden z urzędników niemieckich (nazwiskiem Hirschfeld) rozmawiał z Mienszaginem o tym, co stało się z polskimi jeńcami. Tłumaczył mu przy tym, że Polacy są »niepotrzebnym narodem, którego zniszczenie przyczyni się do użyźnienia i powiększenia niemieckiej przestrzeni życiowej”.
W odpowiedzi na jedno z ostatnich pytań Smirnowa Bazylewski dorzucił jeszcze istotny szczegół do tego, co powiedział wcześniej: „miałem wrażenie” oświadczył, że informacje Mienszagina pochodzą od samego wojskowego komendanta miasta, von Schwetza. Niewątpliwie jednak -”jestem o tym głęboko przekonany” - musiał też rozmawiać w komendanturze z innymi osobami. Na koniec potwierdził stanowczo swoje wcześniejsze zeznanie, iż rozmowa z Mienszaginem, w której dowiedział się
66
o śmierci polskich oficerów, odbyła się pod koniec września 171 . I trudno powstrzymać się tu - w związku z tym właśnie twierdzeniem - od uwagi, że się Rosjanie w swoich zarzutach oraz zaprezentowanych w Norymberdze „dowodach” poważnie uwikłali. Gdyby bowiem przyjąć, iż wersja wydarzeń, która wynika z zeznań Bazylewskiego, odpowiada prawdzie to, trzymając się podanej w akcie oskarżenia liczby zabitych, mord na 11 tys. jeńców musiałby się dokonać w ciągu trzech najwyżej czterech tygodni. (Zeznał przecież, iż na początku września jeszcze żyli.) Oznaczałoby to ok. 400 ofiar dziennie (ofiar mordowanych indywidualnie, albowiem broni maszynowej, jak wiadomo, w Katyniu nie stosowano). Otóż takie natężenie morderczej akcji nie da się jednak pogodzić z tym obrazem wydarzeń, jaki wyłania się z przytoczonych w sprawozdaniu radzieckiej Komisji Specjalnej zeznań trzech zatrudnionych w willi Rosjanek 172. Nie trzeba zaś oczywiście dodawać, że w zestawieniu z tym wszystkim, co wynikało z zeznań świadków obrony, absurdalność tej wersji rysuje się szczególnie jaskrawo. Może też dobrze tłumaczyć późniejszą decyzję Trybunału.
Krótkie, sprawiające raczej wrażenie zdawkowych, „krzyżowe pytania” Stahmera rozpoczęły się od utarczki, wywołanej wspomnianym zarzutem, iż świadek odczytywał swoje zeznania. Jeśli celem obrońcy było zdenerwowanie go, co zresztą należało do reguł gry, wydaje się, iż się to Stahmerowi w pełni udało. Bazylewski odpowiadał zaczepnie i z wyraźną irytacją, a można odnieść wrażenie, że i kolejne pytania obrońcy cel taki na uwadze miały. Rozpoczęło się od kwestii dostępu do lasku katyńskiego (przed wojną nie było żadnych ograniczeń; wprowadziły je, „jak się dowiedziałem”, władze okupacyjne) oraz późniejszego losu Mienszagina (uciekł z Niemcami). Potem Stahmer zapytał o obóz w Kozielsku. Ta ostatnia kwestia zajmuje nieco więcej miejsca w stenogramie. Mienszagin nie wspomniał mu o tym obozie. Jednakże w sierpniu 1940 r. świadek spędził w Kozielsku urlop i widział, że znajdował się tam obóz jeniecki z polskimi
67
oficerami. Nie jestem pewien, co się z nimi później stało, ale pod koniec sierpnia jeszcze tam byli. „To mogę oświadczyć z absolutną pewnością” 173.
Indagowany w sprawie późniejszego losu jeńców, Bazylewski odpowiadał początkowo z ostentacyjną ostrożnością. Z pogłosek sądząc, mówił, to cały obóz wpadł w ręce niemieckie. Słyszałem, że jeńców nie można było ewakuować i że przebywali w nim nadal. „A słyszał Pan, co się z nimi stało?”, spytał Stahmer. „Zeznałem już, odpowiadając panu prokuratorowi, że zostali rozstrzelani i to właśnie na rozkaz niemieckiego dowództwa”. Gdzie to się odbyło? „Panie Mecenasie! Pan zupełnie nie słyszał moich odpowiedzi”, mówił coraz bardziej poirytowany Bazylewski, powtarzając jednak to, co miał mu powiedzieć Mienszagin, że w pobliżu Smoleńska. Zapytany z kolei o liczbę rozstrzelanych jeńców odparł, iż Mienszagin nie wymienił żadnej liczby. A czy mógłby wskazać jakiegoś naocznego świadka egzekucji? „Sądzę - odparł z widocznym sarkazmem Bazylewski - że odbywały się one w takich warunkach, iż trudno byłoby o obecność rosyjskiego świadka”. Kiedy jednak przewodniczący Trybunału zwrócił mu uwagę, iż powinien odpowiadać na pytania wprost, oświadczył oczywiście, że nie mógłby wskazać.
Kontynuując kwestię rozstrzeliwań Stahmer zapytał potem jeszcze, jaka jednostka niemiecka ich dokonała („Nie mogę odpowiedzieć na to ściśle. Logicznie należałoby przyjąć, iż był nią ten batalion budowlany, który tam stacjonował”) oraz, ponownie, czy ofiary przybyły właśnie z Kozielska. W zasadzie nie wspominano o tym, odparł Bazylewski, „ale mi też nic nie wiadomo, żeby byli jeszcze inni polscy jeńcy, którzy uprzednio w tym obozie nie przebywali”. A czy Pan sam widział polskich oficerów? „Osobiście nie widziałem żadnego, ale moi studenci opowiadali mi, że widzieli ich w 1941 r.” Dodał następnie, iż było to na początku lata tego roku, że jeńcy pracowali przy naprawie dróg (wymienił okolicę drogi Moskwa-Mińsk). Po dwóch dalszych pytaniach Stahmer podziękował Trybunałowi, lecz
68
natychmiast zwrócił się ponownie do świadka. „Czy był Pan karany przez rząd rosyjski za Pańską kolaboracje z władzami niemieckimi?”, zapytał. „Nie, nie byłem karany”, brzmiała odpowiedź. „Czy znajduje się Pan na wolnej stopie?” „Nie tylko na wolnej stopie, ale, jak już oświadczyłem, jestem obecnie profesorem dwóch wyższych uczelni”. „Jest więc Pan z powrotem na swoim stanowisku?” „Tak jest” odpowiedział Bazylewski, dokumentując w ten sposób ów zdumiewający zaiste wyjątek od szczególnie bezwzględnych w przypadku kolaboracji praktyk swojego kraju 174.
Po przerwie, spowodowanej wystąpieniem amerykańskiego oskarżyciela Thomasa J. Dodda (zakomunikował, iż śledztwo nie potwierdziło zasadności zarzutu Stahmera wobec Bazylewskiego, w następstwie czego Trybunał upomniał obrońcę 175), Smirnow wywołał drugiego ze świadków oskarżenia. Był nim, jak już wspomniano, bułgarski profesor medycyny sądowej, Marko Antonow Markow, i nietrudno sobie wyobrazić sensację, jaką wywołać musiało jego pojawienie się w tym charakterze na sali norymberskiego sądu 176. Miał oto, niejako na oczach całego świata, bo wszak przed „Sądem Narodów”, oświadczyć, że zbrodnia katyńska - wbrew temu, co stosunkowo niedawno wraz z całym zespołem międzynarodowych ekspertów swoim podpisem stwierdził - nie była dziełem Rosjan, lecz że, przeciwnie, popełnili ją Niemcy. Jak wielki osobisty dramat kryć się musiał za tym sensacyjnym zwrotem w stanowisku bułgarskiego uczonego 177?
69
Markow, zaprzysiężony (podobnie jak i tłumacz z bułgarskiego) także wedle religijnej roty przysięgi 178, rozpoczął swoje bardzo obszerne zeznania od przedstawienia okoliczności wyjazdu do Katynia. O tym, że będzie reprezentował Bułgarię w pracach międzynarodowej komisji lekarskiej zadecydowały najwyższe czynniki państwowe. Próby protestu z jego strony ucięto stwierdzeniem, iż kraj znajduje się w stanie wojny i rząd ma prawo kierować swoich obywateli tam, gdzie uważa ich obecność za niezbędną. Do Berlina odleciał w poniedziałek, 26 kwietnia 1943 roku. W ciągu następnego dnia przybywali tam pozostali członkowie komisji (na prośbę Smirnowa podał następnie pełny jej skład) 179. Rano, 28 kwietnia,
70
mówił dalej Markow, odlecieliśmy dwoma samolotami do Smoleńska, dokąd przybyliśmy wieczorem i gdzie spędziliśmy następne dwa dni -29 i 30 kwietnia. Powrót nastąpił ponownie drogą lotniczą w sobotę 1 maja rano.
Smirnow przeszedł z kolei do kwestii samego pobytu. Ile razy - zapytał - członkowie komisji wizytowali w tym czasie groby? Spędziliśmy w lesie katyńskim obydwa przedpołudnia 29 i 30 kwietnia, odpowiedział świadek. Ile godzin za każdym razem? Nie sądzę, by więcej niż 3 do 4 godzin. Czy w trakcie tego komisja miała choć raz okazję obserwować otwarcie któregoś z grobów? W naszej obecności nie otwierano żadnego. Pokazano nam tylko te, które były już otwarte przed naszym przybyciem. A obok leżały zwłoki, dodał oskarżyciel, który - co, jak zobaczymy, nie uszło uwagi Stahmera - przygotowywał zapewne grunt dla jednego z twierdzeń radzieckiej Komisji Specjalnej, że mianowicie Niemcy zwozili do Katynia zwłoki oficerów pomordowanych gdzie indziej. Dokładnie tak odparł Markow. Obok leżały zwłoki. A czy stworzono członkom komisji warunki do obiektywnych naukowych badań, pytał dalej Smirnow? Jedyną naszą czynnością, którą można by określić jako odpowiadającą wymogom naukowych, sądowo-lekarskich badań były sekcje zwłok, przeprowadzane przez niektórych członków komisji, mających odpowiednie ku temu kwalifika-
71
cje. W naszym gronie dotyczyło to siedmiu lub ośmiu osób. „O ile sobie dobrze przypominam” otwarto jedynie osiem zwłok i każdy z nas przeprowadził po jednej sekcji, z wyjątkiem prof. Hájka z Pragi, który przeprowadził dwie 180.
Dalsze nasze czynności w ciągu tych dwóch dni - kontynuował swoją wypowiedź Markow - polegały na dokonaniu szybkich oględzin, co było rodzajem spaceru pod niemieckim kierownictwem. Pokazano nam najpierw otwarte groby, a następnie dokumenty i przedmioty, które, jak nas zapewniono, zostały znalezione w odzieży ofiar. (Niemcy urządzili ekspozycję wszystkich znalezionych rzeczy w położonym o kilka kilometrów dalej budynku.) Ale nie byliście obecni - przerwał Smirnow - kiedy je wyjmowano z grobów i układano w gablotach? Nie, były tam już przed naszym przybyciem. A czy umożliwiono Wam zbadanie owych dokumen-
72
tów? Przez cały czas znajdowały się pod szkłem, w ogóle ich nie dotykaliśmy. A zatem, powrócił do swojego pytania Smirnow, czy stworzono Wam niezbędne warunki dla obiektywnych naukowych badań? Moim zdaniem, odparł Markow, nie można ich było w żadnym wypadku za takie uważać, wyjąwszy to tylko, co dotyczyło sekcji. „Jeśli jednak dobrze Pana zrozumiałem, to z 11 000 odkrytych zwłok członkowie komisji dokonali jedynie sekcji ośmiu?” Tak jest, potwierdził świadek po czym, na prośbę Smirnowa, opisał pokrótce stan zwłok, które sam badał. Opis ten - odpowiadał on generalnie treści protokołu, który zaraz na miejscu podyktował - kończył się uwagą: „byliśmy pod wrażeniem faktu, że nawet przy brutalnym ciągnięciu kończyny nie dawały się oddzielić od tułowia”. Czy wobec tego, zapytał Smirnow, wyniki obdukcji potwierdzają wniosek, iż zwłoki spoczywały w ziemi od trzech lat? Mogę na to odpowiedzieć mając na uwadze tylko te, których sekcję przeprowadzałem, aczkolwiek ich stan był typowy. Otóż moim zdaniem, okres ten wynosił nie więcej niż rok do półtora roku. Aby podkreślić wagę tego oświadczenia, Smirnow ponowił pytanie, a przy tym zręcznie przypomniał, iż świadek jest Bułgarem i kieruje się tu kryteriami właściwymi dla kraju południowego, gdzie rozkład zwłok następuje z natury rzeczy szybciej. Z chwilą, kiedy Markow potwierdził swoją opinię, przewodniczący zamknął popołudniową sesję posiedzenia 1 lipca 181.
Rozpoczynając przesłuchanie w dniu następnym (169 dzień procesu), Smirnow upewnił się najpierw, którego dnia świadek przeprowadzał sekcję (30 kwietnia przed południem), po czym przeszedł zaraz do pytania, które okazało się pytaniem zasadniczym. Dlaczego, zapytał Markowa, w sporządzonym wówczas protokole poprzestał Pan na opisie, pominął zaś zupełnie wnioski, mimo że, jak Pan sam przed chwilą przyznał, zarówno w praktyce bułgarskiej, jak i obcej, z reguły się je uwzględnia? Zorientowałem się, odpowiedział świadek, że pokazując przed sekcją owe dokumenty, starano się nam tym samym zasugerować, iż badane zwłoki spoczywały w ziemi właśnie przez trzy lata. Ponieważ zaś, jak stwierdził, „wyniki sekcji, którą przeprowadziłem, stały w jawnej sprzeczności z taką wersją”, powstrzymał się dlatego od zamieszczenia końcowych wniosków. To znaczy - oskarżyciel pragnął tu postawić kropkę nad „i” - że obiektywne, medyczne prze-
73
sten ki wskazywały na półtora roku, a nie na trzy lata? „Tak jest”, odpowiedział Markow 182.
W tym momencie Smirnow zyskiwał jakby punkt dla siebie i, jak się wydaje, miał świadomość tego. W każdym razie tak się - zapewne z emocji _ spieszył z pytaniami, że ponownie zdezorganizował tłumaczenie, za co przewodniczący Trybunału dwukrotnie go upominał. Brak wniosków w protokole był jednak faktem i z jakichkolwiek by nie wynikał przyczyn, tłumaczenie, jakie świadek w związku z tym podał, brzmiało dość przekonywająco. Tym bardziej że, jak zaznaczył, pozostali uczestnicy obdukcji, z wyjątkiem tylko prof. Miłosławiča z Zagrzebia, unikali raczej poruszania w swoich końcowych wnioskach kwestii, przez jak długi czas badane zwłoki przebywały w ziemi. Profesorowie Hajek i Birkle (z Bukaresztu), mówił, zajmowali się sprawami z tego punktu widzenia nieistotnymi, prof. Palmieri zaś, nie mogąc podać dokładnego terminu, napisał jedynie, że „zwłoki znajdowały się w ziemi ponad rok”, co - dodajmy - nie rozstrzygało, jak widać, podstawowego pytania „kto”. Co zaś się tyczy prof. Miłosławiča, który expressis verbis określił ten czas na trzy lata, to po zapoznaniu się ze sporządzonym przez niego opisem sekcji „zmuszony byłem przyjąć”, oświadczył Markow, iż stan zwłok, które Miłosławič badał, nie dawał podstaw do takiej opinii, nie różniły się one bowiem od innych przez nas badanych 183.
Smirnow zapytał następnie, czy członkom Komisji pokazano wiele czaszek ze śladami tzw. „pseudo-callus” i co pod tym nowym zupełnie w nauce pojęciem rozumiał prof. Orsós z Budapesztu 184. Zanim jednak świadek zaczął odpowiadać, oskarżyciel musiał powtórzyć Trybunałowi wymowę samego terminu, a nawet podać jego pisownię w alfabecie łaciń-
74
skim (nie uniknął przy tym błędu, napisał bowiem „pserdo”). Markov który wyznał, iż zetknął się wówczas po raz pierwszy z tym pojęciem wyraził przekonanie, że również i dla pozostałych członków komisji było ono całkowicie nie znane. Jako dowód podał jednak tylko to, że po wysłuchaniu wyjaśnień Orsósa, co miało miejsce 30 kwietnia po południu, w polowym laboratorium Buhtza w Smoleńsku, żaden z obecnych nie zabrał głosu. Orsós zademonstrował wówczas na przykładzie jednej z czaszek zjawisko inkrustacji soli wapniowych na jej wewnętrznej stronie (to właśnie nosiło nazwę „pseudo-callus”), twierdząc, iż wedle doświadczeń, jakie przeprowadzał na Węgrzech, zjawisko to pojawia się nie wcześniej, niż w trzy lata po pogrzebaniu zwłok. „Pod jakim numerem - zapytał Smirnow - zarejestrowane były zwłoki, z których pochodziła zademonstrowana przez prof. Orsósa czaszka?” Pod numerem 526, odpowiedział świadek, dodając, iż musiały zatem zostać wydobyte znacznie wcześniej, gdyż numery tych, które sekcjonowano, zaczynały się od liczby 800. Zaprzeczył następnie, w odpowiedzi na kolejne pytanie Smirnowa, by sam odkrył ślady „pseudo-callus” na czaszce badanych przez siebie zwłok. Nie wspominali o tym również ani pozostali uczestnicy sekcji, ani nawet prof. Buhtz i jego współpracownicy, którzy przeprowadzili wiele sekcji przed naszym przybyciem, aczkolwiek Buhtz odwołał się później w swoim sprawozdaniu do doświadczeń prof. Orsósa. A zatem - zakonkludował Smirnow - na 11 tys. zwłok pokazano Wam tylko jedną czaszkę ze śladami „pseudo-callus”? Tak jest, odparł świadek 185.
Zapytany z kolei o stan odzieży na zwłokach, Markow ocenił ten stan jako „ogólnie rzecz biorąc dobry” („odniosłem nawet wrażenie, iż po dokładnym oczyszczeniu byłaby od razu ponownie zdatna do użytku”). Zeznał również, iż w trakcie sekcji wydobył z ubrania ofiary pewne dokumenty i że obecni przy tym Niemcy domagali się podania ich treści w pro-
75
tokole. „Sprzeciwiłem się temu, gdyż byłem zdania, iż nie należało to do obowiązków lekarza”. Tak naprawdę jednak, mówił dalej, „wolałem ograniczyć się do zobiektywizowanej oceny stanu zwłok”, świadom tego, że, Jak już zaznaczyłem poprzedniego dnia”, władze niemieckie starały się nam zasugerować za pomocą dokumentów, iż zbrodnia miała miejsce trzy lata temu.
Markow zakładał więc, jak widać, że dokumenty, które sam wydobył, wskazywały właśnie na termin wiosny 1940 roku. Warto w związku z tym zauważyć, że wedle tego co podał w dalszej fazie przesłuchania, wydobywane z grobów zwłoki były do tego stopnia ze sobą posklejane, iż wyraźnie wykluczył ewentualność, że je w jakimś stosunkowo niedługim czasie przedtem ruszano 186 - (w celu np. podrzucenia dokumentów!). W radzieckiej inscenizacji pokazały się zatem ponownie szwy. Wniosek, jaki się z tej konfrontacji cytowanych wypowiedzi Markowa nieodparcie nasuwa, niezbyt odpowiadał stanowisku, które werbalnie prezentował. Nie należy wszakże dostrzegać w tym niczego poza prostą konsekwencją roli, jaką mu w tym procesie wyznaczyli radzieccy oskarżyciele. Rola ta - z powodów czysto pragmatycznych, a więc w imię dowodowej użyteczności świadka — musiała mieć wszelkie pozory autentyczności; także za cenę pewnych, prawdopodobnie zresztą nieuniknionych, kolizji ze szczegółami radzieckich ustaleń 187. Stąd przesłuchanie Markowa, najdłuższe ze wszystkich przesłuchań „katyńskich”, z pewnością nie przypominało swoją formą tego, co zaprezentował Bazylewski, recytujący wymyśloną na użytek oskarżenia bajeczkę. Choćby ze względu na materię, w której mógł posługiwać
76
się swoją specjalistyczną wiedzą; tym bardziej że - zmuszony dowodzić, iż działał wbrew przekonaniu - z tej właśnie wiedzy uczynił podstawowy instrument 188.
Tak więc, świadcząc generalnie nieprawdę 189, starał się Markow maskować to specjalistyczną interpretacją, którą - przyznajmy - w szczegółach trudno było zakwestionować, gdyż była konsekwentna, a przy tym nie pozbawiona także pewnej sugestywności. Czynił przy tym w pełni użytek z faktu, iż narzędzia badawcze, którymi jako lekarz sądowy dysponował, są po prostu mało precyzyjne. Warto przy okazji zwrócić na to uwagę, istnieje bowiem w szerokiej, zainteresowanej zbrodnią katyńską opinii pewna skłonność do przeceniania wagi czysto medycznych ustaleń. Tymczasem tak naprawdę to trudno byłoby tylko na ich podstawie, a więc bez uciekania się do innych metod i innych dowodów, określić czas tej zbrodni z taką dokładnością, by móc tym samym ponad wszelką wątpliwość wskazać zarazem j ej sprawcę 190.
W tym kryła się właśnie szansa radzieckich oskarżycieli w ich perfidnej, prowadzonej przy pomocy bułgarskiego uczonego grze, zmierzającej do zdyskwalifikowania stanowiska międzynarodowej komisji lekarskiej. Markow czynił w tej grze, co mógł. W odpowiedzi na kolejne pytania Smirnowa twierdził więc z całą stanowczością, iż protokół komisji był, Jeśli idzie o rzeczywiste dowody sądowo-lekarskie, bardzo ubogi”, wnioski końcowe zaś „opierały się, moim zdaniem, na znalezionych dokumentach oraz zeznaniach świadków, w żadnym zaś razie na orzeczeniu lekarskim”. Ustalenia prof. Orsósa, do których komisja się odwołała, niczego tu, moim zdaniem, nie zmieniają, były bowiem jednostkowe. Poza tym metoda, którą się posługiwał, wyrastała z zupełnie innych niż katyńskie doświadczeń (odmienny klimat i skład gleby, pojedyncze zwłoki w grobach).
77
Odpowiadając na kolejne pytanie, Markow zaprzeczył zresztą, by sama komisja przesłuchiwała świadków. W pierwszym dniu naszego pobytu mówił, sprowadzono rzeczywiście pod niemiecką strażą grupę rosyjskich cywilów, których zeznania, jak nam powiedziano, mieliśmy okazję rano czytać. Rozmawiał z nimi tylko prof. Orsós, który znał język, bo podczas I wojny światowej przebywał w Rosji jako jeniec. Nie było to jednak żadne formalne przesłuchanie, nie spisano żadnego protokołu, cała zaś rozmowa trwała zaledwie kilka minut. Tak więc - zakonkludował Smirnow - podpisując sprawozdanie komisji świadek był całkowicie pewien, że mord w Katyniu mógł mieć miejsce nie wcześniej niż w ostatnim kwartale 1941 r. i że rok 1940 nie wchodził w żadnym wypadku w grę? „Tak, było to dla mnie zupełnie jasne i właśnie dlatego nie zamieściłem w swoim protokole... końcowych wniosków” 191.
Wobec tego - Smirnow przeszedł teraz do kwestii szczególnie delikatnej - dlaczego, wiedząc, iż protokół komisji nie odpowiadał prawdzie, zdecydował się Pan go podpisać? Zaraz mu jednak przerwał, pytając, czy nastąpiło to 30 kwietnia w Smoleńsku. Świadek zaprzeczył podając, iż rzecz miała miejsce w drodze do Berlina, 1 maja w południe, na lotnisku, które nosiło nazwę „Biała”. Zachęcony przez Smirnowa opisał następnie przebieg wspomnianej konferencji w laboratorium prof. Buhtza, w toku której tenże wraz z prof. Orsósem przedstawili projekt protokołu. Podkreślił przy tym obecność licznych wojskowych niemieckich oraz to, że wszystkim dyrygował dr Holm, główny lekarz obszaru smoleńskiego. W trakcie dyskusji nad odczytanym przez Buhtza projektem wyniknęła sprawa wieku młodych choinek, zasadzonych w miejscach, gdzie, jak twierdził, znajdowały się również groby. Czy - zapytał Smirnow - przedstawiono Wam na to jakieś dowody? Nie, odparł Markow, bo w czasie naszego pobytu nie otwarto żadnego nowego grobu. Sprowadzono natomiast niemieckiego rzeczoznawcę, który demonstrując nam przekrój słojów jednej z takich choinek, określił jej wiek na pięć lat. Czy jednak, wtrącił ponownie Smirnow, mógł Pan osobiście stwierdzić, iż wykopano ją właśnie z jakiegoś grobu? Nie mam co do tego pewności, odpowiedział świadek, i na apel Smirnowa »o możliwie najkrótsze ujęcie swojej odpowiedzi, aby nie zabierać Trybunałowi czasu zbędnymi szczegółami” powrócił do wątku protokołu komisji.
78
Ze względu na zgłoszone poprawki - czytamy w kolejnym fragmencie zeznań - ostateczną redakcję protokołu powierzono obydwu autorom, a jego podpisanie nastąpić miało podczas wieczornego bankietu. Nie doszło jednak do tego, choć Buhtz zaczął nawet odczytywać gotowy już tekst. Prof. Palmieri powiedział mi potem - mówił Markow - że Niemcy nie byli zadowoleni z jego treści. Wyglądało na to, że nie będzie w ogóle żadnego protokołu, co mnie - jak podkreślił - ucieszyło. Tymczasem w drodze powrotnej - mówił dalej - wylądowaliśmy na polowym lotnisku, gdzie poczęstowano nas obiadem, po czym nieoczekiwanie - a odbyło się to w asyście licznej grupy wojskowych - zażądano podpisania tegoż właśnie tekstu. „To, że nie uczyniono tego w Smoleńsku, gdzie wszystko było już gotowe, a z drugiej strony, że nie chciano poczekać, aby w kilka godzin później uczynić to w Berlinie, wprawiło mnie w osłupienie”. Ceremonię podpisania zaaranżowano właśnie na tym izolowanym lotnisku wojskowym. Taki był powód, dla którego, wbrew przekonaniu, do jakiego doszedłem na podstawie przeprowadzonej sekcji zwłok, zdecydowałem się ostatecznie podpisać protokół. Wynika z tego, powiedział Smirnow, że zarówno data podpisania, jak i miejsce zostały w tym dokumencie sfałszowane? A kiedy Markow to potwierdził, dodał: „I złożył Pan podpis, ponieważ znajdował się Pan w położeniu przymusowym?” W tym jednak momencie przewodniczący Trybunału przerwał mu: „Pułkowniku Smirnow nie wolno stawiać pytań w sposób sugerujący już odpowiedź. Świadek przedstawił fakty. Wyprowadzanie z nich wniosków nie jest już konieczne”. „Tak jest, Panie Przewodniczący, nie mam więcej pytań do świadka” 192.
Przyszła teraz kolej na „krzyżowe pytania”, ale niestrudzony Stahmer zdecydował się przedtem raz jeszcze wystąpić z wnioskiem dowodowym. Ponieważ, jak stwierdził, prof. Markow występował w podwójnej roli, tzn. nie tylko jako świadek, ale również jako rzeczoznawca, wobec tego, jeśli Trybunał zamierza uwzględnić zeznania złożone przez niego w tym drugim charakterze, obronie powinno się zezwolić na powołanie rzeczoznawcy. Trybunał nie wyraził jednak na to zgody 193 i obrońca przystąpił do zadawania pytań. Pierwsze dotyczyły zawodowej kariery świadka (od 1927 r. asystent, obecnie kierownik katedry medycyny sądowej na Uniwersytecie
79
Sofijskim; „moje stanowisko odpowiada stanowisku niemieckiego profesora nadzwyczajnego”) oraz politycznej natury i politycznej doniosłości jego wyjazdu do Katynia (odpowiedział, iż w obydwu wypadkach zdawał sobie z tego sprawę). W pytaniu następnym Stahmer nawiązał do tego fragmentu przesłuchania, w którym świadek potwierdził sugestywną uwagę Smirnowa, iż obok otwartych grobów leżały zwłoki. „Czy chciał Pan przez to powiedzieć, iż nie pochodziły one z tych grobów?” Świadek stanowczo jednak zaprzeczył stwierdzając, iż „było rzeczą oczywistą, że zostały z nich wydobyte, a poza tym inne nadal się w grobach znajdowały”. Potwierdził to ponownie w odpowiedzi na inaczej jeszcze ujęte pytanie obrońcy 194.
Po tych wstępnych utarczkach Stahmer przeszedł do zakwestionowanych przez świadka fragmentów protokołu komisji. Zwrócił się w związku z tym do Trybunału o włączenie w poczet dowodów urzędowej publikacji niemieckiej, w której protokół ten został w całości zamieszczony. Trybunał, jak już wspomniano, nie zgodził się na to, czyniąc jedynie wyjątek dla samego protokołu, który pozwolił obrońcy odczytać w trakcie przesłuchania, dzięki czemu mógł go także włączyć w ten sposób do stenogramu rozprawy. Ponadto te fragmenty, do których przywiązywał większą wagę, miał prawo dołączyć do dowodów w postaci tłumaczonych tekstów. Wobec tego Stahmer zaczął od sprawy autentyczności opublikowanego przez Niemców protokołu komisji. Kiedy zaś Markow tę autentyczność potwierdził 195, odczytał mu następnie fragment mówiący o przesłuchaniu przez komisję kilku świadków spośród okolicznych mieszkańców i przypomniał, że na pytanie Smirnowa w istocie zaprzeczył, by miało to miejsce. „Jak już zeznałem - oświadczył wtedy Markow - Orsós faktycznie przesłuchał na miejscu dwóch świadków. Rzeczywiście, stwierdzili oni, że widzieli, jak na stację Gniezdowo przywożono polskich oficerów oraz że ich potem już nigdy więcej nie ujrzeli”. Łatwo zauważyć, iż świadek odwołując się do swego pierwotnego zeznania, wyraźnie jednak zmodyfikował jego wymowę (choćby przez użycie terminu: „przesłuchanie”). Podobnie miała się
80
rzecz z kwestią badania zwłok. Po odczytaniu przez obrońcę odpowiedniego fragmentu, Markow musiał przyznać, iż poza 9 sekcjami (nie zakwestionował tej cyfry! 196), członkowie komisji dokonali również „oględzin” pewnej liczby wybranych specjalnie zwłok, przy czym tę ostatnią czynność zdefiniował jako „zewnętrzny ogląd, w toku którego rozebrane zwłoki muszą być dokładnie badane z zewnątrz” (podkr. - A. B.). Zaznaczył jednak, iż nie uważał, by chodziło tu o „badanie sądowo-medyczne we właściwym tego słowa znaczeniu”, choć, jak zarazem dodał, wobec ilości wydobytych ciał, było fizyczną niemożliwością poddawanie wszystkich obdukcji 197.
Natomiast jeśli idzie o wiek choinek, Markow podtrzymał swoje poprzednie stanowisko, mimo że obrońca wykazał, iż sprawozdanie odwołuje się w tym względzie nie tylko do opinii niemieckiego rzeczoznawcy, ale również do obserwacji poczynionych przez członków komisji. „Nasze osobiste wrażenia - stwierdził - i moje osobiste przekonania w tej sprawie sprowadzały się tylko do tego, że w lesie katyńskim rzeczywiście znajdowały się poręby, na których rosły młode drzewa”. To, że wedle sprawozdania liczyły one 5 lat i że od momentu, kiedy je tam posadzono, upłynęły 3, było wyłącznie wnioskiem rzeczoznawcy; ja nie czułem się kompetentny, by wniosek ten oceniać. „A czy miał Pan - nie ustępował Stahmer - po dokonaniu tej wizji lokalnej, jakieś wątpliwości, co do tego, czy wnioski te odpowiadają prawdzie?” Markow uchylił się tu od bezpośredniej odpowiedzi. Odparł, że po ich zreferowaniu nie było dyskusji. Ani ja, ani żaden z pozostałych członków komisji nie wypowiadaliśmy się w tej sprawie. „Wnioski zostały po prostu, w takiej formie, w jakiej je przedstawiono, włączone do sprawozdania” 198.
Stahmer nie przyciskał go już w tej sprawie do muru i przeszedł do następnej. Zapytał, w jaką odzież ubrane były zwłoki, których obdukcji
81
dokonywał, w letnią, czy w zimową? „Była to - odparł świadek - odzież zimowa, zimowy płaszcz, wełniany szal na szyji”. Po wysłuchaniu zaś kolejnego fragmentu protokołu komisji potwierdził, że wymienioną w nim papierośnicę z wygrawerowanym napisem „Kozielsk” widział rzeczywiście pośród przedmiotów eksponowanych w gablotach. A w jaki sposób -pytał dalej obrońca - odkrył Pan dokumenty, o których mowa w Pańskim protokole? Czy sam wydobył je Pan z kieszeni? „O ile sobie przypominam, wyciągnął je z kieszeni niemiecki pomocnik, który rozbierał w mojej obecności zwłoki”. „A czy te dokumenty nie znajdowały się już wówczas w kopercie?” - zapytał Stahmer, który najwidoczniej czynił tu aluzję do wcześniejszych pytań Smirnowa, a także radzieckiego sędziego Nikiczenki, kryjących w podtekście sugestię, iż owe prezentowane przez Niemców dokumenty i przedmioty nie pochodziły wcale z grobów. Świadek wyraźnie temu jednak zaprzeczył, stwierdzając, iż właśnie po wydobyciu włożono je do koperty oznaczonej numerem 827, który, zgodnie ze stosowaną procedurą, odpowiadał numerowi zwłok. „O jakie chodziło tu dokumenty?”, padło kolejne pytanie. „Jak już powiedziałem, nie badałem tych dokumentów i nie zgodziłem się na to. Sądząc jednak z formatu były to legitymacje. Widać było pojedyncze litery, nie mogę jednak powiedzieć, czy udałoby się odczytać pismo, gdyż nie podjąłem żadnej próby, by je odcyfrować”.
Stahmer przytoczył wtedy kolejny fragment protokołu komisji, mówiący, że wszystkie znalezione przy zwłokach dzienniki, listy i gazety pochodziły z okresu jesień 1939 - marzec-kwiecień 1940 r. (ostatnią spotkaną datą był 22 kwietnia tego roku). „Czy te dane są prawdziwe? - zapytał -Odpowiadają Pańskim ustaleniom?”. Świadek nie mógł zaprzeczyć, że właśnie tak odatowane dokumenty zademonstrowali komisji Niemcy. Co więcej, choć ponownie zaznaczył, iż sam ich nie badał, przyznał, że pozostali uczestnicy sekcji poddawali je jednak oględzinom oraz, „o ile sobie dobrze przypominam”, opisywali ich treść w swoich protokołach 199. Choć więc Markow starał się nie wypaść z roli, scenariusz, jaki realizował, nie mógł przesłonić prawdy. Bo albo zwłoki, przy których znaleziono owe dokumenty, pogrzebane zostały wiosną 1940 r., czyli że zbrodnię katyńską popełnili Rosjanie, albo też, przyjmując wersję oskarżenia, tzn. winę Nie-
82
mców, należałoby założyć, że zdołali oni usunąć z ubrań 11 tys. ofiar (no bo taką liczbą przez cały czas operowano) wszystkie dokumenty noszące późniejsze daty, a nawet „wyczyścić” prowadzone przez ofiary dzienniki tak, by kończyły się na kwietniu 1940! Ponieważ zaś przeprowadzenie tego rodzaju zabiegu na zwłokach już pogrzebanych sam Markow w swoich zeznaniach w istocie wykluczył, pozostała zupełnie już fantastyczna ewentualność, że musieliby to uczynić przed lub bezpośrednio po dokonaniu tej zbrodni. Nie trzeba dowodzić, jak bardzo hipoteza taka jest absurdalna i to niezależnie nawet od tego, co wynikało z zeznań świadków obrony 200.
Stahmer przeszedł teraz do czysto medycznej strony protokołu komisji, przypominając, iż zdaniem świadka zawierał on niewiele ściśle naukowych danych i że komisja celowo się od tego powstrzymywała. Czy - zapytał, odczytawszy stosowny fragment - te, które podała, odpowiadają prawdzie, zgodne są z Pańskimi spostrzeżeniami? Powiedziałem tylko - odparł Markow - że niewiele miejsca poświęcono opisowi stanu zwłok i odczytany fragment to potwierdził. Mówi się w nim jedynie ogólnie, iż zwłoki znajdowały się w różnych stadiach rozkładu, pomija natomiast konkretny opis tych stadiów. Co się zaś tyczy stwierdzenia, że brak było insektów oraz ich larw, to pozostaje ono w całkowitej sprzeczności z ustaleniami prof. Palmieri, który odnotował obecność resztek insektów i larw w ustach sekcjonowanych przez siebie zwłok.
Świadek podtrzymał także to, co zeznał wcześniej na temat metody i badań prof. Orsósa. Kiedy Stahmer, nawiązując do kolejnego odczytanego przez siebie fragmentu, zauważył, iż wymienia się w nim większą liczbę czaszek, na których stwierdzono „pseudo-callus”, Markow „kategorycznie” temu zaprzeczył. Oświadczył, że komisji pokazano tylko jedną taką czaszkę - tę mianowicie ze zwłok nr 526, którą zademonstrował Orsós, kiedy objaśniał swoją metodę - i że nic nie wie, aby poddawano podobnym badaniom także inne. „Jestem zdania - dodał - iż prof. Orsós nie miał
83
żadnych możliwości, by to uczynić, tzn. zbadać większą liczbę zwłok w lesie katyńskim, skoro do Katynia przybył razem z nami i razem z nami go opuścił. Przebywał więc tam dokładnie tak długo, jak ja sam i pozostali członkowie komisji” 201.
Na koniec Stahmer odczytał ostateczną konkluzję protokołu komisji: ”Z wypowiedzi świadków, jak również ze znalezionych przy zwłokach listów, dzienników, gazet i tym podobnych wynika, iż rozstrzeliwania miały miejsce w miesiącach marzec-kwiecień 1940. W całkowitej zgodzie pozostają z tym wyniki oględzin masowych grobów oraz pojedynczych zwłok polskich oficerów” (Sens tego ostatniego zdania obrońca musiał przez dłuższy czas przewodniczącemu Trybunału tłumaczyć.) „Czy -zapytał w związku z tym po dłuższej chwili Markowa - konkluzja ta zgodna jest z Pańskimi naukowymi przekonaniami?” Świadek zaprzeczył, odwołując się do wyników sekcji, którą sam przeprowadził. „Gdybym był przekonany -mówił - iż stan zwłok odpowiada podanej przez Niemców dacie śmierci, dałbym temu wyraz także w moim indywidualnym protokole”. Miałem ciągle wrażenie, iż konkluzja ta została dopiero później, tzn. bezpośrednio przed podpisaniem, dołączona do tekstu, z którym zapoznano nas w Smoleńsku. Pierwotnie - o ile dobrze zrozumiałem - odwoływano się w nim tylko do dokumentów oraz zeznań świadków. Uważam, że to właśnie ta okoliczność spowodowała zwłokę w podpisaniu protokołu oraz to, iż nie nastąpiło ono w Smoleńsku.
Dlaczego wobec tego nie protestował Pan - zauważył Stahmer - skoro, zgodnie z udzieloną mi odpowiedzią, zdawał Pan sobie sprawę z politycznego znaczenia aktu, w którym uczestniczy? „Powiedziałem już, iż podpisałem protokół w przekonaniu, że w warunkach jakie panowały na tym izolowanym lotnisku nic innego mi nie pozostawało i że nie mogłem w związku z tym zgłaszać żadnych sprzeciwów”. Dlaczego jednak nie uczynił Pan tego później? Moje późniejsze zachowanie, tzn. konsekwentna odmowa uczestniczenia w akcji propagandowej na temat Katynia, oznaczała wyraźne dystansowanie się od niemieckich tez, choć z powodu istniejącej w Bułgarii sytuacji politycznej nie mogłem czynić tego otwarcie. Było to jednak na tyle wyraźne, że kiedy w kilka miesięcy później miano ponow-
84
nie wysłać bułgarskiego eksperta do prac ekshumacyjnych w okolicy Winnicy, Niemcy postawili warunek, abym nie był to ja, stwierdził świadek.
Jednakże - zauważył ponownie Stahmer - protokół ten poza Panem podpisało jeszcze 11 uczonych, z których część miała światową renomę. Był wśród nich obywatel państwa neutralnego, prof. Naville. „Czy nie miał Pan okazji, by w międzyczasie z którymś z nich się porozumieć i spowodować skorygowanie konkluzji protokołu? ” „Nie mogę powiedzieć - odparł Markow - z jakich powodów podpisali go inni. Uczynili to jednak w tych samych okolicznościach, co i ja”.
Odwołał się przy tym do tego, co powiedział już wcześniej, że także pozostali uczestnicy obdukcji, z wyjątkiem tylko prof. Miłosławiča, unikali raczej określania czasu śmierci ofiar. Po złożeniu podpisu pod raportem nie miałem już więcej kontaktu z żadnym z jego sygnatariuszy 202.
Wyraził Pan zatem dwie opinie - podsumował wyniki przesłuchania Markowa Stahmer. Jedną w postaci ogólnego protokołu komisji, drugą tu przed sądem. „Która jest teraz prawdziwa?” „Nie jest dla mnie jasne -odpowiedział świadek - o jakie dwie opinie tu chodzi?” Wedle tego co stwierdza się w protokole, wyjaśniał cierpliwie obrońca, zbrodnia katyńska miała mieć miejsce przed trzema laty. Dziś oświadczył Pan, iż opinia ta nie była prawdziwa i że od momentu śmierci oficerów polskich upłynąć mogło co najwyżej ok. półtora roku. „Powiedziałem, że konkluzja ogólnego protokołu nie odpowiada moim przekonaniom”. „Nie odpowiadała, czy nie odpowiada?” „Nie odpowiadała mojemu przekonaniu w czasie, kiedy prowadzone były badania, i nie odpowiada także dzisiaj”. „Nie mam żadnych dalszych pytań” stwierdził Stahmer, kończąc tą efektowną wymianą zdań swoje „krzyżowe pytania”, w toku których skierował uwagę Trybunału na wszystko, na co skierować pragnął 203.
Smirnow zrezygnował z prawa do repliki. Kilka pytań zadał jednak świadkowi przewodniczący Trybunału. Najpierw czy poddawane sekcji zwłoki ekshumowane były w obecności członków komisji (co Markow potwierdził dodając, iż wydobywano je z górnych warstw otwartych już grobów), a następnie, czy było coś, co jego zdaniem wskazywało, iż nie spoczywały tam od chwili śmierci. Świadek, o którego odpowiedzi w tej
85
sprawie wcześniej już wspominano, wykluczył ewentualność, by zwłoki tak ściśle ze sobą sklejone mogły być bezpośrednio przed wydobyciem ruszane. Zarazem zaznaczył, iż nie jest w stanie stwierdzić, że pochowano je tam zaraz po śmierci. „Czy jako ekspert jest Pan zdania - zapytał z kolei przewodniczący -że można określić datę śmierci na marzec albo kwiecień, albo w ogóle na inny równie dokładny termin, jeśli do momentu, w którym podjęto badania, upłynęły od niej trzy lata?” „Sądzę - brzmiała odpowiedź
- że wtedy, kiedy chodzi o lata, nie można na podstawie jedynie danych sądowo-lekarskich, czyli stanu zwłok, określić daty z tego rodzaju dokładnością, tzn. stwierdzać, że zabójstwa popełnione zostały w marcu albo w kwietniu”. Stąd też ogólny protokół komisji „w sposób najzupełniej widoczny nie opierał się w tym względzie na danych medycznych - to byłoby niemożliwe - lecz na wypowiedziach świadków i odkrytych dokumentach”. Dlaczego - padło następne pytanie - nie uzupełnił Pan swojego przesłanego w tym celu z Berlina protokołu? Niemcy oczekiwali ode mnie wniosków końcowych, nie mogłem zaś, z powodu istniejącej w Bułgarii sytuacji politycznej, napisać, iż ich wersja nie odpowiada prawdzie. A czy
- zapytał na koniec - ten Pański indywidualny protokół włączony został w dosłownym brzmieniu do ogólnego protokołu komisji i podpisany przez jej członków? Nie, ale wraz z nim opublikowano go w urzędowym sprawozdaniu niemieckim. Odpowiedź była, jak widać, niekompletna (albo nieścisła), gdyż nie obejmowała kwestii dosłowności przekładu. Jednakże przewodniczący zakończył na tym przesłuchania, komunikując Markowowi, iż jest już wolny 204.
„Pułkowniku Smirnow! - zwrócił się teraz do oskarżyciela - Czy ma Pan jeszcze jakiegoś świadka?” Oskarżenie wezwało zatem ostatniego z trójki swoich świadków, Wiktora Prozorowskiego. Zaprzysiężony wedle tej samej, co i Bazylewski, radzieckiej formuły, odpowiadał najpierw na pytania dotyczące szczegółów zawodowej kariery. „Jestem lekarzem z zawodu, profesorem medycyny sądowej i doktorem nauk medycznych... głównym rzeczoznawcą Ministerstwa Zdrowia Publicznego ZSRR”; Ponadto dyrektorem Instytutu Naukowo-Badawczego Medycyny Sądowej przy tymże Ministerstwie, jak również przewodniczącym specjalistycznej, tzn. sądowo-medycznej komisji w ministerialnej radzie naukowej. Podał
86
jeszcze, że funkcję rzeczoznawcy sprawuje od 17 lat, ale zapytany o swój związek z pracami ekshumacyjnymi w Katyniu zdołał tylko powiedzieć, iż na początku stycznia 1944 r. prof. Burdenko zaproponował mu objęcie kierownictwa zespołu ekspertów lekarskich. W tym bowiem momencie przewodniczący zamknął przedpołudniową sesję Trybunału 205.
O godz. 14°° nastąpiło wznowienie postępowania i Prozorowski, na dość już w tym stadium przesłuchań banalne pytanie: jak daleko znajdowały się groby katyńskie od Smoleńska, powtórzył za sprawozdaniem radzieckiej Komisji Specjalnej, że 15 km (ponadto, że 200 m od szosy w kierunku Witebska). Od siebie dodał, że były położone na stromo wznoszącym się pagórku. Wspomniał przy tym znowu w ślad za sprawozdaniem, o dwóch tylko: jednym ogromnym, o pow. 60 x 60 m i drugim, mniejszym 7 x 6 m 206. Odpowiadając na kolejne pytania Smirnowa zeznał dalej, iż
87
wraz z zespołem ekspertów (a także członkami Komisji - N. Burdenką, W. Potiomkinem oraz A. Tołstojem) udał się 14 stycznia do lasku katyńskiego oraz że w skład tego zespołu wchodzili eksperci, którzy, podobnie jak i on sam, w ciągu września i października 1943 r. dokonywali licznych ekshumacji ofiar masowych hitlerowskich rozstrzeliwań. Gdzie te ekshumacje miały miejsce? W Smoleńsku i okolicach, odparł Prozorowski. Wymienił przy tym nazwiska i tytuły wszystkich członków zespołu 207, co Smirnow uznał jednak za niepotrzebne.
Smirnow przeszedł z kolei do przebiegu obdukcji. Świadek wcześniej już potwierdził liczbę 925 zbadanych zwłok, które pochodziły, jak zeznał, „z różnych grobów, różnych miejsc i różnych głębokości”. Teraz wyjaśnił, że po wydobyciu „były najpierw starannie przeszukiwane; także odzież”, następnie dokonywano oględzin zewnętrznych, a dopiero potem przeprowadzano właściwą sądowo-lekarską sekcję, obejmującą czaszkę, klatkę piersiową oraz jamę brzuszną. Ta faza obejmowała również badanie poszczególnych organów wewnętrznych. Nie - zeznawał dalej - spośród wszystkich 925 zbadanych zwłok tylko na trzech odkryto ślady wcześniejszej sekcji, zresztą częściowej, bo ograniczonej do czaszki. „Czy znane jest Panu wyrażenie 'pseudo-callus'?” Dopiero w 1945 r. zetknąłem się z nim w literaturze, ale samego zjawiska do dziś w praktyce radzieckiej nie zaobserwowano. A ile przypadków tego zjawiska stwierdziliście w Katyniu? Żadna sekcja nie wykryła śladów „pseudo-callus”, odparł z całą stanowczością świadek 208.
Na polecenie Komisji - mówił dalej Prozorowski - i w obecności jej członków (wymienił tu metropolitę Mikołaja oraz akademika Burdenkę), badaliśmy też dokładnie odzież zabitych. Była powalana ziemią, ale w dobrym stanie, z tym że nosiła wyraźne ślady (wywrócone kieszenie, rozprucia) wcześniejszych poszukiwań. „A czy znajdowaliście w kieszeniach ja-
zwłok”. W rezultacie, pisze dalej, „zniszczony został nieodwracalnie cały system identyfikacji, wprowadzony wielkim staraniem Komisji Technicznej PCK”. (Por. T. Pieńkówski, Doły śmierci i cmentarze polskich oficerów w lesie katyńskim, Wojskowy Przegląd Historyczny 1989, nr 4, s. 214-233, cytaty ze s. 227-228. Por. też polemikę, jaką cytowana praca wywołała: tamże 1990, nr 1-2, s. 356-363 i 446-451.) Zachodzi więc Pytanie, na które trudno rzecz jasna odpowiedzieć, które nie jest jednak pozbawione pewnego badawczego znaczenia (por. przyp. 214), kiedy mianowicie, tzn. w jakim etapie, zniszczony został cmentarz PCK.
88
kiekolwiek dokumenty? ”. „Większość kieszeni była już wywrócona, ale niemało pozostało nienaruszonych. W nich jak również pod podszewką mundurów lub spodni znajdowano np. notatki, pisma, gazety, otwarte i zapieczętowane listy, kartki pocztowe, bibułki papierosowe, cygarniczki, fajki itp. Znajdowano nawet rzeczy wartościowe, jak sztabki złota, złote dolary” 209. Smirnowa interesowały jednak wyłącznie dokumenty („te szczegóły są bez znaczenia”, powiedział w odniesieniu do wymienionych przez świadka przedmiotów). Czy były wśród nich dokumenty pochodzące z końca 1940 lub z 1941 roku? Świadek potwierdził to dodając, iż sam niektóre z nich wydobył. Wymienił jednak tylko kilka spośród tych, które figurowały w wykazie 9 dokumentów podanych w sprawozdaniu radzieckiej Komisji Specjalnej i których wartość dowodowa nasuwać musiała od razu poważne obiekcje 210. Nie podał przy tym przykładu żadnych „notatek” i „gazet”, o których przed chwilą wspominał.
Smirnow nie pogłębiał zresztą tego tematu, przechodząc szybko do następnego, który oczywiście wyeksponował, mianowicie pochodzenia znalezionej w grobach amunicji. Zapytany w tej sprawie Prozorowski zeznał, iż tkwiące w ciele ofiar pociski miały kaliber 7,65, a na łuskach widniała nazwa niemieckiej firmy „Geco”. Niezależnie od tego oskarżyciel przedłożył jeszcze Trybunałowi nowy dowód („dokument ZSRR-507”), w postaci pisma adresowanego do tzw. rządu Generalnego Gubernatorstwa, a wyrażającego zaniepokojenie władz okupacyjnych z powodu niemieckiego pochodzenia użytej przeciwko katyńskim ofiarom amunicji 211.
Kolejna kwestia, którą oskarżyciel poruszył, dotyczyła stanu zwłok.
89
Świadek powtórzył najważniejsze tezy „Orzeczenia” (stanowiło ono część sprawozdania Komisji Specjalnej), sporządzonego w Katyniu przez zespół ekspertów, którym kierował, tezy, wskazujące na względnie dobry stan wszystkich 925 badanych zwłok. Pominął wszakże następujące, zawarte tam zdanie: „Dla zachowania się całości tkanek i organów... pewne znaczenie miały właściwości gleby w miejscu znalezienia zwłok” 212. Zdanie to, pomijane na ogół w dotychczasowych analizach tego dokumentu 213, osłabiało jak widać, a nawet do pewnego stopnia podważało, generalną tezę radziecką. Być może zresztą miało ją właśnie jako dowód rzetelności badawczej dodatkowo potwierdzać? Być może, w jakiejś śladowej postaci, takim dowodem rzetelności było? Nie można przecież wykluczyć całkowicie i tego, że również oni - wybitni przedstawiciele radzieckiej medycyny sądowej -objęci byli mistyfikacją 214.
90
Jakkolwiek rzecz się miała, a trudno będzie chyba odpowiedzieć na te pytania, Prozorowski bez wahania potwierdził też wniosek końcowy „Orzeczenia”, co do czasu pochowania ofiar. „Na podstawie zebranych przeze mnie doświadczeń, jak również doświadczeń Smoljaninowa, Siemienowskiego i innych... ”, zaczął, ale w tym momencie Smirnow przerwał mu, pytając o liczbę ekshumacji, jakie sam przeprowadził albo w jakich uczestniczył. Prozorowski wymienił liczbę 5 tys. zwłok - ofiar masowych egzekucji hitlerowskich, które zbadał jako rzeczoznawca sądowo-lekarski. Miał przy tym na myśli nie tylko wcześniejsze, tzn. przedkatyńskie prace ekshumacyjne w Krasnodarze, Charkowie oraz Smoleńsku (jak również w okolicach tych miast), ale i późniejsze, bo także „w
91
tzw. -jak go nazwał - obozie śmierci na Majdanku”, o których wiadomo, że odbywały się latem 1944 roku 215. Wychodząc wyraźnie naprzeciw oczekiwaniom oskarżyciela podkreślił następnie, że wniosek, o który pyta, wypływał z takich właśnie doświadczeń, będących w równym stopniu udziałem „wielu moich kolegów”. Wszyscy oni, stwierdził, tzn. „zespół jako całość zgodnie uważał, iż oficerowie polscy zostali pogrzebani w grobach katyńskich mniej więcej przed dwoma laty, a więc, jeśli liczyć od stycznia 1944, przypada to na jesień 1941”. Smirnow pragnął jednak uniknąć tu jakiejkolwiek niejasności. „Czy bezstronna ocena stanu zwłok - zapytał -pozwala na wniosek, iż zostały one pogrzebane w roku 1940?” Świadek ujął wobec tego swoją myśl ściślej, a zarazem w tak wyrozumowanej i gładkiej formie, że trudno oprzeć się wrażeniu, iż była z góry starannie oszlifowana: „Badania sądowo-lekarskie spoczywających w lesie katyńskim zwłok doprowadziły nas - po dokonaniu porównań z danymi licznych, wcześniejszych ekshumacji oraz uwzględnieniu materiału dowodowego - do przekonania, iż zwłoki te zostały pogrzebane nie wcześniej niż na jesieni 1941 roku”. „W ten sposób -zauważył Smirnow - rok 1940 nie wchodzi w grę”. „Tak, jest to całkowicie wykluczone”, padła odpowiedź 216.
Smirnow powrócił jeszcze do prac ekshumacyjnych, które Prozorowski prowadził w okolicach Smoleńska (nie licząc Katynia „wydobyłem tu wraz ze współpracownikami i zbadałem 1173 zwłoki” z 87 zbiorowych mogił), aby zapytać o metody, jakimi posługiwał się okupant dla zakamuflowania grobów ofiar swoich masowych egzekucji. Z reguły wysiewano na nich trawę - odpowiedział Prozorowski - a często sadzono też drzewa i krzewy; niekiedy miejsca takie brukowano. A co było - pytał dalej Smirnow -najczęstszą przyczyną śmierci w zbadanych przez Pana ok. 5000 przypadków? „W przeważającej części były nią rany postrzałowe głowy lub strzał w kark”. Czy ofiary katyńskie przypominały pod tym względem ofiary z innych masowych egzekucji w ZSRR? Wszystkie egzekucje - padła odpowiedź - przeprowadzane były w podobny sposób, mianowicie strzatem w kark albo też z najbliższej odległości.
92
Ale Smirnowowi to nie wystarczało. Pragnął, by zeznanie świadka w tej sprawie jeszcze mocniej odcisnęło się w świadomości sędziów. Na zakończenie odczytał więc ostatni fragment „Orzeczenia”, w którym stwierdza się właśnie identyczność metod rozstrzelania polskich jeńców wojennych z tymi, jakie stosowane były wobec jeńców radzieckich oraz rosyjskiej ludności cywilnej w takich miastach, jak: Smoleńsk, Orzeł, Charków, Krasnodar oraz Woroneż. Zapytany, czy potwierdza te ustalenia, Prozorowski odpowiedział z pewną emfazą: „Tak, to była typowa metoda rozstrzeliwań, znamienna dla dokonywanej przez Niemców eksterminacji spokojnych obywateli”. „Panie Przewodniczący - zakomunikował Smirnow-nie mam więcej żadnych pytań do świadka” 217.
Stahmer zaczął, jak zwykle, od informacji personalnych, pytając o miejsce stałego zamieszkania świadka (urodziłem się w Moskwie i tam przez cały czas mieszkam) oraz o staż pracy w „Komisariacie” Zdrowia (od 1931 roku). Zaraz jednak przeszedł do pytań merytorycznych. Czy w zespole ekspertów, którym kierował Pan w Katyniu, byli także zagraniczni specjaliści? Świadek zaprzeczył, ale zapewnił, iż każdy kto się tym interesował, był dopuszczony do ekshumacji i badania zwłok”. Wspomniał wszakże tylko o grupie zagranicznych dziennikarzy („sądzę, iż było 12 osób”), którym osobiście pokazywał „wszystko, co chcieli wiedzieć”. „Czy byli wśród nich przedstawiciele nauki?”, pytał nieustępliwie Stahmer. „Powtarzam raz jeszcze, że poza członkami sądowo-lekarskiej komisji radzieckich ekspertów, nie było żadnego obcokrajowca”, odparł niezupełnie àpropos świadek. A czy może Pan wymienić nazwiska jakichś przybyłych do Katynia dziennikarzy? W tym miejscu wtrącił się przewodniczący Trybunału przypominając, iż nawet oskarżyciel uznał za zbędne, by świadek wymieniał listę nazwisk. Obrońca nie dał się jednak odwieść od swego zamiaru i przewodniczący ustąpił. Niech Pan poda przynajmniej kilka nazwisk dziennikarzy, których zapoznawał Pan z wynikami swoich badań. Jak łatwo było przewidzieć, Prozorowski nie mógł sobie przypomnieć żadnego i choć obiecał ustalić je później, obrońcy najzupełniej wystarczyło to właśnie, iż nie pamiętał 218.
Po wyjaśnieniu wątpliwości, jakie nasunęła Stahmerowi wzajemna rela-
93
cja dwóch podanych przez świadka liczb: „925” i „5000” 219, obrońca zajął się samym przebiegiem ekshumacji. Czy uczestniczył Pan w badaniach osobiście - zapytał - i jak długo one trwały. Odpowiedź na pierwsze pytanie była krótka: „Tak”. Drugą rozpoczął Prozorowski w nudnym profesorskim stylu, powtarzając zresztą niemal w dosłownej formie, swoją odpowiedź na pytanie zadane wcześniej przez Smirnowa: „Jak już powiedziałem, zespół ekspertów sądowo-lekarskich udał się tam 14 stycznia...”. „Czy nie mógłby Pan po prostu powiedzieć - przerwał przewodniczący Trybunału -jak długo trwała ekshumacja?” Wraz z częściowymi badaniami zwłok trwała od 16 do 23 stycznia 1944. „Czy znajdowaliście tylko oficerów?”, pytał dalej Stahmer. „Wszystkie zwłoki, z wyjątkiem dwóch w odzieży cywilnej, ubrane były w polskie mundury, a zatem chodziło
o członków armii polskiej”. A czy próbował Pan ustalić, z jakiego przybyli obozu? „Nie należało to do moich obowiązków”. I nie dowiedział się Pan tego? Na jednym z kwitów z 1941 r. widniała nazwa „obóz 10 N”, brzmiała odpowiedź świadka, który, podobnie jak Bazylewski, w tej sprawie wyka zywał niezwykłą ostrożność. „A czy był Panu znany obóz w Kozielsku?” „Słyszałem o nim, ale tam nie byłem”. „A wie Pan, że przetrzymywano w nim polskich oficerów?” „Mogę tylko powiedzieć, że słyszałem, iż tam przebywali; osobiście ich jednak nie widziałem i nie byłem także w okoli cy”. „Czy dowiadywał się Pan - Stahmer dalej drążył niewygodny dla świadka temat - o los tych oficerów?” „Nie mogę nic o ich losie powie dzieć, ponieważ nie prowadziłem w tej sprawie dochodzeń. O losie ofice rów, których ciała znalezione zostały w katyńskich grobach, opowiedzia łem”. Prozorowski uczynił, jak widać wszystko, by uniknąć konieczności potwierdzenia związku pomiędzy Kozielskiem a Katyniem.
Ostatnie „krzyżowe pytania” Stahmera dotyczyły ponownie wyników ekshumacji. „Ile ogółem oficerów znalazł Pan w katyńskich grobach?” Nie różnicowaliśmy zwłok w zależności od stopni wojskowych. Ale czy stanowili oni większą część? Na bardzo wielu zwłokach znajdowaliśmy bez wątpienia oznaki dystynkcji oficerskich. Także i dzisiaj nie potrafiłbym ich jednak rozróżnić. A gdzie pozostały znalezione przy zwłokach dokumenty? Po zbadaniu były przekazywane obecnym członkom Komisji Specjalnej
i znajdują się niewątpliwie w posiadaniu Nadzwyczajnej Komisji Paristwo-
94
wej 220. I ostatnia już, poruszona przez obrońcę kwestia: „Czy jest Pan zdania, iż na podstawie rezultatów sekcji zwłok, można z całą pewnością stwierdzić, kiedy nastąpiła śmierć?” Prozorowski najwyraźniej pragnął uniknąć odpowiedzi na to pytanie. Odwołał się ponownie do tego, o czym powiedział wcześniej, kiedy to, używając skomentowanej już formuły, wyjaśniał, na jakiej podstawie eksperci radzieccy doszli do ustalenia „przypuszczalnej”, jak się teraz wyraził, daty śmierci ofiar. Pytałem - zauważył Stahmer - czy mógł Pan to ustalić i czy Pan to ustalił na podstawie danych medycznych. „Mogę tylko potwierdzić to, co już powiedziałem: -oświadczył Prozorowski - Doszliśmy do tego wniosku, ponieważ dysponowaliśmy wielkim doświadczeniem w zakresie masowych ekshumacji. Na potwierdzenie tego mieliśmy ponadto wiele dowodów rzeczowych, na podstawie których przyjęliśmy, iż moment rozstrzelania polskich oficerów przypadł na jesieni 1941 roku”. „Nie mam więcej pytań do świadka”, zakomunikował Stahmer 221.
Ponieważ również i oskarżyciel zrezygnował z dodatkowych pytań (w ramach prawa do repliki), tym samym wielogodzinne przesłuchania katyńskie dobiegły końca. Smirnow skorzystał jednak z okazji, aby, jak oświadczył, „złożyć krótkie wyjaśnienie”. Wyraził w nim, w jawnie demagogiczny sposób, gotowość bądź to przedłożenia Trybunałowi zaprzysiężonych zeznań (affidavits) pozostałych spośród ogółem 120 świadków, jakich przesłuchała radziecka Komisja, bądź też, gdyby Trybunał sobie tego życzył, wezwania ich do osobistego stawienia się w Norymberdze. Oczywiście Stahmer nie zgłosił w związku z tym żadnych obiekcji, „o ile tylko zachowano by parytet”, tzn. pozwolono na to samo i obronie, bo, jak podkreślił, „również i ja jestem w stanie oddać do dyspozycji Trybunału dalszych świadków i rzeczoznawców”. Nie trzeba dodawać, że Trybunał sprzeciwił się i tym razem zgłaszaniu nowych dowodów w sprawie katyńskiej 222.
Niemniej jednak w dalszej fazie tego samego popołudniowego posiedzenia we wtorek, 2 lipca, pojawił się jednak kolejny wniosek dowodowy w tej sprawie. Mec. Kranzbühler zażądał mianowicie, aby włączyć w po-
95
czet dowodów protokół sekcji dokonanej w Katyniu przez prof. Palmieri. W uzasadnieniu powołał się na fakt, że wbrew temu, co zeznał Markow 223, Palmieri ustalił w badanych zwłokach jedynie obecność „larw” a nie „owadów”, różnica zaś w tym wypadku polega na tym, że, jak się wyraził, „owady latają w lecie, podczas gdy larwy zalęgają się zimą”. Smirnow, który natychmiast zaprotestował, próbował zbagatelizować ową różnicę jako zbyt oczywistą. „Nie potrafię sobie wyobrazić - powiedział - aby można było kiedykolwiek znaleźć w zwłokach owady w gardle, wobec czego nie sądzę, by przedkładanie tego dokumentu służyło jakiemuś celowi”. Kiedy jednak Kranzbühler wyjaśnił, iż chodzi tu o krótki, jednostronicowy tekst, mający taki sam charakter jak prezentowany wcześniej indywidualny protokół Markowa, Trybunał zaakceptował wniosek adwokata 224.
Kranzbühler oświadczył wtedy, że jest w posiadaniu jeszcze jednego dokumentu w sprawie katyńskiej, który, jak zakomunikował, „dotarł do niego przed kilku dniami ze źródeł polskich”. Jest to, mówił, „napisana po angielsku” i wydana w 1946 r. w Londynie broszura zatytułowana Report on the Massacre of Polish Officers in the Katyn Wood 225. Wedle cytowanego wielokrotnie Janssena, broszurę tę (którą, jak już nadmieniano, nazywa on polską „Białą księgą”) wręczył Kranzbühlerowi na ulicy oficer polski, tyle tylko że miało to mieć miejsce nie „przed kilku dniami”, lecz w pierwszym, a więc poprzednim dniu przesłuchań, tzn. w poniedziałek 226. Jak zatem widać, czynniki polskie nie rezygnowały z możliwości bezpośredniego napiętnowania w Norymberdze prawdziwych sprawców katyńskiej tragedii i po fiasku próby ze Stahmerem podjęły następną. Potwierdza to, nawiasem mówiąc, raczej wersję Janssena, gdyż o tym, że pierwsza próba zawiodła, można się było przekonać nie wcześniej niż właśnie w poniedziałek, kiedy to obrona zdążyła zaprezentować już swoje dowody 227.
96
Inna rzecz, iż trudno było oczekiwać, by Trybunał mógł taki dokument, w sposób jednoznacznie oskarżający Rosjan, zaakceptować. Tym bardziej że w grę wchodziły ponadto istotne przeszkody formalne, które sygnalizował już zresztą sam wnioskodawca. Mec. Kranzbühler zaznaczył bowiem, że przedkłada wymienioną broszurę na razie tylko nieformalnie, prosząc Trybunał o sprawdzenie, czy nadaje się ona jako dowód procesowy. Kiedy zaś przewodniczący zauważył, iż broszura przeznaczona była do kolportażu prywatnego, brak na niej nazwiska autora oraz nazwy drukarni, przyznał, iż z tego brały się również i jego wątpliwości. Niemniej jednak, „ze względu na doniosłość sprawy” uważał, iż Trybunał zechce mimo to zapoznać się z jej treścią. Trybunał nie uznał tego jednak za celowe 228, choć amerykański sędzia, Francis Biddle, miał podobno parę rzeczy sobie wynotować 229.
Do dyskusji włączył się wtedy gen. Rudenko, który po raz kolejny dał dowód zarówno politycznej czujności, jak i swego nieporównywalnego w tym procesie stylu. Informację obrońcy, „iż otrzymał ten dokument od polskiej delegacji”, on Rudenko, „przyjął z najwyższym -jak zaznaczył -zdumieniem”. Chciałby w związku z tym wiedzieć, od jakiej mianowicie, „gdyż ta delegacja polska, która się tutaj znajduje 230, nie mogła w żadnym razie tego rodzaju dokumentu, takiego faszystowskiego świstka propagandowego, dostarczyć” (podkr. -A. B.). Geoffrey Lawrence stanął jako przewodniczący Trybunału na wysokości dyplomatycznego zadania. Sądzę powiedział, że gen. Rudenko musiał źle zrozumieć dr. Kranzbühlera” 231.I na
97
tej wymianie zdań, która, do czego jeszcze nawiążemy, jak w soczewce skupiła i ukazała najbardziej charakterystyczne cechy powojennego położenia Polski, postępowanie dowodowe w sprawie katyńskiej ostatecznie się zakończyło.
Zaledwie w dwa dni po zakończeniu katyńskich przesłuchań, tzn. w czwartek, 4 lipca (171 dzień procesu), rozpoczęły się końcowe przemówienia obrońców. W związku z tym Stahmer, który występował na początku, nie zdołał już uwzględnić rezultatów tych przesłuchań w swojej wcześniej przygotowanej mowie obrończej, a jej dostarczony Trybunałowi tekst nie zawierał poświęconego im fragmentu. Fragment ten znalazł się jednak w urzędowym stenogramie procesu, ponieważ Trybunał przychylił się do prośby obrońcy i zezwolił mu na przedstawienie go w formie ustnej 232. Nastąpiło to zresztą dopiero w piątek, 5 lipca, gdyż pierwszego dnia obrońca zdołał wygłosić jedynie część (mniejszą) swojej obszernej, wielogodzinnej mowy, argumenty katyńskie zaś musiały, z konieczności, znaleźć się w jej końcowej części 233.
Przemówienie Stahmera nie przynosiło, rzecz jasna, żadnych nowych danych na temat samej zbrodni. Stanowiło jedynie syntetyczne ujęcie najważniejszych (bo nie wszystkich) argumentów, jakie wynikały z zaprezentowanych w toku postępowania dowodów, choć uwzględniało także dowody nie odczytane, zawarte w przedłożonym przez oskarżenie „dokumencie ZSRR-54”. Przemówienie to zasługuje jednak na uwagę, ponieważ ostateczny sukces Stahmera pozwala z dużym prawdopodobieństwem założyć, iż to właśnie te argumenty zadecydowały o stanowisku Trybunału wobec zarzutów katyńskich. Tylko w ten sposób możemy zresztą wnioskować o motywach tego stanowiska, gdyż Trybunał w swoim wyroku ich nie podał.
99
Stahmer zaczął od uwagi, że podstawą zarzutów oskarżenia są wyniki śledztwa podane w sprawozdaniu radzieckiej Komisji Specjalnej, czyli we wspomnianym „dokumencie ZSRR-54”. Przypomniał w związku z tym, iż sprowadzają się one do następujących kluczowych twierdzeń (które ujął w sposób ściśle odpowiadający 3 pierwszym punktom wniosków Komisji). Mianowicie: 1) aż do września 1941 r. włącznie, a więc po wkroczeniu Niemców, jeńcy polscy znajdowali się w trzech obozach na zachód od Smoleńska; 2) jesienią tego roku padli oni ofiarą masowych rozstrzeliwań; 3) przeprowadził je „batalion roboczy 537”, na którego czele stali „podpułkownik Arnes” oraz porucznicy „Rechts” i „Hott”.
Otóż żadnego z tych twierdzeń - oświadczył obrońca - oskarżenie nie zdołało udowodnić. W szczególności brak jest w przedłożonych materiałach podstawy do uznania winy objętych oskarżeniem osób. Płk. Ahrens, bo to on kryje się pod nazwiskiem „Arnes”, nie wchodzi w grę jako sprawca, ponieważ przybył do Katynia dopiero w końcu listopada, a więc już po hipotetycznym terminie zbrodni. Jego poprzednik, płk. Bedenck, przybył, co prawda, na miejsce wraz ze sztabem pułku w sierpniu, a por. Hodt na czele forpoczty pułku już pod koniec lipca. Jednakże żaden konkretny fakt, na który wskazuje się w tych materiałach, nie obciąża ich osobiście. Oskarżenie nie przedstawiło zatem dowodu, iż również oni mogliby wchodzić w grę jako sprawcy 234.
Istnieje natomiast - ciągnął dalej Stahmer - wiele okoliczności, które wyraźnie świadczą przeciwko temu, by popełniona w Katyniu zbrodnia mogła być dziełem nie tylko zresztą wymienionej, ale w ogóle jakiejkolwiek jednostki niemieckiej. Gdyby więc jeńcy polscy wpadli rzeczywiście w ręce niemieckie, staliby się tym samym jeńcami Wehrmachtu, wobec czego do dowództwa GA „Środek” musiałby dotrzeć odpowiedni meldunek w tej sprawie. Tymczasem wedle zeznań Eichborna nie dotarł żaden, trudno zaś sobie wyobrazić, aby meldunek o wzięciu do niewoli 11 tys. oficerów mógł być po prostu przeoczony. Ponadto takiego faktu nie udałoby się w żadnym razie przed dowództwem ukryć. Nigdy zaś, jak wynika z zeznań gen. Oberhäusera, o niczym takim się tam nie dowiedziano. Z ze-
100
znań obydwu świadków należy zatem wnosić, iż w momencie zajmowania przez Niemców Smoleńska nie było w ewentualnych, położonych na zachód od tego miasta obozach, żadnych polskich jeńców wojennych.
Radziecka Komisja nie zaprezentowała zresztą - stwierdził obrońca -żadnego świadka, który o ówczesnej obecności tych jeńców zeznawałby z autopsji. Przesłuchiwany w tej sprawie urzędnik kolejowy, którego zeznania przytoczyła w swoim sprawozdaniu, zeznawał tylko to, o czym słyszał 235. (Co prawda w sprawozdaniu tym wymienia się również nazwiska świadków, którzy utrzymywali, iż widzieli „pracujących” Polaków 236, ale Stahmer, jak się zaraz przekonamy, wiedział, co robi.) Transport 11 tys. ludzi - mówił - nie mógłby, przy największych nawet staraniach władz niemieckich, odbywać się w aż tak absolutnej tajemnicy przed miejscową ludnością, żeby nie znaleźli się naoczni świadkowie; podobnie jak i przeprowadzane na taką skalę rozstrzeliwania. Możliwość, że lasek katyński został w tym celu zamknięty, niczego by tu nie tłumaczyła. Wszak w odległości jakichś 200 m od grobów biegła publiczna, przez cały czas otwarta dla ruchu, droga, z której okoliczna ludność bez przerwy korzystała i z której wszystko, co się tam działo, można było widzieć. Poza tym w bezpośrednim sąsiedztwie znajdowały się pojedyncze zagrody chłopskie, a ich mieszkańcy mieli stały kontakt ze sztabem pułku. „Zabrakło jednak wiarygodnych zeznań naocznych świadków, czy to transportu czy też rozstrzeliwań” (podkr. - A. B.), zakończył ten wątek swoich wywodów Stahmer, dając w podkreślonym tekście najzupełniej tym razem ścisły wyraz temu, co sądził o wartości zaprezentowanych przez Komisję „dowodów” 237.
Nigdy zresztą - mówił przechodząc do kolejnych, wykluczających winę inkryminowanej jednostki argumentów — nie wybrano by po stronie niemieckiej takiego właśnie miejsca na przeprowadzenie masowych egzekucji; pomiędzy ruchliwą drogą a kwaterą sztabu pułku. Tym bardziej że ożywiony ruch panował nie tylko na wspomnianej drodze, ale i na wiodących przez teren grobów drogach dojazdowych do siedziby sztabu. Egzekucje musieliby zatem widzieć także przechodzący tamtędy żołnierze z od-
101
działów, które w niej nie uczestniczyły. A wreszcie, do zrealizowania tego rodzaju zadania nie wybrano by przecież pułku łączności, jednostki specjalistycznej i chyba najmniej się do tego nadającej, stwierdził Stahmer, który nie uznał już, jak widać, za stosowne wspomnieć o występującym w pułku niedostatku broni krótkiej.
Zwrócił natomiast uwagę na to, że zgodnie z zeznaniami zarówno Eichborna, jak i Oberhäusera, okres po 20 września nie mógł wchodzić w grę (obydwaj nie widzieli żadnych egzekucji), wszystko zatem musiałoby się rozegrać w ciągu 6 poprzedzających ten termin tygodni, od momentu, kiedy to dawną willę NKWD zajęła forpoczta pułku. Jest rzeczą wykluczoną, ażeby tych niewielu ludzi, którzy byli wówczas do dyspozycji, a przez cały czas musieli się zajmować wypełnianiem swoich normalnych obowiązków, mogło w tym samym czasie rozstrzelać 11 tys. jeńców, pogrzebać zwłoki i zamaskować groby. Wprawdzie oskarżenie twierdziło, iż do grzebania oraz zacierania śladów zatrudniono rosyjskich jeńców. Nie zostało to jednak dowiedzione - także i ich nikt z okolicznych mieszkańców nie widział. W tak szybkim czasie nie zdołano by więc żadną miarą zamaskować wszystkiego, a w każdym razie zamaskować na tyle, aby Eichborn i Oberhäuser podczas swoich częstych tam wizyt niczego podejrzanego nie zauważyli.
Stosunkowo mało miejsca poświęcił Stahmer zeznaniom występujących w Norymberdze świadków oskarżenia. W przypadku Bazylewskiego określił je jako „niewystarczające” oraz „bezwartościowe”, ponieważ nie wynikały z autopsji. Przypomniał, iż o tym, że zbrodnia miała miejsce we wrześniu 1941 r., świadek ten twierdził na podstawie opowiadań niejakiego Mienszagina, którego nie można już odszukać. Nie widział także osobiście jeńców polskich, a o ich obecności w okolicach Smoleńska mówili mu tylko studenci. Również i wypowiedzi obydwu przesłuchiwanych lekarzy nie wystarczają jako dowód, oświadczył obrońca, nie wchodząc jednak w meritum ich argumentacji. Uznał bowiem, że w tych ramach, jakie dla postępowania dowodowego w sprawie katyńskiej zakreślił Trybunał, nie było szansy na pełne wyjaśnienie „wszystkich zagadnień medycznych, które w istotnej mierze zaważyły na ustaleniach rzeczoznawców”. Stąd też obrona zrezygnowała z powoływania własnego biegłego lekarskiego.
Niemniej jednak, jak stwierdził, Jednego nie wolno tu tracić z oczu: Zainspirowana przez rząd niemiecki ekspertyza podpisana została przez dwunastoosobową komisję, składającą się z czołowych przedstawicieli me-
102
dycyny sądowej europejskich szkół wyższych” 238. Ekspertyza natomiast, na której opiera się oskarżenie, została sporządzona wyłącznie przez specjalistów rosyjskich. Tej pierwszej należy zatem przyznać znacznie większą rangę dowodową niż drugiej, ponieważ pochodzi od autorów w pełni bezstronnych. Co prawda prof. Markow, który był jednym z sygnatariuszy, odżegnał się podczas wczorajszego przesłuchania od zawartej tam opinii, twierdząc, iż już w trakcie przeprowadzania sekcji zwłok doszedł do przekonania, że zbrodnia nie mogła mieć miejsca w marcu-kwietniu 1940 roku. Jednakże wypowiedź jego nasuwa istotne zastrzeżenia, skoro nie potrafił w sposób przekonywający wyjaśnić, dlaczego nie uczynił tego od razu i nie odmówił złożenia swego podpisu pod protokołem komisji.
W tym momencie przewodniczący Trybunału nieoczekiwanie przerwał przemówienie Stahmera stwierdzając, iż nie może on tego protokołu przedkładać jako dowodu. Obrońca zakwestionował to jednak. Przypomniał, że zarządzenie Trybunału z poprzedniego dnia, w którym sprzeciwił się on włączaniu w poczet dowodów tzw. „białej księgi”, czyli pełnego urzędowego sprawozdania niemieckiego, nie odnosiło się do zamieszczonego tam protokołu międzynarodowej komisji lekarskiej. Przeciwnie, protokół ten został przez Trybunał expressis verbis dopuszczony. Rozwinęła się w tej sprawie dłuższa i obfitująca w językowe nieporozumienia wymiana zdań, w której przewodniczący ograniczał zgodę Trybunału li tylko do odczytanych w trakcie „krzyżowych pytań” fragmentów, obrońca zaś, zgodnie zresztą z prawdą, utrzymywał, iż chodziło o protokół jako całość. Ostatecznie stanęło na tym, że sprawdzi się zapis w stenogramie procesu. Wynik tej czynności nie został odnotowany. Z faktu jednak, iż w teczce Stahmera w norymberskim archiwum znajduje się maszynopisowa kopia całego protokołu, można wnosić, że obrońca zdołał postawić na swoim 239.
Stahmer powrócił więc do przerwanego wątku przypominając, iż Markow nie wyraził również swego prawdziwego, jak teraz twierdzi, stanowiska wobec pozostałych członków komisji. Zresztą, jak zauważył, wersja niemiecka wcale by, z powodu sprzeciwu Markowa, nie straciła na znacze-
103
niu, skoro 11 innych ekspertów, opowiadając się za zawartymi w protokole komisji ustaleniami, udzieliłoby jej tym samym poparcia. Poza tym -Stahmer odwołał się tu do dwóch ostatnich już argumentów - termin jesieni 1941 r. ustalony został przez radziecką Komisję „arbitralnie i nie może być w żadnym przypadku prawdziwy”. Przecież, jak to stwierdził sam Markow, zwłoki ubrane były w odzież zimową. Co się zaś tyczy znalezionej w grobach niemieckiej amunicji, to fakt ten nie usprawiedliwia wcale wniosku, iż sprawcami zbrodni byli Niemcy. Wiadomo, że fabryki, które amunicję tę produkowały, eksportowały ją też w bardzo znacznych ilościach do wielu państw, w szczególności do wschodnioeuropejskich 240.
W konkluzji katyńskiej części swego przemówienia mec. Stahmer, odchodząc jakby od dotychczasowej linii obrony, ujął problem odpowiedzialności za wymordowanie oficerów polskich w aspekcie wyraźnie szerszym, bliższym rzeczywistego stanu rzeczy. Abstrahował już bowiem zupełnie od zarzutów pod adresem konkretnej jednostki i kilku stojących na jej czele oficerów. Przypomniał natomiast, że problem ten sprowadza się w istocie do prostej alternatywy: Rosjanie albo Niemcy. Znalazło to wyraz w stwierdzeniu, iż zadaniem tego procesu było udzielenie odpowiedzi na pytanie, czy zbrodnia ta miała miejsce przed, czy dopiero po zajęciu Smoleńska przez Niemców, co, jak dodał, oznaczałoby, że jej sprawcami mogliby być tylko oni. Jakkolwiek zabrakło tu pierwszego członu alternatywy, gdyż o Rosjanach w ogóle nie wspomniał, niemniej jednak rysuje się ona w tym rozumowaniu dostatecznie czytelnie. Również i odpowiedź, jakiej sobie, a przede wszystkim Trybunałowi na to retoryczne przecież pytanie udzielił, jest pod tym względem najzupełniej czytelna: „Oskarżeniu nie udało się tego (mianowicie, że „po” - A. B.) udowodnić, wobec czego wysunięte w tej sprawie zarzuty nie powinny być brane pod uwagę” 241. Odpowiedź -klarowna, a nawet kategoryczna co do meritum - jest, jak widać, zarazem wzorowo powściągliwa w formie, co zresztą znamionuje zwykle mistrza.
Oskarżenie nie popierało już zarzutów katyńskich. Jednak gen. Rudenko, który jako główny oskarżyciel radziecki wygłosił w poniedziałek, 29 lipca (w 189 dniu procesu), swoje przemówienie końcowe nawiązał do nich
104
pośrednio, a przy tym w sposób nie pozbawiony pewnej zręczności. Otóż biorąc za punkt wyjścia tłumaczenie jednego z oskarżonych w tym procesie, tj. generalnego gubernatora okupowanej Polski, Hansa Franka, iż nie wiedział on, co działo się w miejscowych hitlerowskich obozach, Rudenko zacytował fragmenty Dziennika Franka, w których ten ubolewał nad słabą reakcją społeczeństwa polskiego na wiadomości o Katyniu. „Obecnie cała opinia polska - czytamy w jednym z tych fragmentów - a nie tylko inteligencja, porównuje niestety Katyń do masowej śmiertelności w niemieckich obozach koncentracyjnych, jak również do rozstrzeliwania mężczyzn, kobiet, a nawet dzieci i starców w ramach realizowania odpowiedzialności zbiorowej w poszczególnych dystryktach”. Fragmenty te, w których wymienia się Oświęcim i Majdanek oraz mówi o „taśmowym” mordowaniu Polaków 242, stanowiły, jak się miało okazać, ostatnią już na procesie wzmiankę o zbrodni katyńskiej.
6. Uwagi o stanowisku Trybunału
Międzynarodowy Trybunał Wojskowy ogłosił swój wyrok 30 września i 1 października 1946 roku. Jak już parokrotnie wspominano, oskarżenie katyńskie zostało w nim całkowicie pominięte. Zabrakło zatem pozytywnego stwierdzenia czy to winy, czy też niewinności zarówno osób, które radziecka Komisja Specjalna uznała za bezpośrednich sprawców mordu na polskich oficerach, jak i Goeringa, który - okazało się - uosabiał w Norymberdze hipotezę odpowiedzialności władz niemieckich za tę zbrodnię. O ile jednak wstrzemięźliwość Trybunału w pierwszym przypadku dobrze tłumaczy fakt, iż osoby te nie były objęte aktem oskarżenia, o tyle w tym drugim, może się ona wydać mniej zrozumiała, a nawet nasuwać pytanie, jakie w istocie zajął on stanowisko. Tym bardziej że dodatkowo zaciemniać je muszą dwie pozornie się wykluczające okoliczności. Otóż z jednej strony Trybunał, odrzucając np. zasadność wysuniętego przeciwko Doenitzowi zarzutu prowadzenia bezwzględnej wojny podwodnej, stwierdził to w swoim uzasadnieniu expressis verbis i podał motywy swojej decyzji 243. Z drugiej zaś pominął również i inne, wymienione w akcie oskarżenia przykłady zbrodni na jeńcach wojennych, a mimo to zostały one niewątpliwie objęte wyrokiem skazującym 244. Ponadto, w końcowej formule uzasadnienia wyroku na Goeringa, uznał go jednak winnym „czynów zarzucanych... we wszystkich czterech rozdziałach aktu oskarżenia” 245, a zatem także w rozdziale trzecim, w którym sformułowany został zarzut katyński.
Jednakże dokładniejsza analiza wymienionych ustępów wyroku nie usprawiedliwia podniesionych (w rzeczy samej dla celów akademickich) wątpliwości i ukazuje prawdziwy sens decyzji o pominięciu zbrodni katyńskiej. Należy przede wszystkim zauważyć, że pomiędzy tą decyzją Trybunału a wskazanymi wyżej przykładami innych nie zachodzi w istocie żadna
106
analogia. W przypadku Doenitza przedmiotem rozstrzygnięcia nie był spór o to, czy popełnił on zarzucane mu czyny, lecz czy naruszył tym samym prawo i Trybunał, uwalniając w tym •zakresie admirała od winy i kary, musiał wykazać, że nie istniała norma, która uzasadniałaby wysunięte przeciwko niemu oskarżenie. Z kolei wspomniane opuszczenia wynikały z faktu, iż wyrok był bardziej syntetyczny i kładł nacisk na przedstawienie zbrodniczych regulacji prawnych, podczas gdy w akcie oskarżenia przeważała metoda wyliczania zbrodniczych faktów. W każdym razie opuszczenia te dotyczyły zbrodni, co do których nikt nie poddawał w wątpliwość niemieckiej odpowiedzialności.
Tymczasem w przypadku zbrodni katyńskiej, przeciwnie, zadaniem Trybunału było właśnie rozstrzygnięcie kwestii, czy Niemcy byli jej sprawcami, czy też nie. Miał bowiem, jak to ujął w konkluzji swoich wywodów na ten temat Stahmer, ustalić czy popełniono ją przed, czy też dopiero po zajęciu Smoleńska przez Wehrmacht. Od rozstrzygnięcia tej kwestii Trybunał nie mógł żadną miarą się uchylić. Nie tylko dlatego, że nabrała ona jeszcze przed procesem zbyt wielkiego rozgłosu, a spektakularne postępowanie dowodowe w tej sprawie rozgłos ten spotęgowało. Przede wszystkim dlatego, iż orzekanie o popełnionych w imieniu III Rzeszy zbrodniach należało do podstawowych funkcji tego Trybunału. Gdyby zatem doszedł do przekonania, iż wymordowanie 11 tys. oficerów polskich było dziełem Niemców, musiałby to w uzasadnieniu wyroku na Goeringa wyraźnie stwierdzić i niemieckich sprawców tej zbrodni napiętnować. Jeśli tego nie uczynił, a, przeciwnie, zarzuty oskarżenia pominął, mogło to oznaczać tylko jedno: oskarżyciele radzieccy nie zdołali go o zasadności tych zarzutów przekonać. Inny powód, np. redakcyjny, nie mógł, co oczywiste, w tym przypadku wchodzić w grę, zwłaszcza że Trybunał dodatkowo jakby na świadomy charakter tego opuszczenia wskazał. Wspomniał bowiem równocześnie o rozstrzelaniu 50 lotników RAF-u - uciekinierów z obozu w Żaganiu - a więc o zbrodni, która w akcie oskarżenia figurowała obok katyńskiej 246.
Należy tu podkreślić to, co od razu zwróciło uwagę komentatorów, że
107
mianowicie katyńska decyzja Trybunału zapadła jednomyślnie 247. Sędzia radziecki, I. Nikiczenko, który polemizował w kilku punktach z sentencją wyroku, tej decyzji nie zakwestionował. Tylko on zaś dołączyłswoje votum separatum. Warto zresztą dodać, że przynajmniej w jednej jeszcze i to merytorycznie doniosłej kwestii, Międzynarodowy Trybunał Wojskowy wyraził swoje stanowisko w podobny sposób. Otóż oskarżenie, charakteryzując zbrodnie okupanta w Europie Wschodniej, posłużyło się wprowadzoną przed rokiem przez R. Lemkina kwalifikacją „ludobójstwo” 248. Trybunał cofnął się przed zastosowaniem tak „nowej i odważnej” koncepcji 249, kwitując ją po prostu milczeniem. Zostało to jednak powszechnie odczytane i przyjęte w nauce jako wykładnia obowiązującego prawa, czyli dowód, iż nie znało ono jeszcze takiej zbrodni 250.
Jak wobec tego należy rozumieć przytoczoną wyżej formułę wyroku, uznającą Goeringa winnym czynów zarzuconych mu w akcie oskarżenia, skoro m. in. wymienia się tam również zbrodnię katyńską? Otóż pewną wskazówkę zawiera w tej mierze konkluzja wywodów Stahmera. Przypomnijmy, że mając na myśli rezultaty postępowania dowodowego uznał on, iż zarzuty katyńskie „nie powinny być brane pod uwagę” albo - tłumacząc to w inny sposób - „powinny zostać wyłączone z aktu oskarżenia” 251.
108
Cytowane słowa - zwłaszcza z drugiej wersji przekładu - sugerują wniosek, iż zarzuty te miały charakter warunkowy i dopiero z chwilą uznania przez Trybunał odpowiedzialności strony niemieckiej nabrać mogły znaczenia praktycznego. Dopiero wtedy mogłyby zatem ewentualnie, tzn. po przeprowadzeniu dowodu indywidualnej winy, obciążyć czy to Goeringa, czy też któregoś z pozostałych oskarżonych, a ponadto posłużyć jako podstawa do uznania zbrodniczego charakteru OKW jako całości.
Wydaje się, że koncepcja warunkowego charakteru oskarżenia o mord katyński dobrze tłumaczy sens użytej w stosunku do Goeringa formuły skazującej. Pozwala przy tym uniknąć - zgodnie z podstawową zasadą interpretacji tekstów prawnych -wniosków, które by się wzajemnie wykluczały. Oznacza zaś po prostu, że skoro Trybunał winy niemieckiej nie uznał, to tym samym zarzuty katyńskie przestały być w rzeczywistości częścią aktu oskarżenia w procesie norymberskim.
Prowadzi nas'to do trzech wniosków. Po pierwsze: rozważana tu formuła nie mogła się już do tych zarzutów odnosić, w przeciwnym bowiem razie trzeba byłoby przyjąć, iż Goering skazany został za zbrodnie, których strona niemiecka nie popełniła. Po drugie: w konsekwencji odpadła również potrzeba pozytywnego stwierdzenia jego niewinności w tej sprawie. Po trzecie: pozostawała istotnie ta jedynie forma, w jakiej Trybunał swój stosunek do zarzutów katyńskich wyraził. Orzekanie o niewinności Niemiec jako takich nie mogło oczywiście wchodzić w grę, gdyż nie występowały one w Norymberdze w roli oskarżonego. W myśl bowiem znanego stwierdzenia wyroku, zbrodnie popełniają żywi ludzie, a nie „twory abstrakcyjne”, jakimi są państwa, i tylko przez ukaranie indywidualnych osób „można osiągnąć to, że prawa narodów będą przestrzegane” 252.
Nasuwa się wobec tego pytanie, jakie zastosowanie do katyńskiego rozwiązania mieć będzie zasada rzeczy osądzonej {res iudicata), skoro, zgodnie z naszym rozumowaniem, nie może się ona odnosić do niewinności Goeringa, bo to nie było w istocie przedmiotem orzeczenia. Odpowiedź
109
nie nastręcza trudności. Powagę rzeczy osądzonej mieć będzie niewątpliwie to, co bezpośrednio wynika z faktu oddalenia katyńskich zarzutów. Co prawda Trybunał nie uczynił tego expressis verbis, niemniej jednak w sposób bez wątpienia czytelny. Gdyby więc odwołać się tu do sentencji res iudicata pro veritur habetur, czyli że sprawę osądzoną uważa się za prawdę, to w tym przypadku taką prawdą będzie niewątpliwie wynikające z tej decyzji Trybunału ustalenie, iż to nie Niemcy popełnili mord na oficerach polskich w Katyniu.
Nietrudno dostrzec doniosłą wagę tego wynikającego z wyroku norymberskiego ustalenia. Musi ono, w swoich logicznych konsekwencjach, oznaczać zarazem odpowiedź na pytanie, kto zbrodnię katyńską popełnił. Ze względu bowiem na specyfikę oskarżenia w tej sprawie mogło ono przynieść tylko rezultat alternatywny -jeśli mord w Katyniu nie był dziełem Niemców, to popełnić go mogli jedynie Rosjanie. Nikt inny nie wchodził jako sprawca w grę. Jeśli nie dokonano go jesienią 1941 r., to musiał mieć miejsce wiosną 1940 r.; zgodnie zresztą z tym, na co wskazywały liczne dowody, wśród nich także i te, które zostały Trybunałowi w toku postępowania dowodowego przedstawione.
Należy w związku z tym zwrócić jeszcze uwagę na dwie okoliczności, które zasługują na podkreślenie. Po pierwsze: w myśl art. XXVI Statutu, wyrok Trybunału był ostateczny i nie podlegał zaskarżeniu. Po drugie: ranga ustalenia wskazującego, jak w przypadku zbrodni katyńskiej, na niemiecką niewinność musi być uważana za równą tej, jaką czy to w świetle Statutu, czy też alianckiej praktyki, miały ustalenia Trybunału w przedmiocie niemieckiej winy. Chodzi tu oczywiście o stwierdzenia, że Niemcy popełnili konkretne wymienione w wyroku norymberskim czyny, będące zbrodniami przeciwko pokojowi, zbrodniami wojennymi, czy też zbrodniami przeciwko ludzkości. Tym zaś stwierdzeniom przypisywano, jak wiadomo, rangę najwyższą, a nawet walor dowodu w postępowaniu przed sądami narodowymi 253.
Tak więc Trybunał Norymberski rozstrzygnął w istocie kwestię odpowiedzialności za zbrodnię katyńską. Zważywszy zaś na zainteresowanie, jakie przez cały czas towarzyszyło procesowi, możemy powiedzieć, iż rozstrzygnął ją na oczach całego świata. A jednak forma, w jakiej to uczy-
110
nił, tzn. swoje stanowisko wobec radzieckich zarzutów wyraził, wywołuje w opinii polskiej stale uczucie głębokiego rozczarowania. Manifestuje się ono w mniej lub bardziej otwarcie formułowanych pretensjach, iż odrzucając hipotezę niemieckiej winy tak starannie unikał zarazem wszystkiego, co mogłoby bezpośrednio wskazać na prawdziwego sprawcę, a nawet że go wręcz nie napiętnował.
Nie sposób zaprzeczyć, iż to uczucie rozczarowania wypływa z rudymentarnego poczucia sprawiedliwości i że stoją za nim wszelkie moralne racje. Przekonanie, że każda zbrodnia, niezależnie od tego, kto ją popełnił, powinna być ukarana, stanowi wszak fundament wszelkiego porządku prawnego. W tym zaś przypadku fundament ten nie tylko jawnie burzono, ale cyniczny sprawca sam występował z fałszywym oskarżeniem. Ponieważ zaś działo się to wszystko za aprobatą mocarstw zachodnich, nic więc dziwnego, że i katyńskie rozstrzygnięcie MTW traktuje się zwykle jako przejaw ich serwilistycznej wobec Kremla postawy 254.
111
Nie ulega oczywiście wątpliwości, że politykę mocarstw zachodnich wobec Związku Radzieckiego - i to nie tylko w okresie wojny, ale także w pierwszych miesiącach pokoju - cechowała daleko posunięta gotowość do ustępstw i że jej ofiarą padła przede wszystkim właśnie Polska. Tak wiele budowały one na współpracy z Moskwą, że skłonne były nie tylko bagatelizować nasze z najgorszych doświadczeń wypływające obawy, ale i złożyć na jej ołtarzu nasze najbardziej uzasadnione prawa. Głos niepodległej Polski, tej, którą reprezentowały legalnie przecież powołane władze na obczyźnie, niewiele ważył w zwycięskim obozie Narodów Zjednoczonych.
Sprawa katyńska w Norymberdze stanowi z pewnością ilustrację szczególnie w tym względzie wymowną, a przytoczona wyżej wymiana zdań, w której R. Rudenko nazwał publikację tychże władz „faszystowskim świstkiem”, jak w soczewce skupiła i ukazała najbardziej tragiczne rysy powojennego położenia Polski. Ukazała osamotnienie i bezsilność powszechnie do niedawna uznawanego rządu 255, który nie był w stanie dochodzić wprost sprawiedliwości za mord popełniony na tysiącach swoich bezbronnych obywateli. Ukazała dalej, z jak niesłychanym tupetem postępować mógł sprawca tej zbrodni, którego przedstawiciel, występujący w Norymberdze z fałszywym oskarżeniem, nie ukrywał, iż ze strony znajdującej się tam „delegacji polskiej” nie potrzebuje „w żadnym razie” niczego się obawiać. Wreszcie, gdyby mieć na uwadze „dyplomatyczną” reakcję lorda Lawrence' a na to brutalne oświadczenie Rudenki, można by powiedzieć, że dobrze symbolizowała ona postawę zachodnich mężów stanu, którzy, w pełni świadomi odpowiedzialności Rosjan, czynili wszystko, by uniknąć wrażenia, iż nie wierzą w ich wersję 256.
112
Jednakże podtrzymując wszystko, co tu napisano, trzeba zarazem stwierdzić, iż Międzynarodowy Trybunał Wojskowy w Norymberdze nie mógł żadną miarą ani w toku postępowania dowodowego w sprawie katyńskiej, ani tym bardziej w swoim wyroku, wypowiadać się w jakikolwiek bezpośredni sposób o winie Rosjan. Przede wszystkim z przyczyn formalnoprawnych. Należy w związku z tym przypomnieć, że jurysdykcja tego Trybunału miała swoje wyraźnie zarysowane podmiotowe ramy. Zgodnie bowiem z postanowieniami, a nawet samą nazwą wspomnianej już na po-
113
czątku umowy, na mocy której został on powołany do życia, jak również Statutu, na podstawie którego działał 257, jurysdykcji tej podlegać mógł jedynie ściśle określony krąg osób, który tworzyli tzw. „główni przestępcy wojenni europejskich państw Osi” 258.
Jak z powyższego wynika, ramy podmiotowej jurysdykcji Trybunału całkowicie wykluczały możliwość orzekania w sprawie jakichkolwiek innych zbrodniarzy. Dotyczyło to rzecz jasna także - niezależnie zresztą od dalszych powodów, o których będzie jeszcze mowa - obywateli państw alianckich, w tym przypadku Rosjan. W konsekwencji wykluczało również stwierdzenie, iż odpowiedzialność za zbrodnię katyńską ponosi expressis verbis ZSRR. Jak już wspominano, państwa nie mogą występować w roli podsądnych w procesie karnym, a wszelkie orzeczenia o winie muszą mieć wymiar indywidualny. Uznanie odpowiedzialności ZSRR (lub któregoś z jego organów) mogłoby zatem być jedynie pośrednim skutkiem stwierdzenia winy konkretnych oskarżonych obywateli radzieckich. To zaś nie wchodziło, jak widać, w świetle Statutu w grę.
Nie trzeba oczywiście specjalnie dowodzić, iż każdy organ międzynarodowy (także zresztą wewnętrzny), a zwłaszcza organ sądowy, jakim był Trybunał Norymberski, może działać jedynie w granicach przyznanego mu upoważnienia. Znalazło to dobitny wyraz w samym wyroku norymberskim, gdzie w części poświęconej kwestiom jurysdykcyjnym czytamy, że przepisy zawarte w tej mierze w umowie i Statucie tworzą prawo, które „jest obowiązujące i bezwzględnie wiąże Trybunał” 259. Nie mógł go zatem, pod groźbą zlekceważenia swojej sądowej funkcji, w najmniejszym nawet stopniu naruszać. Dodajmy, że to ograniczenie jurysdykcji odnosiło się nie tylko do rozstrzygnięcia finalnego, czyli wyroku, ale także do wszystkich stadiów postępowania. Przedmiotem postępowania dowodowego mogły zatem być jedynie zarzuty podniesione w stosunku do głównych zbrodniarzy, czyli tych, których listę ustalili sami sygnatariusze umowy londyńskiej 260.
114
Wszystko to nakazuje odnieść się polemicznie do następującego fragmentu książki prof. K. Zawodnego, zwłaszcza że fragment ten stanowić może dobrą ilustrację pretensji, jakie najczęściej występują w polskiej opinii publicznej, jeśli idzie o katyńską decyzję Trybunału. „Przyjmując nawet - pisze prof. Zawodny - że trybunał, posługując się pewnymi kruczkami prawnymi, nie musiał nalegać na wykrycie sprawców zbrodni, nie można jednak wybaczyć sposobu, w jaki na procesie potraktowano materiał dowodowy. Przede wszystkim, do dowodów o kapitalnym znaczeniu znajdujących się w posiadaniu Polaków nie tylko nie starano się dotrzeć, ale nawet nie dopuszczono ich przed sąd”. Wymienia tu m. in. fakt, iż nie powołano na świadka J. Czapskiego oraz zlekceważono kroki, jakie w odpowiedzi na list Stahmera podjął gen. Anders 261.
Otóż przytoczone zarzuty dotyczą w istocie zupełnie innej, a w dodatku całkowicie hipotetycznej sytuacji procesowej. Mogłyby więc okazać się zasadne przede wszystkim w przypadku, gdyby Trybunał, właśnie na podstawie niekompletnych materiałów dowodowych, uznał radziecką wersję wydarzeń, tzn. skazał Goeringa lub ewentualnie dalszych jeszcze oskarżonych, czy OKW jako całość, również i za zbrodnię katyńską. Ale tak się przecież nie stało. Wszak podjął on -w takiej formie, w jakiej uznał to za stosowne uczynić-właściwą merytorycznie, czyli uniewinniającą decyzję. To zaś musiało oznaczać, iż przedłożone mu przez obronę dowody, okazały się najzupełniej wystarczające. Trybunał dał temu zresztą bezpośrednio wyraz. Odrzucając, jak już podawano, kolejny wniosek dowodowy Stahmera, wyjaśniał mianowicie, iż „w tym stadium procesu” wyświetlenie
115
sprawy katyńskiej nie wymaga powoływania dalszych świadków. Miał zaś statutowy obowiązek „ograniczyć rozprawę do możliwie szybkiego zbadania zarzutów” oraz „ściśle baczyć, by zapobiec wszelkiemu działaniu mogącemu spowodować zbędną zwłokę” 262. Przepisy te dopuszczały zatem taki jedynie zakres postępowania dowodowego, jaki był absolutnie niezbędny do wydania wyroku, tzn. ustalenia winy lub niewinności podsądnych.
Oczywiście zarzuty prof. Zawodnego mogłyby mieć również zastosowanie do sytuacji odwrotnej, tzn. takiej, w której sprawcami katyńskiego mordu okazaliby się rzeczywiście Niemcy, a Trybunał uwolnił ich z braku wystarczających dowodów od winy i kary. Dodajmy jeszcze dla porządku, iż byłyby szczególnie usprawiedliwione w hipotetycznym procesie prawdziwych sprawców, czyli Rosjan, a więc w przypadku, gdyby i oni zostali na podstawie niekompletnego materiału dowodowego uniewinnieni. Taki proces był jednak — do czego jeszcze nawiążemy - niemożliwy i to zarówno w świetle ówczesnego, jak i obecnie obowiązującego prawa międzynarodowego. Wykorzystywanie zaś do przeprowadzenia dowodu ich winy procesu norymberskiego nie wchodziło ponadto jeszcze w grę, z powodu przedstawionych wyżej ograniczeń podmiotowej jurysdykcji Trybunału.
Należy zresztą zauważyć, że cytowany autor zdawał sobie w istocie z tych ograniczeń Trybunału sprawę, choć trudno pogodzić to z faktem, iż - najniesłuszniej - przypisuje mu uciekanie się do „kruczków prawnych”. (Powściągliwość Trybunału była przecież skutkiem przestrzegania obowiązującego go prawa, a do tego żadne „kruczki” nie były rzecz jasna potrzebne.) W każdym razie, przypominając na tej samej stronie, iż to Niemców oskarżono w Norymberdze o popełnienie zbrodni katyńskiej, słusznie wskazuje, że z chwilą, kiedy okazało się, iż oskarżenia tego nie można im było żadną miarą dowieść, „kończyła się rola tej (tzn. norymberskiej -przyp. A. B.) jurysdykcji. Z pewnością ustalenie winnych zabójstwa polskich jeńców i przeprowadzenie osobnego dochodzenia nie należało do zadań tego sądu” 263.
Być może prof. Zawodny rozumiał pod pojęciem „osobnego dochodzenia” wyłącznie przeprowadzenie specjalnego procesu, a nie kontynuowanie
116
postępowania dowodowego na procesie norymberskim. W istocie jednak rozróżnienie to nie ma większego znaczenia. Rzecz bowiem w tym, iż MTW pozbawiony był w ogóle jakiejkolwiek legalnej możliwości, aby -uciekając się do słów autora - „nalegać na wykrycie sprawców”. Czemu innemu zaś mogłoby służyć dążenie do wykorzystania wszystkich dostępnych, a zwłaszcza polskich dowodów, jak nie zdemaskowaniu rzeczywistych sprawców zbrodni katyńskiej? Autor zdaje się przy tym abstrahować całkowicie od tego, iż w myśl zasad obowiązującej procedury, dowody, o których pisze, mógł zaprezentować Trybunałowi tylko Otto Stahmer. Trudno zaś przypuszczać, by skrupuły, którymi kierował się gen. Anders nie podejmując w tej mierze współdziałania z obrońcą Goeringa, były czymś wyjątkowym i by nie podzielili ich również inni Polacy.
Jednakże podtrzymując w całej rozciągłości to wszystko, co zostało tu napisane o formalnoprawnych przyczynach powściągliwości Trybunału w kwestii katyńskiej, trudno zarazem oprzeć się wrażeniu pewnego niedosytu. W zestawieniu z wyjątkowo bestialskim mordem na tysiącach bezbronnych jeńców mogą się one mimo wszystko wydawać zbyt słabym usprawiedliwieniem dla całkowitej nietykalności zdemaskowanego już wówczas sprawcy owego mordu. Zwłaszcza, jeżeli towarzyszy temu co prawda mylne, dość jednak rozpowszechnione przekonanie, że oto -wraz z podjętą jeszcze w trakcie trwania wojny akcją karania hitlerowskich zbrodniarzy - został już ustanowiony powszechny system ścigania i karania międzynarodowych przestępstw.
Tymczasem akcja ta, której symbolem stał się właśnie proces w Norymberdze oraz podobny w Tokio, a która objęła ponadto wielką liczbę innych, mniejszych procesów oraz dziesiątki tysięcy zbrodniarzy 264, od początku miała ściśle ograniczony zasięg. Przede wszystkim stworzony przez zwy-
117
cięskie mocarstwa mechanizm karania nakierowany był wyłącznie na obywateli państw Osi. (Jedynym wyjątkiem od tego stali się pozostający na usługach ich zbrodniczej polityki kolaboranci z krajów okupowanych.) Najczęściej znajdowało to nawet wyraz w samej już nazwie odpowiednich alianckich aktów prawnych, w których czytamy np. o „faszystowsko-hitlerowskich zbrodniarzach” lub o zbrodniach „hitlerowców”, czy osób, które popełniły je „w służbie niemieckiej” lub też „mocarstwa z Niemcami sprzymierzonego”, albo po prostu „w służbie wroga” 265.
Po wtóre, twórcy tego mechanizmu, tzn. sygnatariusze umowy londyńskiej, starali się nadać skodyfikowanemu w niej prawu taki sens, by otwierającą się perspektywę karania przestępstw międzynarodowych zamknąć jak najściślej w ramach stanu wojny. Znalazło to jaskrawy wyraz w koncepcji „zbrodni przeciwko ludzkości”, która -ze swej istoty -wyraźnie poza te ramy wykraczała. W myśl art. 6 p. „c” Statutu MTW, tworzyły je dwa rodzaje przestępstw: po pierwsze, różne wymienione tam przykładowo „czyny nieludzkie, których dopuszczono się przeciwko jakiejkolwiek ludności cywilnej, przed wojną lub podczas niej”, po drugie zaś, „prześladowania ze względów politycznych, rasowych lub religijnych”. Otóż, aby uniknąć automatycznego rozciągania tego przepisu na podobne zbrodnie popełnione w czasach pokojowych, dodali oni tu znamiennie: „przy popełnianiu jakiejkolwiek zbrodni wchodzącej w zakres kompetencji Trybunału lub w związku z nią”.
Formuła ta, być może niezbyt na pierwszy rzut oka czytelna, dotyczyła bez wątpienia wymienionych w punkcie „a” i „b” tego artykułu tzw. „zbrodni przeciwko pokojowi” oraz „zbrodni wojennych”. Te pierwsze polegały na „planowaniu, przygotowywaniu, zapoczątkowaniu lub prowadzeniu wojny napastniczej albo wojny będącej pogwałceniem traktatów”. Te drugie, zwane niekiedy „zbrodniami wojennymi w ścisłym tego słowa znaczeniu”, oznaczały „pogwałcenie praw i zwyczajów wojennych”, innymi słowy zapisanych w Konwencjach haskiej i genewskiej reguł prowadze-
118
nia działań zbrojnych 266. Ponieważ obydwa rodzaje zbrodni pozostawały z natury rzeczy w ścisłym związku z wojną, przytoczona formuła wyraźnie określała zatem ramy, w jakich „zbrodnie przeciwko ludzkości” podlegać miały ukaraniu.
Niemniej jednak pierwotny tekst p. „c” nasunął w tym względzie pewne wątpliwości. Rzecz w tym, że w jego angielskiej i francuskiej wersji część odnosząca się do „czynów zbrodniczych” zamknięta została średnikiem i w ten sposób oddzielona od następnej, dotyczącej „prześladowań”. Otóż rozważana tu formuła, ograniczająca karalność „zbrodni przeciwko ludzkości” do tych tylko, które popełniono w związku z wojną, znajdowała się właśnie w tej drugiej części. Przy zastosowaniu interpretacji gramatycznej mogło to prowadzić do wniosku, iż ograniczeniu takiemu podlegają jedynie „prześladowania”, natomiast „czyny zbrodnicze” winny być karane nawet wtedy, kiedy nie miały żadnego związku z wojną. Aby możliwość tego rodzaju rozszerzającej interpretacji wykluczyć, cztery mocarstwa - sygnatariusze umowy londyńskiej dokonały w październiku 1945 r. (w dwa miesiące po jej podpisaniu!) protokolarnego sprostowania: zastąpiły mianowicie ów średnik przecinkiem! Nadały przez to angielskiej i francuskiej wersji p. „c” takie samo znaczenie, jakie miał on w wersji rosyjskiej, w której od początku widniał przecinek. Rosjanie wykazywali, jak z tego widać, szczególną czujność, by maksymalnie ograniczyć możliwość karania tego rodzaju zbrodni, jeśli miałyby one mieć miejsce w czasach pokojowych .
Sprecyzowany w ten sposób przepis p. „c” art. 6 Statutu zyskał następnie bardziej skonkretyzowaną treść w wyroku norymberskim. Wyrok dowodzi przede wszystkim, że posługując się kwalifikującą formułą „w związku lub w wykonaniu wojny napastniczej”, Trybunał miał na myśli tę właśnie konkretnie wojnę, którą rozpętała w 1939 r. hitlerowska III Rzesza 268. Z wywodów jego wynika ponadto, że spośród wszystkich inkry-
119
minowanych w akcie oskarżenia „czynów nieludzkich”, kategorię „zbrodni przeciwko ludzkości” tworzyły bez wątpienia te, które miały miejsce już po jej „zapoczątkowaniu”, a które nie kwalifikowały się zarazem jako „zbrodnie wojenne w ścisłym tego słowa znaczeniu”. Musi to prowadzić do wniosku, iż chodziło w tym przypadku o czyny, których ofiarą padali obywatele niemieccy, tzn. zarówno przeciwnicy polityczni reżimu, jak i ludność żydowska. Zbrodnie popełniane na ludności krajów nieprzyjacielskich (neutralne dla uproszczenia naszych rozważań pomińmy) były bowiem, w myśl Regulaminu haskiego właśnie „zbrodniami wojennymi” w podanym wyżej znaczeniu. (Dodajmy, że chodziło oczywiście o kraje nieprzyjacielskie ze stanowiska sprawcy, co w tym przypadku stosować się musiało do ludności alianckiej.) Tak więc „zbrodniami przeciwko ludzkości” były w rozumieniu wyroku norymberskiego wszelkie „czyny nieludzkie”, które reżim hitlerowski popełnił w czasie trwania wojny na szkodę własnych obywateli, jeśli tylko doszło do nich w związku z tą wojną lub w jej wykonaniu.
Nasuwa się zaraz pytanie o podobne „czyny nieludzkie”, które popełnione zostały w IIIRzeszy jeszcze przed wybuchem wojny, czyli w czasie pokoju. Otóż w odniesieniu do tej kwestii znajdujemy w wyroku następujące rozumowanie: „nie ulega najmniejszej wątpliwości, że mordowano przed wojną politycznych przeciwników w Niemczech” i „ponad wszelką wątpliwość” trwało „w tym samym czasie prześladowanie Żydów”. Niemniej jednak - czytamy dalej - „jakkolwiek straszna i okropna była wielka część tych zbrodni (dokonanych przed 1939 r. na obydwu wymienionych grupach) nie zostało jednak dostatecznie udowodnione”, iż doszło do nich „w związku” z „planowaniem” oraz „przygotowywaniem” wszczętej ostatecznie przez Berlin wojny napastniczej. Wobec tego nie można ogólnie stwierdzić, że były one „zbrodniami przeciwko ludzkości w rozumieniu Statutu”, czyli - dodajmy - takimi, które podlegały sądowej funkcji Trybunału (podkr. - A. B.) 269.
Jak więc widać - a wynika to z analizowanego fragmentu wyroku ponad wszelką wątpliwość - stworzony po II wojnie światowej mechanizm ścigania i karania zbrodni międzynarodowych nie obejmował nawet wszy-
120
stkich tych, które obciążały reżim hitlerowski. O tym zaś, że chodziło tu istotnie o zbrodnie, czyli o czyny sprzeczne z prawem, świadczy fakt, iż wyrok tak je właśnie nazywa, cały zaś kontekst wywodów Trybunału wskazuje, że odpowiadały one ściśle definicji „zbrodni przeciwko ludzkości”. I choć sprawcy tych czynów mogli odpowiadać - i rzeczywiście w większości potem odpowiadali - przed sądami niemieckimi i zgodnie z niemieckim prawem karnym 270, w płaszczyźnie międzynarodowej nie musieli się niczego obawiać. Brakowało bowiem trybunału, przed którym można by wnieść przeciwko nim oskarżenie.
Konkluzja ta ma dla naszych rozważań znaczenie zasadnicze. Dowodzi ponad wszelką wątpliwość, iż rozpoczęta jeszcze przed zakończeniem wojny akcja ścigania i karania hitlerowskich zbrodniarzy nie oznaczała jeszcze ustanowienia powszechnego systemu karno-sądowej odpowiedzialności za przestępstwa międzynarodowe. Może być, co najwyżej, uważana za pierwszy w tym kierunku krok. Jako precedens był to z pewnością krok doniosły. Świadczył przede wszystkim o tym, że istnieją już materialnoprawne podstawy do wymierzania kary sprawcom takich przestępstw. Stwierdzenie wyroku, iż Statut nie jest „wypływem arbitralnej władzy, wykonywanej przez zwycięskie państwa”, lecz wyrazem prawa międzynarodowego już obowiązującego w chwili, kiedy go układano 271, musi być uważane w tym względzie za dowód 272.
121
Jednakże akcja sądzenia zbrodniarzy hitlerowskich pomyślana była jako akcja jednorazowa i w żadnym razie nie oznaczała, iż taki powszechny system już istnieje. Co więcej, sygnatariusze umowy londyńskiej uczynili wszystko, by zakres tego norymberskiego precedensu jak najbardziej ograniczyć. I nie zmienia tego fakt, że w swoim kolejnym akcie prawnym, mianowicie w tzw. Ustawie nr 10 Sojuszniczej Rady Kontroli w Niemczech, z 20 grudnia 1945 r., usunęli z definicji „zbrodni przeciwko ludzkości” ową formułę ograniczającą karalność tego rodzaju zbrodni do tych jedynie, które popełnione zostały w czasie lub w związku z wojną. Zmiana ta potwierdziła, co prawda, szerszy, poza ramy wojny sięgający zakres obowiązywania normy. Nie poszerzała jednak w żadnej mierze wąsko pojętej możliwości jej praktycznego, karno-sądowego zastosowania. To bowiem w dalszym ciągu ograniczało się jedynie do zbrodni hitlerowskich 273.
Aby więc można było stawiać w przyszłości przed sądem każdego bez wyjątku sprawcę podobnych zbrodni - gdziekolwiek i kiedykolwiek popełnionych - należało wpierw stworzyć taki sam mechanizm represji karnej, jak ten, który uruchomiono w stosunku do przestępców z państw Osi. Powszechnie zresztą oczekiwano wówczas, tzn. bezpośrednio po zakończeniu wojny, że zostanie on istotnie utworzony. Dobrze oddają te oczekiwania, a nawet ich oczywistość, słowa wyroku, wydanego w kwietniu 1948 r. przez Amerykański Trybunał Wojskowy Nr 2 na członków tzw. Einsatzgruppen SS. Skoro Norymberga pokazała - czytamy w nim - że „ludzkość może być broniona przed sądem” to „trudno uwierzyć, żeby wobec takiego precedensu ludzkość kiedykolwiek miała być pozbawiona prawa do posiadania Trybunału” 274.
Rzeczywiście, w grudniu 1946 r. Zgromadzenie Ogólne ONZ, zlecając
122
specjalnemu Komitetowi do kodyfikacji prawa międzynarodowego, sformułowanie zasad ustalonych w Statucie i wyroku MTW, zapowiedziało ogólną kodyfikację „zbrodni przeciwko pokojowi i bezpieczeństwu ludzkości” oraz utworzenie „Międzynarodowego Trybunału Karnego” 275. Niebawem podjęto też prace przygotowawcze; najwcześniej, bo już w 1946 r. nad kodeksem, w dwa lata później nad powołaniem trybunału. Warto dodać, że art. VI Konwencji w sprawie zapobiegania i karania zbrodni ludobójstwa, uchwalonej przez Zgromadzenie Ogólne 9 grudnia 1948 r., a następnie ratyfikowanej przez ogół państw, przewidywał nawet, iż sprawcy tego rodzaju zbrodni będą mogli odpowiadać przed takim właśnie międzynarodowym trybunałem karnym 276.
Jednakże w 1954 r. Zgromadzenie Ogólne, po wstępnym przedyskutowaniu gotowych już projektów zarówno kodeksu, jak i statutu trybunału, postanowiło większością głosów odroczyć ich rozpatrywanie do czasu uchwalenia definicji agresji. Wprawdzie w dwadzieścia lat później definicję taką uchwaliło, nie stała się ona jednak częścią obowiązującego prawa, gdyż państwa nie zawarły odpowiedniej umowy, samo zaś Zgromadzenie nie ma, jak wiadomo, funkcji legislacyjnych 277. W rezultacie do dziś nie zanotowano żadnego postępu w tworzeniu stałego systemu egzekucji międzynarodowego prawa karnego.
Tymczasem od 1945 r. toczyło się na świecie ok. 150 różnego rodzaju wojen, które pochłonęły tyle istnień ludzkich, że wytrzymuje to porównanie z tym największym w dziejach konfliktem, jakim była II wojna światowa 278. Nie spełniła się jednak zapowiedź amerykańskiego oskarżyciela
123
w Norymberdze, Roberta Jacksona. Stwierdzając, że „decydującym krokiem dla uniknięcia powtarzających się wojen, nieuniknionych w systemie międzynarodowego bezprawia, jest pociągnięcie mężów stanu do odpowiedzialności wobec prawa”, oświadczył on: „wprawdzie prawo to znajduje w tej chwili zastosowanie do agresorów niemieckich” ale „w razie potrzeby musi być stosowane do agresji dokonanej przez każdy inny naród”. Po czym dodał znamiennie: „nie wyłączając tych, których przedstawiciele zasiadają tutaj za stołem sędziowskim” 279. Nic takiego się jednak nie zdarzyło. Nie stanął także przed sądem międzynarodowym żaden ze sprawców jakże licznych „zbrodni przeciwko ludzkości” albo wręcz przejawów ludobójstwa, jakie miały miejsce czy to w toku tych wojen, czy też, bez związku z nimi, w ramach „pokojowych” praktyk rozmaitych reżimów. A przecież zarówno co do skali, jak i okrucieństwa, wytrzymują one również całkowicie porównanie z tym, co działo się w latach II wojny światowej 280.
Po tym, co dotąd napisano, trudno nie zauważyć, iż powściągliwość Międzynarodowego Trybunału Wojskowego w sprawie katyńskiej miała swoje znacznie głębsze i bardziej zasadnicze przyczyny niż tylko formalne ramy jego podmiotowej kompetencji. Przyczyny te to solidarna, do dziś trwająca niechęć ogółu państw, a zwłaszcza wielkich mocarstw, do przekazywania jurysdykcji międzynarodowej własnych obywateli. Dlatego mianowicie, że oznacza to rezygnację z wykonywania suwerennej władzy w dziedzinie tak drażliwej jak osądzanie czynów, które - co miało właśnie miejsce w przypadku zbrodni katyńskiej - mogły być przecież częścią polityki państwowej. Nie należy zaś na stosunki pomiędzy suwerennymi państwami przenosić w mechaniczny sposób reguł, będących właściwością wewnętrznego porządku prawnego, w którym funkcjonuje przymus państwowy. Właśnie dlatego, że fundamentem porządku międzynarodowego jest zasada suwerennej równości, żadne państwo lub nawet grupa państw nie ma nad innymi władzy, żadne też nie ma innych obowiązków jak tylko te, które samo w jakiejkolwiek, co prawda, formie, ale jednak wyraźnie przyjęło.
To, że sądzeniu własnych obywateli nie mogły się sprzeciwić pokona-
124
ne Niemcy i Japonia, rozumowania naszego nie podważa. Wbrew pozorom fakt ten pozostaje bowiem w całkowitej zgodzie z zasadą suwerenności. Wynikał przecież z ich formalnej decyzji o przyjęciu warunków kapitulacji 281. Prawda, decyzję tę podjęły pod przymusem, bo w wyniku druzgocącej klęski, ale ją podjęły! W ten sposób wyraziły też swoją zgodę na jurysdykcję sądów alianckich w stosunku do własnych obywateli. Działały jednym słowem z własnego wyboru, czyli suwerennie!
Po to więc, aby w płaszczyźnie międzynarodowej mogło stać się zadość sprawiedliwości, potrzeba zdecydowanej przewagi militarnej oraz politycznej woli użycia tej przewagi. Ma to zwykle miejsce po zwycięskiej wojnie; z pewnością znacznie rzadziej zdarzyć się może w czasach pokoju. Stąd dążenie do zamknięcia norymberskiego precedensu w ramach wojny, kiedy to ewentualna egzekucja międzynarodowego prawa karnego mieściłaby się po prostu i tak w konsekwencjach klęski. Nie łudźmy się jednak; byłoby niezmiernie trudno wyobrazić sobie przypadek, w którym wolę taką udałoby się zmobilizować nie dla żadnego innego powodu, jak tylko w imię poszanowania praworządności 282.
Wprawdzie zbrodnię katyńską popełniono podczas wojny, a nawet w wyniku wojny wyraźnie napastniczej, to jednak potem jej sprawcy znaleźli się w zwycięskim obozie alianckim. Wszelkie zatem skierowane przeciwko nim kroki prawne, także tylko gromadzenie dowodów przed, czy tym bardziej przez MTW w Norymberdze, wymagało zgody państwa, którego byli obywatelami. Państwo to, będące jednym z autorów zwycięstwa, znajdowało się wtedy u szczytu potęgi. Ponieważ zaś główni sprawcy
125
tej zbrodni należeli w dodatku do jego przywódców, a zatem sami mieliby wyrazić na to zgodę, nie trzeba oczywiście dowodzić, jak bardzo możliwość taka rozmijałaby się z rzeczywistością. Podobnie zresztą, jak możliwość postawienia ich wówczas przed sądami radzieckimi 283.
Nie jest rzeczą łatwą uznać, iż zasada suwerenności, która ze względu na tradycję naszych walk niepodległościowych zyskała wartość najwyższą, a przy tym niezwykle emocjonalnie pojmowaną, sankcjonowała bezkarność sprawców tak strasznej i tak jaskrawo sprzecznej z prawem zbrodni. Oczywiście Zachód mógł napiętnować Rosjan, tzn., wbrew swoim politycznym planom, zerwać z nimi wówczas, w połowie 1946 r., współpracę; tak, jak w zasadniczo zmienionej już sytuacji, bo w szczytowym okresie „zimnej wojny”, uczynił to na początku lat pięćdziesiątych 284. Trybunał Norymberski nie miał jednak alternatywy. Przeciwko tym, na których spoczywała rzeczywista odpowiedzialność za mord katyński, nie można było podnieść formalnego oskarżenia; i to niezależnie od tego, jaki byłby skład Trybunału - a więc także pod nieobecność sędziego radzieckiego Nikiczenki - oraz jak bardzo nieprzejednaną w stosunku do ZSRR postawę zajmowaliby jego zachodni koledzy. Pozostawało mu zrobić jedynie to, co istotnie zrobił: pominąć, czyli faktycznie oddalić radzieckie zarzuty. Mógłby, co najwyżej, wypowiedzieć przy tej okazji myśl, którą w półtora roku później sformułował, na tej samej sali rozpraw norymberskiego Pałacu Sprawiedliwości, jeden z trybunałów amerykańskich: „Funkcja nasza nie polega na tworzeniu takiego prawa narodów, jakim chcielibyśmy je mieć -musimy je stosować takim, jakim je znajdujemy” 285.
Można rozumieć, że sposób, w jaki Trybunał Norymberski potraktował katyńskie oskarżenie, wywołuje w opinii polskiej uczucie rozczarowania. Nie ulega jednak wątpliwości, że radziecka próba wykorzystania procesu do obciążenia własną zbrodnią Niemców zakończyła się nie tylko kompletnym fiaskiem, ale i blamażem, który oznaczał w istocie publiczne napiętnowanie oskarżycieli jako sprawców. W dodatku blamaż ten okazał się w poważnym stopniu zawiniony. Byłoby oczywiście lepiej, gdyby klęska złej sprawy tłumaczyła się sama przez się. Na ogół tak jednak nie jest, a rezultat katyńskiego postępowania nie był wcale z góry przesądzony. Wynikał przy tym - prawda - z determinacji niemieckiej obrony, ale również - co warto podkreślić - z ewidentnych błędów radzieckiego oskarżenia.
Najpoważniejszy z tych błędów to mylna identyfikacja jednostki Wehrmachtu, której starano się popełnienie zbrodni bezpośrednio przypisać, przede wszystkim zaś mylna identyfikacja dowódcy, który stał na jej czele w okresie, kiedy zbrodnia miała miejsce. Innym tego rodzaju przykładem mogą być przytoczone w sprawozdaniu radzieckiej Komisji zeznania niejakiej Moskowskiej. Nie zostały one, co prawda, w postępowaniu dowodowym ujawnione, ale jako część „dokumentu ZSRR-54” musiały być Trybunałowi znane. Otóż twierdziła ona, że zbiegły z Katynia jeniec radziecki, któremu udzieliła schronienia, a który miał być rzekomo zmuszany przez Niemców do zacierania śladów, opowiadał w marcu 1943 r. o tym, co działo się tam w kwietniu tego roku [! ] 286.
Gdyby nie tragiczne okoliczności sprawy to ten ostatni przykład można by potraktować wręcz humorystycznie. Wszystkie świadczą o skandalicznym niedbalstwie w przygotowywaniu intrygi, do której Moskwa musiała przecież przywiązywać dużą wagę. Dają też wyobrażenie o rozmiarach owej teatralizacji, jakiej podlegało w ZSRR postępowanie sądowe, teatralizacji, której nieodłącznym elementem było wymuszanie, terrorem albo
127
gą być uważane za przejaw ogromnej zaiste pewności siebie i typowego dla przedstawicieli władzy w tym kraju poczucia bezkarności.
Co prawda Moskwa, dyskontując swoją ówczesną pozycję cenionego nadal przez Zachód - bo budzącego rozliczne obawy - sojusznika, była w stanie rozmiary tego swojego blamażu ograniczyć; co najmniej do pewnego czasu. (Nie mówiąc już o tym, że na obszarach poddanych swojej władzy mogła się posłużyć w tym względzie po prostu cenzurą.) Niemniej jednak był on ewidentny. Gdyby więc zważyć na ową szczególną pozycję oraz żywą ciągle sympatię, jaką ZSRR cieszył się w alianckiej opinii publicznej, to wolno widzieć w rezultatach katyńskiego postępowania w Norymberdze z pewnością przekonywający dowód sądowej bezstronności oraz niezawisłości Trybunału.
Można by w związku z tym wyrazić zdziwienie, że w powojennych sporach o ocenę Norymbergi tego właśnie dowodu bezstronności Międzynarodowego Trybunału Wojskowego nie przeciwstawiano jej krytykom. Jednakże ci, którzy uważali wydany przezeń wyrok za zasadny i którzy w ogóle bronili idei karania hitlerowskich zbrodniarzy wojennych, należeli na ogół do tzw. postępowej ludzkości, czyli świata zdominowanego przez Moskwę. Wobec tego bądź nie mogli, bądź też nie chcieli sprawy katyńskiej przypominać. Natomiast dość liczni na Zachodzie krytycy nie byli po prostu komplementowaniem tego wyroku zainteresowani 287.
Nie będzie przesady w twierdzeniu, że cywilna odwaga zachodnich sędziów Międzynarodowego Trybunału Wojskowego uratowała norymberski precedens. Gdyby Trybunał dał wiarę radzieckim oskarżeniom albo, co gorsze, po prostu uległ radzieckiej presji i obciążył skazanych w Norymberdze zbrodniarzy również odpowiedzialnością za mord katyński, Norymberga przeszłaby do historii nie jako symbol sprawiedliwej kary za popełnione w imieniu państwa przerażające zbrodnie, ale jako przykład gruntownej kompromitacji idei sądownictwa międzynarodowego. Zahamowałoby to, a nawet cofnęło, powolny co prawda, niemniej jednak stały proces kształtowania się międzynarodowego prawa karnego. I choć precedens ten w niewielkim tylko stopniu, jeżeli w ogóle, wpłynął na dotychczasową praktykę międzynarodową, a także wewnętrzną wielu państw świata, za-
128
padł przecież głęboko w świadomość prawną ludzkości. Sprawił, że odpowiedzialność karna nawet przywódców państwa za zbrodnicze skutki prowadzonej przez nie polityki stała się nieodłącznym, standardowym elementem współczesnego poczucia praworządności.
Jeśli więc dziś domagamy się postawienia przed sądem kilku żyjących jeszcze funkcjonariuszy byłego NKWD - współorganizatorów mordu na polskich oficerach, to oczywistość takiego żądania ma swoje źródło właśnie w Norymberdze. Wypływa z przekonania, które MTW uczynił fundamentem swojego wyroku, że mianowicie „zobowiązania międzynarodowe jednostki mają pierwszeństwo przed jej obowiązkiem posłuszeństwa w stosunku do państwa, którego jest obywatelem” 288. Jeśli zatem popełnia czyn, który stanowi pogwałcenie normy prawa międzynarodowego, staje się tym samym winna zbrodni i podlega karze; nawet wtedy, kiedy czyn ten pozostawać będzie w zgodzie z prawem wewnętrznym jej własnego kraju.
Wprawdzie sprawiedliwość nie jest w takim przypadku rychliwa, bo z oczywistych powodów trudna do wyegzekwowania. W braku mechanizmu egzekucji międzynarodowej (nie istnieje wszak podobny do norymberskiego trybunał) zależy wyłącznie od zasadniczej zmiany wewnętrznej sytuacji politycznej w danym kraju. Z chwilą jednak, kiedy to nastąpi i sprawca zbrodni międzynarodowej będzie mógł stanąć przed sądem to, zgodnie z innym doniosłym stwierdzeniem Trybunału, okoliczność, iż działał na rozkaz, nie może go chronić przed karą 289. W perspektywie ewentualnego procesu wspomnianych funkcjonariuszy NKWD, również i ten aspekt norymberskiego wyroku zasługuje na przypomnienie.
http://www.katyn-books.ru/archive/polish/adam_basak.htm#005
- Zaloguj się albo zarejestruj aby dodać komentarz
- 539 odsłon